Kiedy
byłam w gimbie, lubiłam siadać sobie z boczku z zeszytem i rozmawiać ze swoimi
postaciami, które wyrwałam z różnych wymyślonych przez siebie uniwersów. To
dzięki temu powstała grupa, którą nazywałam Alianci Nocy, a tym samym
opowiadanie o nich. To była chyba jedyna historia, w której stworzyłam siebie w
takiej postaci, w jakiej naprawdę istnieję. Codzienność dzieliłam na świat poza
rzeczywistością i świat rzeczywisty. To było fajne! Dlatego skoro temat
podpasował, postanowiłam do tych czasów wrócić. Poznajcie Maru, moją ciemną
stronę osobowości. A tak w ogóle to poznajcie mnie, bo to pierwszy i pewnie
ostatni tekst pisany z mojej perspektywy. Dziwne to takie, bez morału, słabo
poprawione i bez większego pomysłu, ale… jest? Jest (ha, moje ulubione
usprawiedliwienie). Coś mi się wydaje, że ten tekst zapoczątkuje nową serię
(dobra, nową, ale starą).
***
– Kurwa.
Uniosłam powieki i spojrzałam zaspanym wzrokiem w sufit.
Jak zawsze reagowałam na każdy najmniejszy dźwięk żywym pobudzeniem. Byłam
czujna jak mysz, która starała się wsłuchać w ciche syczenie węża chcącego ją
pożreć na śniadanie. Maru była właśnie jak taki wąż. I lubiła mnie budzić o
najmniej dogodnych porach.
– Czego znów przeklinasz? – spytałam ochrypłym głosem,
przecierając zamglone sennością oczy. Sięgnęłam dłonią za siebie, gdzie na
białym stoliczku leżał telefon ubrany w chujowo zadrukowany (ale wciąż tani)
pokrowiec, którego jedyną zaletą było trio uroczych Pusheenów sadowiących się
pod tęczą. Była ósma rano, i tak, dla człowieka, który spał do jedenastej, to
poważne wykroczenie poza zasady klubu naczelnych śpiochów.
– Bo się wyjebałam – warknęła moja czarna strona. Oczami
wyobraźni widziałam, jak podnosi się z podłogi i otrzepuje krótką, obcisłą
sukienkę. Pewnie zwyczajowo się nudziła, więc poszła na imprezę z zamiarem
odnalezienia męskiej ofiary, której udowodni, że nawet jako kobieta miała mocną
głowę. – Pieprzony Nathaniel znowu zostawił w kuchni swoje buty. Próbuję
zrozumieć, czemu ten debil to robi.
– Nie wiem, może dlatego, że lunatykuje? – spytałam,
przenosząc się do pozycji siedzącej. Po ciężkim westchnięciu wydobytym
mimowolnie z ust, ściągnęłam z głowy jelonkowy kaptur od piżamy onesie.
Zastanawiałam się, dlaczego większość rzeczy, które posiadałam, było chujowej
jakości. Uwielbiałam swój nocny outfit, a jednak dziury, które się na nim zdążyły
rozgościć, świadczyły o lichej jakości materiału. Pamiętajcie, nie ufajcie
Wishowi i innym chińskim gównianym sklepom internetowym.
– Pierdolę go! – Maru tupnęła obcasem w podłogę, po czym
już na spokojnie dopowiedziała: – W sumie to go nie pierdolę. Jeszcze.
– Jeszcze? Przecież go nienawidzisz.
– Ale tyłek ma niezły. – Maru wzruszyła obojętnie
ramionami.
Przewróciłam oczami i przeskoczyłam przez leżące obok
siebie zwierzaki – czytaj: czarnej psiej kulki w postaci niedorośniętego
labradora i miniaturowego burego kota, którego przez jego puszystą sierść
zawsze posądzano o nadwagę – z których to jeden zaczął wymachiwać ogonem, a
drugi drzeć mordę o jedzenie. Kochałam ich, ale wiedziałam, że ta poranna
radość była wywołana egoistycznymi pobudkami.
