Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 28.04) — Dlaczego? Dlaczego nas wydałeś? Na co było to wszystko?! — Bo czasem bycie tym złym jest zabawniejsze. Klucze: sprej, zasłony, gotowy, poruszać

Namierz cel:

niedziela, 19 czerwca 2022

Temat 126: Przepraszam, to nie jest na sprzedaż.





- Hm… Przepraszam, to nie jest na sprzedaż.

- Wszystko jest na sprzedaż.


 

Klucze: wiarygodny, śledzić, złośliwie, taboret

[126] Bore da: Let's carry on ~ Miachar

Skoro Theo tak mi się rozbuchał, postanowiłam stworzyć mniej więcej rozpiskę dla tej serii, co przyniosło ze sobą ekscytację, i na razie skupić się właśnie na niej. Hwaiting!

[126] PICK YOUR POISON: Some frightening ~Wilczy

 

Woda jest zimna, lecz płytka, próbuję podnieść się na nogi, podpierając na rękach, ale to, co mnie pochwyciło, wciąga mnie w głębie. Drę palcami po kamienistym dnie, powietrze uchodzi z płuc. Robi się coraz ciemniej, przesuwam się z duża prędkością, aż dno pode mną znika, tak jak ucisk na kostkę. Odwracam się swobodnie, trwając w wodnej próżni, w zawieszeniu, nie czując żadnego ciężaru.

Żadnego.

Wokół wirują kłęby powietrza. Zamknięty w pęcherzach tlen unosi się w górę. Zadzieram głowę, podążając wzrokiem jego śladem. Woda rozmywa obraz, ale otoczona głębinową ciemnością jasność zdradza powierzchnię. Nie może być zbyt daleko. Może trzy, może cztery metry. Nigdy nie byłam mistrzem pływania, ale wystarczy zacząć młócić kończynami wodę. Tylko że…

Żadnego ciężaru.

Tylko że tego nie robię.

 

 

Hogwart, Błonia, 1959 rok

 

Tafla jeziora jest ciemna i gładka. Lśni, odbijając niebieskie niebo z pojedynczymi, bufiastymi obłokami, sunącymi leniwie w dal i ostra linię lasu. Lustrzany świat rozdziera mknący jak strzała ślad. Płaski kamyk odbija się od powierzchni pięć razy, zanim przebija ją i tonie.

— Pamiętasz, jak mama nas tego uczyła? — Chłopak o jasnych włosach w szacie z niebieskimi ornamentami schyla się i palcami przebiera kilka kamieni leżących przy brzegu, szukając odpowiedniego. Wybiera najbardziej płaski z nich, pochyla się w bok, robi zamach i rzuca. Tym razem kamień odbija się tylko trzy razy od tafli wody.

— Masz, teraz ty spróbuj. — Rzuca kolejnym kamykiem w stronę dziewczyny w czarno-zielonej szacie, a ona łapie go zręcznie jedną ręką i uśmiecha się, rozwierając pięść.

OUR MEMORIES

THEY CAN BE INVITING

 

— Mama była mistrzem. — Dziewczyna wstaje, przybiera identyczną pozę jak jej brat przed chwilą. — Kiedyś zrobiła dziewięć kaczek! I to bez żadnych czarów! — Wykonuje rzut i uzyskuje sześć odbić. — Ha! Pięć punktów dla Slyther… — milknie, a jej dobry humor momentalnie się ulatnia.

— Mads, daj spokój. — Chłopak wznosi oczy w górę. — Dalej to tak przeżywasz?

— A ty nie? — odburkuje dziewczyna.

— Przecież… Wciąż jesteśmy tacy sami.

— Jak to nie! — bulwersuje się Mads. — Spójrz na siebie, Garrett! — Doskakuje do brata i energicznie pociąga za fragment jego szaty. — Niebieski! — podnosi głos, zaraz potem szarpie częścią swojego mundurka. — Zielony! — wykrzykuje jeszcze głośniej.

— Ale przecież to niczego nie zmienia! — Garrett łapie ją za ramiona i lekko potrząsa, zachowując przy tym pogodny uśmiech. — Jesteśmy tu razem, razem uczymy się magii!

— Ale…

— Tak, jesteśmy w innych domach. I co z tego? Niektóre lekcje i tak mamy wspólnie, posiłki też często jemy razem, a cały czas po lekcjach możemy spędzać gdzie chcemy i z kim chcemy. Poza tym, nawet w jednym domu bylibyśmy w innych dormitoriach, bo jest podział na damskie i męskie. — Unosi rękę, widząc, że Mads chce mu przerwać. — Tak, nie możemy przebywać razem w pokoju wspólnym, bo uczniowie różnych domów nie mogą się odwiedzać. Trudno. Przeżyjemy. Nie takie rzeczy przetrwaliśmy. Nie, Maddy?

