- Hm… Przepraszam, to nie jest na sprzedaż.
- Wszystko jest na sprzedaż.
Klucze: wiarygodny, śledzić, złośliwie, taboret
Skoro Theo tak mi się rozbuchał, postanowiłam stworzyć mniej więcej rozpiskę dla tej serii, co przyniosło ze sobą ekscytację, i na razie skupić się właśnie na niej. Hwaiting!
Woda
jest zimna, lecz płytka, próbuję podnieść się na nogi, podpierając na rękach,
ale to, co mnie pochwyciło, wciąga mnie w głębie. Drę palcami po kamienistym
dnie, powietrze uchodzi z płuc. Robi się coraz ciemniej, przesuwam się z duża
prędkością, aż dno pode mną znika, tak jak ucisk na kostkę. Odwracam się
swobodnie, trwając w wodnej próżni, w zawieszeniu, nie czując żadnego ciężaru.
Żadnego.
Wokół
wirują kłęby powietrza. Zamknięty w pęcherzach tlen unosi się w górę. Zadzieram
głowę, podążając wzrokiem jego śladem. Woda rozmywa obraz, ale otoczona
głębinową ciemnością jasność zdradza powierzchnię. Nie może być zbyt daleko.
Może trzy, może cztery metry. Nigdy nie byłam mistrzem pływania, ale wystarczy
zacząć młócić kończynami wodę. Tylko że…
Żadnego
ciężaru.
Tylko
że tego nie robię.
Hogwart,
Błonia, 1959 rok
Tafla
jeziora jest ciemna i gładka. Lśni, odbijając niebieskie niebo z pojedynczymi,
bufiastymi obłokami, sunącymi leniwie w dal i ostra linię lasu. Lustrzany świat
rozdziera mknący jak strzała ślad. Płaski kamyk odbija się od powierzchni pięć
razy, zanim przebija ją i tonie.
—
Pamiętasz, jak mama nas tego uczyła? — Chłopak o jasnych włosach w szacie z
niebieskimi ornamentami schyla się i palcami przebiera kilka kamieni leżących
przy brzegu, szukając odpowiedniego. Wybiera najbardziej płaski z nich, pochyla
się w bok, robi zamach i rzuca. Tym razem kamień odbija się tylko trzy razy od
tafli wody.
—
Masz, teraz ty spróbuj. — Rzuca kolejnym kamykiem w stronę dziewczyny w
czarno-zielonej szacie, a ona łapie go zręcznie jedną ręką i uśmiecha się,
rozwierając pięść.
OUR MEMORIES
THEY CAN BE INVITING
—
Mama była mistrzem. — Dziewczyna wstaje, przybiera identyczną pozę jak jej brat
przed chwilą. — Kiedyś zrobiła dziewięć kaczek! I to bez żadnych czarów! — Wykonuje
rzut i uzyskuje sześć odbić. — Ha! Pięć punktów dla Slyther… — milknie, a jej
dobry humor momentalnie się ulatnia.
—
Mads, daj spokój. — Chłopak wznosi oczy w górę. — Dalej to tak przeżywasz?
—
A ty nie? — odburkuje dziewczyna.
—
Przecież… Wciąż jesteśmy tacy sami.
—
Jak to nie! — bulwersuje się Mads. — Spójrz na siebie, Garrett! — Doskakuje do
brata i energicznie pociąga za fragment jego szaty. — Niebieski! — podnosi
głos, zaraz potem szarpie częścią swojego mundurka. — Zielony! — wykrzykuje
jeszcze głośniej.
—
Ale przecież to niczego nie zmienia! — Garrett łapie ją za ramiona i lekko
potrząsa, zachowując przy tym pogodny uśmiech. — Jesteśmy tu razem, razem
uczymy się magii!
—
Ale…
—
Tak, jesteśmy w innych domach. I co z tego? Niektóre lekcje i tak mamy
wspólnie, posiłki też często jemy razem, a cały czas po lekcjach możemy spędzać
gdzie chcemy i z kim chcemy. Poza tym, nawet w jednym domu bylibyśmy w innych
dormitoriach, bo jest podział na damskie i męskie. — Unosi rękę, widząc, że
Mads chce mu przerwać. — Tak, nie możemy przebywać razem w pokoju wspólnym, bo
uczniowie różnych domów nie mogą się odwiedzać. Trudno. Przeżyjemy. Nie takie
rzeczy przetrwaliśmy. Nie, Maddy?