Ruszyłam do kuchni. Nastawiłam wodę na kawę Inkę – ta
normalna sprawiała, że umierałam niezliczoną ilość razy na zawał serca, który za
każdym razem sobie wmawiałam. Otworzyłam
lodówkę i wyjęłam stały wegetariański zestaw składający się z jajek, kiełków do
smażenia, cieciorki, pieczarek i ogórka. Ostatnio nie byłam kuchennie twórcza. Stosowałam
sprawdzone kompozycje. Zdrowo, obficie, z jak najmniejszą ilością tłuszczu, w
końcu musiałam mieć miejsce na tysiące kalorii, które zawierały się w
słodyczach zjadanych kilogramami w nowych wrocławskich kawiarniach.
W alternatywnym świecie Maru robiła to samo, co ja, tyle że
ona była fanką mięsa. Czasami robiła sobie kanapki bez chleba, zawijając w
szynkę schab. Nazywała to mięsnym rajem, ja zaś strawą z trupa. Może nie jadłam
zabitych zwierzątek, ale moje pobudki moralne były mniejsze niż pobudki
ekonomiczne i zdrowotne. Nie, nie należałam do sekty szalonych wegetarianów.
Nie latałam nago po Wrocławiu z tabliczką: „ŻRYJ WARZYWA, MIĘSNA KURWO!”.
– Kurwa.
Przewróciłam oczami.
– Co znowu?
– Windian wpierdolił całą nutellę. Jak ja teraz będę jadła
kanapki z łososiem?
– Nie wiem. Bez dodatku nutelli?
– Wezmę masło orzechowe.
– Odpieprz się od mojego drogiego masła orzechowego. Dałam
za jeden słoik aż piętnaście złotych, a jestem jebanym studentem – warknęłam,
ściskając w dłoni nóż, którym chciałam pokroić ogórka. Albo kogoś, kto mnie już
od rana denerwował.
– Skrój mi ogóra. Łosoś z masłem orzechowym i ogórkiem
będzie zajebisty.
Przewróciłam oczami, ale dla świętego spokoju uczyniłam, co
mi kazała.
Ja i Maru to dwa osobne światy. Dosłownie i w przenośni.
Ona nie żyła w mojej rzeczywistości, ale ja mogłam żyć w jej rzeczywistości. To
chyba najbardziej upierdliwa osoba ze wszystkich członków Aliantów Nocy.
Nathaniel bywał wkurzający ze swoimi ciągłymi podrywami i nazywaniem wszystkich
kobiet przydomkiem ma chérie lub carissima, Windian irytował swoją
nadmierną radością i darciem się na pół alternatywnego świata, a Airly mroziła
wszystkich jak moja niezniszczalna wrocławska zamrażarka, jednak to Maru stała
na piedestale okrutności tego zgromadzenia. Może to dlatego, że była moją
kompletną przeciwnością. Łączyły nas tak naprawdę tylko dwie rzeczy: obie lubiłyśmy
przeklinać mimowolnie przeklinałyśmy i nie lubiłyśmy tych samych osób. Dla
mnie Maru była ciemną stroną mojej osobowości, która uwalniała się w najmniej
oczekiwanym momencie, na przykład wtedy, gdy siedziałam w pociągu odjeżdżającym
do mojego rodzinnego miasta. Z reguły siadywałam na poczwórnych miejscach,
mrożąc każdego przechodnia spojrzeniem okutym antarktycznych lodem. To dlatego
z reguły miałam więcej przestrzeni dla siebie (chyba że akurat ludzie cisnęli
się w pociągu jak dobrze zassane w plastikowym opakowaniu parówki). Maru miała
też swój wkład w to, że żule podróżujące tramwajem nie próbowały wyciągnąć ode
mnie hajsu. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby do mnie nie podchodzili.