W jasnych, utkwionych w bracie oczach pojawia się równocześnie wiele emocji. Strach, ulga, gniew. Ale to, co w tym momencie bije z twarzy dziewczyny z największym zacięciem, to siła. To chęć walki i brak woli poddania. Znać ją po zmarszczce między ściąganymi brwiami, w kącikach zaciśniętych ust, w rozchylonych płatkach nozdrzy. Zaciętość.

Maddison jednym, krótkim skinieniem głowy zgadza się z bratem.

— Masz rację. — Z całą mocą postanawia więcej się nad sobą z tego powodu nie użalać. Garrett ma rację. Dopóki są razem, nie ma powodu do łez.

 

 

Hogwart, błonia, 1971 rok

 

Woda ma dziwnie słony smak, gdy przedostaje się do moich ust, kiedy trafia we mnie jedno z rzucanych znad powierzchni zaklęć i zostaję wyrwana z jej objęć. Przebijam głową taflę, a głęboki wdech, który biorę, jest tak bolesny, że czuję jakbym dostała cios w żebra. Zaczynam gwałtownie kaszleć, co tylko potęguje ból, a ktoś wciąga mnie na brzeg i trzymając za poły mokrej szaty i wciąż wywleka na trawę.

Oddycham ciężko, siedząc, pochyloną głowę trzymam między kolanami. Kiedy podnoszę wzrok, widzę przed sobą ładną, zakłopotaną twarz młodego czarodzieja.

— Przepraszam za to — mówi, nie patrząc mi w oczy. — Zwykle tak się nie zachowują. Dały się sprowokować.

— Te bestie — mówienie sprawia mi trudność, charczę i wciąż pokasłuję — próbowały mnie zabić!

— Wcale nie — nie zgadza się czarodziej. — Tylko się droczyły.

Słucham i nie wierzę. Przyglądam się mężczyźnie z uchylonymi ustami, marszcząc brwi; woda spływa z grzywki, kapiąc na nos. Dla tego człowieka fakt, że prawie się utopiłam, najwyraźniej nie stanowi żadnego argumentu. Na dodatek dopiero teraz dostrzegam za jego plecami olbrzymie akwarium, a w nim kilka wiotkich istot pokrytych gładką, ultramarynową łuską o ciekawskich pyszczkach i przytkniętych do szyby błoniastych dłoniach. Wygląda na to, że najpierw je złapał, a dopiero potem zaczął mnie ratować.

— Pieprzę to — ogłaszam, kręcąc z niedowierzaniem głową i wznosząc oczy do niebios w poszukiwaniu siły. Podpieram się ręką o mokrą trawę i dźwigam na nogi, nie korzystając z wyciągniętej w moją stronę pomocnej dłoni.

— Tego jest dla mnie za wiele — dodaję, wciąż potrząsając głową. — Żeby jakieś cholerstwo miało pierwszeństwo przed ludzkim… — Nagle zdaję sobie sprawę, że to nie pierwszy spotkany w moim życiu czarodziej, który traktował priorytetowo magiczne istoty. Nachylam się do niego, mrużąc oczy, a on – choć wyraźnie zlękniony – nie odsuwa się, dzięki czemu przyglądam mu się z bardzo bliska. — No pewnie. Skamander, co?

— Eddie — przedstawia się czarodziej. — Jestem synem Newta. — Niezrażony moją wrogą postawą, znów wyciąga do mnie rękę, a ja znów ją ignoruję.

— Oczywiście. — Kiwam ze zrozumieniem głową, wydymając usta. — To wiele wyjaśnia.

— A ty jesteś… — zawiesza głos, licząc na to, że dokończę, ale nie mam takiego zamiaru. Jednak jego oczy się rozszerzają, gdy sam znajduje odpowiedź. — Pamiętam cię! — Wyciągnięta dłoń teraz wskazuje na mnie palcem. — Twój brat dołączył do mojego domu, gdy byłem na szóstym roku. Garret, prawda? — Na dźwięk imienia brata sztywnieję. — Co u niego?

— Nie będziemy rozmawiać o moim bracie — odpowiadam automatycznie, głucho.

— Dlaczego? — dziwi się Eddie.

— Bo on nie żyje.

Odwracam się i odchodzę szybkim krokiem w stronę lasu.

Demony przeszłości depczą mi po piętach.

 

BUT SOME ARE ALTOGETHER MIGHTY FRIGHTENING

 

 

Zakazany Las, 1965 rok

 

Jest gęsto. Parno. Ciemno. Smugi babiego lata są lepkie i smoliste. Wpadam w nie w pełnym biegu. Zdają się mnie powstrzymywać. Spowalniać. Dyszę, biegnę ile sił. Nade mną grzmi, nade mną toczą się ciemne burzowe chmury. Gdzieś błyska. Nie ma czym oddychać. Za mną, daleko, słychać odległe wycie. Może to wilki, a może

#####################################################################################################################################################################################

Biegnę. Już sama nie wiem przed czym uciekam. Czy uciekam. Czy

##########################################kogoś#####################################################################ścigam##########################################################################################

Nie oglądam się za siebie. W pędzie mijam drzewa, dziko powyginane, uginające gałęzie, jakby chcące pochwycić intruzów. Jedna z nich harata twarz, inna łydkę. Nie zatrzymuję się. Cienie tańczą dookoła mnie. Ale liczy się tylko to, co gna naprzód.

W pełnym pędzie wybiegam na błonia, dopiero teraz zwalniam. Dwa, trzy, cztery susy, każdy kolejny skromniejszy, by wyhamować. Opieram dłonie o kolana, pochylam się, dyszę. Podnoszę głowę. Przede mną wąski, zabudowany drewniany most, długi, łączący skraj lasu i błoni z zamkiem. Na nim dwie postacie. Coś krzyczą.

Zrywam się ponownie do biegu, by jak najszybciej do nich dołączyć.

Wbiegam na most.

— Hej! ######!

Stoi do mnie tyłem. Ciemne włosy sięgają karku. Plecy w szkolnej szacie wydają się szersze niż zwykle, jakby starał się zasłonić widok przed sobą. Zerka na mnie pobieżnie, w złotych oczach miga zniecierpliwienie. Wyciąga dłoń, powstrzymując mnie tym gestem przed zbliżeniem. A potem wyciąga różdżkę.

Imperio.

Wiem, że tam jesteś. Stoisz przed nim. Wiem, choć cię nie widzę. A potem słyszę

#########################################################################################################################################################################################

Drewniana barierka pęka. Chrzęst łamanego drewna, zapach lasu. Patrzę. Nie mogę patrzeć. Patrzę.

##########################################p###########################r########################z#################e###############p#############################a################ś########ć##############

KRZYK

#############################################################################################################################na moich rękach. Drżę, obejmując cię, krzyczę, dotykam, nie wierzę,, dlaczego, jak to się stało, Garrett, kurwa, oddychaj, nie oddychasz, twoja głowa, kurwa, strzaskana skroń,  odchylona bezwładnie, piaskowe włosy, całe we krwi, krew wszędzie, gęsta, spływa ze skroni, ścieram ją rękawem, naprawię to, naprawię, ocieram cieknący nos, teraz mam twoją krew na twarzy, mam twoją krew...

Na rękach.

 

AS WE DIE

BOTH

YOU AND I

 

 

Hogsmeade, 1971 rok

 

Mijam ciemną ścianę drzew, czując jak jeżą mi się włoski na karku. Nie muszę patrzeć między nie, nie muszę wytężać wzroku, po prostu wiem, że z lasu coś mnie obserwuje. Obserwuje zawsze, każdego. Cień Zakazanego Lasu pada na wszystkich, którzy zapuszczą się w jego okolicę. A jest to cień ciężki i duszny.

Mimo, że ostatni raz szłam nią z sześć lat temu, od razu znajduję drogę wiodącą do Hogsmeade. Na szczęście nie wiedzie przez las. Już nie pamiętam, że jeszcze pół godziny temu było za zimno na spacery. Teraz ogrzewa mnie wściekłość. Jestem zła sama na siebie, że zgodziłam się tu przyjechać. Jeszcze dobrze nie dotarłam do tej przeklętej szkoły, a już tego żałuję. Powinnam była poprosić o przeniesienie, nieważne gdzie. Może to był dobry moment, żeby odpocząć od tego całego bycia aurorem. Kiedyś wydawało mi się to jedyną słuszną drogą, teraz… Dzisiaj… Sama już nie wiem.