Towarzyszka mojej mrocznej niedoli lubiła się również włączać do wszelakich
kłótni, aby pokazać swoją wyższość i zirytować wroga nadmierną dawką sarkazmu.
Potrafiła zaleźć ludziom za skórę, ale tylko wtedy, kiedy oni sami rozpoczynali
batalię lub dawali powód do zaczęcia słownej bitwy. Może to i dobrze, że czasem
przejmowała nade mną kontrolę. W starciu z ludźmi wolałam być oprawcą niż
ofiarą.
– Kurwa!
– Czego przeklinasz? – tym razem pytanie zadała mroczna,
choć wciąż bratnia część mojej duszy.
– Przypaliłam jebane jajka! – Spojrzałam w bok, ponieważ w
tym samym momencie z tostera wyskoczyły zwęglone kromki razowego chleba. – I
pieprzone tosty.
Czasami potrafiłam stać kilka minut w jednym miejscu,
pogrążając się w zamyśleniu, a potem przypalać wszystko, za co się tylko
zabierałam. Dziwiłam się, że wciąż nie spaliłam kuchni, choć było już od tego
blisko. Oczywiście zamiast gasić płonącą foremkę z ciasteczkami, szczerzyłam
się jak dziecko, które postanowiło, że zostanie w przyszłości piromanem.
– Nic nowego. Jesteś ofiarą losu. – Po tych słowach Maru
wepchnęła do ust mięsną kanapkę i skacząc po kuchni w bosych już teraz stopach,
zaczęła śpiewać: – Made the toast, burnt
the eggs, never got the hang of them! Just another other day!
No, tak. Zapomniałam
o tym, że słuchałyśmy również tej samej muzyki, co często wobec mnie
wykorzystywała. Dziwnym trafem wiele ze znanych mi piosenek pasowało do mojego
nędznego życia. Zupełnie jakby wszyscy ci rockowi artyści siadali ze mną w
małym pokoiku z zeszytem na kolanach, zapisując w nich notatki na mój temat,
tak jak robili to psycholodzy czy psychoterapeuci.
Skrzywiłam się pod nosem, chwyciłam za patelnię i ze
złością wrzuciłam ją do zlewu. Zdecydowałam, że dzisiaj zjem kanapki z serem.
Just another other day.
Hahaha <3 Zacznę od tego, że kupiłaś mnie "miesnym rajem" - po prostu piękne <3 Co do tekstu, świetna sprawa, idealny na poniedziałek :D Od razu tak jakoś mi raźniej :D Gratuluję pomysłu i odwagi ;) Bardzo fajny pomysł na alternatywną wersję, opis postaci przemyślany i dobrze wpleciony :D I sam nie wiem co tu jeszcze pochwalić. W każdym razie bardzo mi się podobało :D
OdpowiedzUsuńTekst genialny poprotu. Najlepsze wyrażenie to" mięsny raj " . Ten genialnie wpleciony opis postaci z którą mnie łączy tendencja do przeklinania.
OdpowiedzUsuńNie pomyślałabym, że druga połówka to może być druga strona naszej osobowości. Fajnie, że podeszłaś oryginalnie do tematu.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze: Potępiamy Wish
Po drugie: Maru to imprezowa bestia i nerwus straszny:)
Po trzecie: też już lata temu zmieniłam kawę na Inkę, ileż można z normalną kofeinową bombą wytrzymać hahha
Wegetariańskie motto powaliło mnie na łopatki!
Ciekawe rozważania na temat tekstów pisenek...hmmm coś w tym jest:)
Hej :)
OdpowiedzUsuńMaru to takie przeciwieństwo z punktami stycznymi, że tak to ujmę; postać, którą polubiłam za jej charakter. A "mięsny raj" stał się znakiem rozpoznawczym tego opowiadania.
Świetne dialogi, zarysowane postaci i okoliczności sceny. Miło było to przeczytać.
Pozdrawiam.