Odpowiedzi postanawiam szukać Pod Trzema Miotłami. Przy kremowym piwie nigdy nic nie wydaje się absolutnie beznadziejne. A jednak, gdy już siedzę przy długiej ławie, maczając usta w pachnącej karmelem pianie, okazuje się to być najbardziej przygnębiającym piwem, jakie piłam.

 

WITH MY HEAD IN MY HANDS

 I SIT AND CRY

 

Odrywam nieruchome spojrzenie od przeszłości, gdy w barze przewraca się krzesło. Niechętnie podążam wzrokiem za źródłem hałasu i widzę jasnowłosego chłopaka, który przeprasza pospiesznie, podnosi krzesło i prędko wychodzi.

Naprawdę jasne te włosy.

Już je dzisiaj widziałam.

Pojmuję, że to ten sam osobnik, który upierdliwie próbował postawić na swoim w pociągu. Hm. Uczeń Hogwartu, wyraźnie czymś przejęty, siedzi sobie w Hogsmeade na piwie, zamiast objadać się na uczcie powitalnej. No i co mi do tego.

— No, bardzo proszę…! — krzyczy barman, gdy ja również przewracam krzesło, podrywając się gwałtownie. Wybiegam z pubu, zatrzymując się zaraz za drzwiami. Rozglądam się niby od niechcenia w obie strony i spośród nielicznych przechodniów podążam za tym, którego tleniony łeb odcina się wyraźnie od ciemnego nieba i czarnego kołnierza, który właśnie stawia.

Podążam za nim w pewnej odległości, od czasu do czasu zatrzymując się, by przyjrzeć mijanym witrynom, aż zauważam, że znika u „Derwisza i Bangesa”, więc ja również tam wchodzę, zachowując niewielki odstęp czasowy. Wciąż dyskretnie go obserwuję, przeglądając etykiety wystawionych w obniżonej cenie flakonów z remedium na każdą dolegliwość.

Chłopak niby od niechcenia przygląda się towarom, ale jego kroki zmierzają w najbardziej podejrzaną stronę sklepu, gdzie właściciel wystawia przedmioty graniczące z kategorią czarnoksięstwa. Interesował go regał z książkami. Żadna z nich nie jesr odpowiednia dla chłopca z dobrego domu.

Ale on najwyraźniej z niego nie pochodzi, bo wybiera jeden z tytułów i rusza z nim do lady.

— Hm — mruczy Stary Jack (który nie wygląda wcale staro, nie licząc biegnących od skroni siwych pasm w długich włosach Indianina) za ladą, obrzucając chłopaka uważnym spojrzeniem. — Przepraszam, to nie jest na sprzedaż — oznajmia wreszcie, najwyraźniej dochodząc do podobnych co ja wniosków.

Przesuwam się, by widzieć profil chłopaka i podrywający kąciki ust w górę drwiący uśmiech.

— Wszystko jest na sprzedaż — mówi, sięgając do kieszeni.

— Być może, ale nie kiedy jest się uczniem Hogwartu — odpowiada Jack, jednak jego oczy z ciekawością obserwując ręce chłopaka, które przeliczając pieniądze, odkładając na ladę trzy złote galeony.

— No cóż — ton głosu Starego Jacka, który zawsze był łasy na łatwą kasę, się zmienia. — W takim wypadku, panie Malfoy…

— W takim wypadku, panie Malfoy, wróci pan ze mną do szkoły i wytłumaczy wychowawcy, dlaczego woli wałęsać się po zmroku po wiosce, dokonując podejrzanych transakcji, zamiast uczestniczyć w uczcie — wchodzę mu w słowo, odrzucając kaptur, który częściowo zasłaniał mi twarz.

— Oczywiście — prycha Malfoy. — Chętnie to uczynię w obecności wypitej nauczycielki, która robi dokładnie to samo.

— Nie jestem wypita — prostuję.

— Wciąż ma pani wąs z kremowej piany pod nosem.

Zimne, szare oczy drwią ze mnie, gdy ocieram twarz rękawem.

— I nie jestem nauczycielką — dodaję.

— W takim razie nie ma pani prawa…

— Nie będziesz mi mówił, jakie mam prawa, gówniarzu — ucinam, rzucając na blat odznakę. — Ja tu stanowię prawo. — Wymieniamy się – ja biorę do rąk książkę i krzywię się na jej tytuł, a Jack ogląda odznakę, pogwizdując.

— Mała Mads została aurorem — mówi z uznaniem. — No ładnie. Ale chyba mnie nie aresztujesz?

Prycham.

— Nie. Ale nie sprzedasz tej książki dzieciakowi.

Żadne z nich nie protestuje. Jestem pewna, że wymieniają porozumiewawcze spojrzenie nad moją głową, gdy ja przyglądam się okładce. Po prostu przeprowadzą transakcję w innym terminie. Bez nadzoru aurora.

— Ile za ten szajs? — pytam, a mina Starego Jacka rzednie.

„U Derwisza i Bangesa” opuszczam lżejsza o jedenaście sykli, za to wzbogacona o ucznia, którego zamierzam odeskortować do samych lochów.

 

 

niedziela, 5 czerwca 2022

Temat 125: - Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś!

 - Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś!

- Ale to moja praca!
Słowa klucze: budżet, niedzielny, wyłudzić, niebiesko

[125] Bore da: Aquí estás tan cerca, tan lejos ~Miachar

 04.06.20XX

[125] PICK YOUR POISON: Cause it's hurts ~ Wilczy


Patrzy na mnie. Okna komnat żarzą się, konkurując z blaskiem gwiazd i przypominają dziesiątki par jarzących się oczu. Hogwart niezmiernie budzi respekt i podziw dla zimnych, wysokich i niezdobytych murów, ciekawość tkwiących w nich tajemnic i skrytych wewnątrz niespodzianek. Jego monumentalność i zagadkowość zawsze sprawiała, że czułam się trochę nieswojo. Zawsze obserwowana. I zagubiona w obliczu jakiejś bezimiennej mocy, która zdawała się czegoś ode mnie oczekiwać.

Wymagania. Hogwart z nich słynął. Nie jestem ciekawa, czy jest tak nadal, nie chcę sprawdzać. Nie chcę znów czuć się oceniana i niewystarczająco dobra. Sklasyfikowana i napiętnowana godłem, wartościami, które się za nim kryją. Które… do mnie nie pasują.

 

***

Wielka Sala, Hogwart, 1959 rok

 

 

Setki płonących świec unosi się w powietrzu. Cztery długie stoły, ustawione jeden obok drugiego, zajmują niemal całą długość Sali. Wszyscy milkną, gdy grupa pierwszoroczniaków, w tym ja i mój brat, przechodzi środkiem i ustawia się przed jedynym stołem ustawionym prostopadle do pozostałych, gdzie zasiadają nauczyciele. Czuję na sobie ciężar spojrzeń i pełnej oczekiwania ciszy. Łapię Garretta za rękaw, a on zerka na mnie i dodaje mi odwagi uśmiechem. Nabieram powietrza. OK. Będzie w porządku, dopóki mamy siebie obok, wszystko będzie w porządku.

— Diaz, Aiden! — wykrzykuje wysoka, żylasta czarownica, trzymająca w rękach zwój, z którego wyczytuje nazwiska nowych uczniów. Spośród nas wyłania się drobny chłopiec o piaskowych włosach i wystraszonym spojrzeniu. Czarownica wkłada na jego głowę wyświechtaną tiarę, której szew tuż przy rondzie rozpruwa się po chwili, a na cała salę dobywa się wrzask:

  SLYTHERIN           !

Stół na samym końcu po prawej stronie ożywa za sprawą powściągliwych oklasków, a chłopiec zmierza w jego stronę, uśmiechając się niepewnie.

— Dreams, Emily!

Dziewczynka o kręconych, złocistych włosach dość pewnym krokiem wychodzi na środek, by usiąść na krześle i przejść Ceremonię Przydziału.

— HUFFLEPUFF! — oznajmia tiara, a uczniowie przy stole sąsiadującym ze Slytherinem witają entuzjastycznie nową koleżankę.

— Edison, Maria!

Piegowata, wysoka dziewczyna trafia do Ravenclawu, a po niej Florey, Mick zasilia szeregi Gryffindoru, podobnie jak Graves, Izabel. A potem…

— Grindelwald, Garrett!

Cisza kolejny raz obejmuje Salę. Gdy mój brat niepewnie występuje na środek, rozglądając się z obawą, ciszę zastępują szepty. Oczy Garretta znikają pod materiałem Tiary Przydziały, a ja przygryzam w oczekiwaniu policzki. Mam wrażenie, że trwa to dłużej niż zwykle, aż w końcu jest werdykt:

— RAVENCLAW!

Garrett zdejmuje tairę, pełen ulgi uśmiech wygina jego usta, mimo że środkowy stół nie wita go specjalnie radośnie. Nim do niego podbiega, puszcza do mnie oko.

— Zajmę ci miejsce! — woła wesoło, a ja staram się odwzajemnić jego optymizm. Ravenclaw. No tak, można się było tego spodziewać, w końcu jest bystry i niezwykle błyskotliwy. Ale czy ja mu w tym dorównuję? To on z nas dwojga jest tym mądrzejszym i zawsze wie, co trzeba zrobić. A ja? Ja nie dorastam mu do pięt. Może i jesteśmy do siebie podobni jak dwie krople wody, ale nie pod tym względem.

— Grindelwald, Maddinson!

Teraz w Sali zawrzało jak w ulu. Ludzie chyba nie sądzili, że może pojawić się dwoje osób z tak niesławnym nazwiskiem na raz. W przeciwieństwie do brata pokonałam dystans do tiary jak najszybciej i natychmiast wciągnęłam ją na głowę, chcąc mieć to jak najszybciej za sobą.

Kolejny Grindelwald? — słyszę cichy głosik. — Dziadek nie próżnował, co? Zobaczmy, co tu z wami zrobić… Tak, tak, twój brat to bystrzacha i Ravenclaw to idealne miejsce dla niego, ale czy dla ciebie?

Wbijam paznokcie w skórę, w głowie mam pustkę i tylko skupiam się na tym, by nie zwymiotować z nerwów.

Może i dorównujesz bratu inteligencją, ale… popatrzmy, co tu mamy. Tiara mruczy i mamrocze wprost do mojego ucha. Dużo poczucia dumy, prawda? I krzywdy. Ale i sprawiedliwości. Gotowość do poświęceń, lojalność. Głos milknie na kilka chwil, podczas których czuję, jakby ktoś wywracał w gorączkowym przeszukiwaniu całą moją osobistą przestrzeń. Jest tu coś jeszcze, odzywa się znów Tiara. Ciszej niż przedtem. Uważniej dobierając słowa. Coś… mrocznego. Coś… Z czym Ravenclaw nie da sobie rady.

— SLYTHERIN! — ryczy Tiara na całą Salę. Natychmiast zrywam ją z głowy i odrzucam na krzesło, wpierw pospiesznie z niego wstając.

 

AND IF IT'S REAL, WELL I DON'T WANT TO KNOW

 

Odszukuję wzrokiem brata, widzę rzednący na jego twarzy uśmiech. Oczy wypełniają mi łzy. Nie pomaga fakt, że przy stole, do którego zmierzam powolnym krokiem, jak po ogłoszeniu wyroku, rozlega się burza oklasków. Zupełnie jakby witali potomkinię bohatera, a nie zbrodniarza i czarnoksiężnika.

 

 

Hogwart, błonia, 1971 rok

 

Spacer okazuje się kiepskim pomysłem. Już po przejściu stu metrów jest mi zimno i cieknie mi z nosa. Żałuję, że nie wsiadłam do jednego z powozów ciągniętych przez te szkaradne wychudłe szkapy. Kiedy wyjątkowo chłodny powiew przenika moje ciało, kicham, ocieram nos rękawem i rezygnuję z przechadzki. Zatrzymuję się, wiatr targa włosami, tworząc bałagan, a ja koncentruję wszystkie siły potrzebne do teleportacji.

Otwieram oczy. Wciąż jestem w tym samym miejscu.

— Szlag — ogłaszam, przymykając oczy i przypominając sobie, że na terenach Hogwartu nie można się teleportować. — Jasna… — milknę, dostrzegając swoją ostatnią szansę na dotarcie do zamku szybciej. Na brzegu malującego się przede mną w dole jeziora przemieszczają się światła latarenek. Pierwszoroczniacy właśnie wsiadali do łódek, żeby zakończyć swoją pierwszą podróż do szkoły w tradycyjny sposób – przepływając jezioro.

— Hej! — drę się, a echo ponosi mój głos dalej. — Zaczekajcie na mnie!

Zbiegam ze zbocza, czarna szata łopocze za mną jak żagiel. Mocząc kostki, udaje mi się wskoczyć do ostatniej łódki, w której płyną ostatni maruderzy.

— No! Hehe. U-udało się! — dyszę, szczerząc zęby w przypływie endorfin i rozsiadam się w łódce, opierając ramiona na burcie. — No i co się gapicie? — burczę niezbyt uprzejmie do czwórki chłopaczków, którzy przyglądają mi się z konsternacją. Jeden z nich ma paskudną szramę na twarzy, drugi nosi okulary, trzeci w przyszłości będzie łamał kobiece serca, a czwarty jest najmniejszy z nich wszystkich i jako jedyny odwraca wzrok, więc wracam spojrzeniem do tego przystojniaczka o śmiałych, szarych oczach, który wyraźnie chce coś powiedzieć.

 

DON'T SPEAK,

I KNOW WHAT YOU'RE THINKING

— A pani to nie jest na to za stara? — pyta chłopak, starając się zachować powagę, ale idzie mu prawie tak samo marnie jak kolegom, których ramiona trzęsą się od powstrzymywanego śmiechu.

— A ty masz za dużo zębów czy co? — odgryzam się, na co rzednie mu mina, a reszta chłopców już otwarcie rży ze śmiechu. Wyciągam różdżkę, ale w jego spojrzeniu nie pojawia się nawet cień strachu, a ja wyczarowuję strumień ciepłego powietrza i zaczynam suszyć sobie skarpetki.

— Nie długo będzie tu pani nauczać, jeśli zamierza grozić uczniom — oznajmia mi czarnowłosy, mrużąc oczy.

— Nie zamierzam nikogo niczego uczyć, kolego — mruczę, krzywiąc się i jeszcze ciszej dodaję: — I wcale mi nie będzie przykro, jak mnie stąd szybko odeślą.

— Nie jest pani nauczycielem? — upewnia się okularnik.

— Nie, nie jestem żadnym nauczycielem — prycham. — Nie wytrzymałabym z takimi huncwotami.

Patrzę spode łba jak chłopcy wymieniają ze sobą zaciekawione spojrzenia.

— No to kim pani jest? — pyta najmniejszy z nich.

— Nową woźną? — podsuwa od niechcenia szarooki, wyraźnie sobie ze mnie kpiąc.

 

I DON'T NEED YOUR REASONS

— Ty — kiwam na niego podbródkiem, czyszcząc paznokciem przestrzeń między kłem a przedtrzonowcem — mówiłeś już, jak się nazywasz?

— Syriusz — odpowiada po krótkiej chwili wahania, podczas której pewnie analizował naprędce, czy grożą mu jakieś konsekwencje.

— Nie pytam, jak masz na imię, tylko jak się nazywasz — pouczam go bezwzględnie. — Nazwisko!

— Black.

— No i wszystko jasne. — Teraz ja uśmiecham się półgębkiem, wychylając w jego stronę. Dobrze znam to nazwisko. — Widzi pan, panie Black, tak się składa, że to, kim jestem, ma duży związek z tym, ilu członków pańskiej rodziny siedzi w Azkabanie — tłumaczę, z satysfakcją obserwując jego zmieniający się wyraz twarzy.

 

DON'T TELL ME 'CAUSE IT HURTS

Mam ochotę dopiec mu bardziej, ale przypominam sobie, że gówniarz ma tylko jedenaście lat. Że też dałam się wciągnąć w pyskówkę dzieciakom.

 

— Jestem aurorem — rzucam już nie tak zapalczywie, znów opierając się o burtę i patrząc na ciemną taflę jeziora

Rozlegają się pomruki zdziwienia.

— Ale po co w Hogwarcie aurorzy? — pyta mnie chłopiec z blizną. Być może tylko dlatego, żeby rozładować napięcie, bo niemal słyszę jak młody Black zgrzyta zębami, mierząc mnie nienawistnym spojrzeniem. — Czy zamek nie jest wystarczająco strzeżony zaklęciami?

Uśmiecham się na te słowa, a nawet cicho się śmieję. Przecież zapytałam niemal dokładnie o to samo.

— Myślę, że… — Nagle dostrzegam coś dziwnego tuż przy drugim brzegu, do którego się zbliżamy. — Co ten facet wyprawia?

Ściągam na nos gogle, które zwykle noszę na głowie, właśnie na wypadek takich sytuacji. Rzucono na nie zaklęcie lunety, dzięki czemu można dokładnie przyjrzeć się wszystkiemu, bez względu na odległość.

We wodzie po kolana stoi mężczyzna, wywinięte nogawki prawie stykają się z lustrem wody. Co jakiś czas wraca na brzeg, gdzie stoi skrzynia, z której czerpie garść czegoś, co ugniata, następnie zamaszystym ruchem rzuca w wodę, niczym zanętę. Śledzę lot jednej z nich. W krótkim czasie w miejscu, w którym ląduje z pluskiem, coś zaczyna kotłować się pod powierzchnią. Przeczesując wzrokiem większą przestrzeń, dostrzegam, że woda pieni się w wielu miejscach, także blisko łódek. Jedna z nich na moich oczcach kołysze się gwałtownie, jakby od spodu coś w nią uderzyło.

— HEJ! HEJ, TY! — Wstaję, machając rękoma, żeby zwrócić na siebie uwagę maga na brzegu. — NATYCHMIAST PRZESTAŃ ROBIĆ TO, CO ROBISZ!

Ale jest już za późno. Gdy znów spoglądam w stronę atakowanej łódki, z wody wychyla się ciemny kształt, uwieszając burty, a wystarszone dzieciaki piszczą.

— Jasna cholera!

Przenoszę się na rufę, przeganiając chłopaków na dziób, i wtykam koniec różdżki do wody. Wymawiam zaklęcie, łódka zrywa się gwałtownie skacząc naprzód a ja kieruję nią niczym sterem, aż podpływam do przerażonych smarkaczy.

— Drętwota! — krzyczę, celując w plecy temu czemuś, co sztywnieje i z głośnym pluskiem spada do wody. — Jazda, wynosić mi się stąd. — Pomagam chłopcom przesiąść się ze swojej łódki do drugiej (Black nie korzysta z mojej pomocy, tylko przeskakuje zręcznie samodzielnie) i prędko podpływam na brzeg, żeby powstrzymać to szaleństwo.

— Co pan, na litość boską, wyczyniasz?! — krzyczę już z odległości kilku metrów. — Tam są dzieci, a pan wabisz tu jakieś potwory?!

 

DON'T SPEAK, I KNOW JUST WHAT YOU'RE SAYING
 

Zatrzymuję się w niedalekiej odległości od niego. Z bliska dostrzegam, że jest młodszy, niż się wydawało, a spod strzechy ciemnozłotych włosów spoglądają jasne, rozmarzone oczy.

— Potwory? — pyta niezbyt przytomnie, zaledwie na mnie zerkając i znów skupiając wzrok na wodzie. — Ach! Ma pani na myśli wodniki? — Nim udaje mi się go powstrzymać, rzuca kolejną zanętą. — Nie są groźne. Nie, kiedy ma się to. — Pokazuje mi ugniecioną z wodorostów kulkę. — Algi syberyjskie. Przepadają za nimi. — Tę również rzuca w wodę.

— Dobra, wierzę! Ale proszę już przestać, to nie jest bezpieczne — staram się go przekonać.

— Myli się pani, wodniki nie atakują, jeśli nie istnieje bezpośrednie zagrożenie dla ich życia.

 

SO PLEASE STOP EXPLAINING

— OK, możesz se pan myśleć, co chcesz, robić, co chcesz i karmić, co chcesz, ale nie kiedy są tu uczniowie!

— Pani nic nie rozumie, ja to robię właśnie dla uczniów. — Jego głos jest aksamitny i nieco rozciągliwy. — Potrzebuję tylko kilku sztuk. Niedługo do nas podpłyną.

  Po moim trupie! — oświadczam, rzucając kolejną drętwotą, w stronę najbliżej tworzącej się piany.

Czarodziej wydaje się skołowany, może nawet zszokowany faktem, że nie pozwolę podejść do siebie ani do żadnego ucznia jakimś morskim kreaturom.

— Dlaczego go pani wystraszyła? — Patrzy na mnie z wyrzutem, jego brwi unoszą się w wyraźnie zmartwienia i lekko do siebie zbliżają. — Teraz będę musiał zapracować na ich zaufanie.

Z fałd szat wyjmuje różdżkę, macha nią za siebie, a kufer na brzegu unosi się i dryfuje w powietrzu, kołysząc się na boki. Mija nas i zatrzymuje pokonawszy jeszcze ze cztery metry, niebezpiecznie przechylając wieko.

— Nawet nie próbuj… — zaczynam, przenosząc wzrok z kufra na twarz czarodzieja, który unosi brwi jeszcze wyżej, zbijając usta w dzióbek, jakby stanowił uosobienie niewinności. A potem lekko podryga w górę koniec różdżki. Cała zawartość kufra ląduje w wodzie.

— Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś! — Wciąż trzymając w ręku różdżkę, wsuwam palce we włosy, a wzburzona toń wokół nas rozszerza się i wznosi coraz wyżej.

— Ale to moja praca… — odpowiada czarodziej pogodnie, podczas gdy coś łapie mnie za kostkę i wciąga pod wodę.

 

DON’T TELL ME ‘CAUSE IT’S HURTS