W
jasnych, utkwionych w bracie oczach pojawia się równocześnie wiele emocji.
Strach, ulga, gniew. Ale to, co w tym momencie bije z twarzy dziewczyny z
największym zacięciem, to siła. To chęć walki i brak woli poddania. Znać ją po
zmarszczce między ściąganymi brwiami, w kącikach zaciśniętych ust, w
rozchylonych płatkach nozdrzy. Zaciętość.
Maddison
jednym, krótkim skinieniem głowy zgadza się z bratem.
—
Masz rację. — Z całą mocą postanawia więcej się nad sobą z tego powodu nie
użalać. Garrett ma rację. Dopóki są razem, nie ma powodu do łez.
Hogwart, błonia, 1971 rok
Woda
ma dziwnie słony smak, gdy przedostaje się do moich ust, kiedy trafia we mnie
jedno z rzucanych znad powierzchni zaklęć i zostaję wyrwana z jej objęć.
Przebijam głową taflę, a głęboki wdech, który biorę, jest tak bolesny, że czuję
jakbym dostała cios w żebra. Zaczynam gwałtownie kaszleć, co tylko potęguje
ból, a ktoś wciąga mnie na brzeg i trzymając za poły mokrej szaty i wciąż wywleka
na trawę.
Oddycham
ciężko, siedząc, pochyloną głowę trzymam między kolanami. Kiedy podnoszę wzrok,
widzę przed sobą ładną, zakłopotaną twarz młodego czarodzieja.
—
Przepraszam za to — mówi, nie patrząc mi w oczy. — Zwykle tak się nie
zachowują. Dały się sprowokować.
—
Te bestie — mówienie sprawia mi trudność, charczę i wciąż pokasłuję — próbowały
mnie zabić!
—
Wcale nie — nie zgadza się czarodziej. — Tylko się droczyły.
Słucham
i nie wierzę. Przyglądam się mężczyźnie z uchylonymi ustami, marszcząc brwi;
woda spływa z grzywki, kapiąc na nos. Dla tego człowieka fakt, że prawie się
utopiłam, najwyraźniej nie stanowi żadnego argumentu. Na dodatek dopiero teraz
dostrzegam za jego plecami olbrzymie akwarium, a w nim kilka wiotkich istot
pokrytych gładką, ultramarynową łuską o ciekawskich pyszczkach i przytkniętych
do szyby błoniastych dłoniach. Wygląda na to, że najpierw je złapał, a dopiero
potem zaczął mnie ratować.
—
Pieprzę to — ogłaszam, kręcąc z niedowierzaniem głową i wznosząc oczy do
niebios w poszukiwaniu siły. Podpieram się ręką o mokrą trawę i dźwigam na
nogi, nie korzystając z wyciągniętej w moją stronę pomocnej dłoni.
—
Tego jest dla mnie za wiele — dodaję, wciąż potrząsając głową. — Żeby jakieś
cholerstwo miało pierwszeństwo przed ludzkim… — Nagle zdaję sobie sprawę, że to
nie pierwszy spotkany w moim życiu czarodziej, który traktował priorytetowo
magiczne istoty. Nachylam się do niego, mrużąc oczy, a on – choć wyraźnie
zlękniony – nie odsuwa się, dzięki czemu przyglądam mu się z bardzo bliska. —
No pewnie. Skamander, co?
—
Eddie — przedstawia się czarodziej. — Jestem synem Newta. — Niezrażony moją
wrogą postawą, znów wyciąga do mnie rękę, a ja znów ją ignoruję.
—
Oczywiście. — Kiwam ze zrozumieniem głową, wydymając usta. — To wiele wyjaśnia.
—
A ty jesteś… — zawiesza głos, licząc na to, że dokończę, ale nie mam takiego
zamiaru. Jednak jego oczy się rozszerzają, gdy sam znajduje odpowiedź. —
Pamiętam cię! — Wyciągnięta dłoń teraz wskazuje na mnie palcem. — Twój brat dołączył
do mojego domu, gdy byłem na szóstym roku. Garret, prawda? — Na dźwięk imienia
brata sztywnieję. — Co u niego?
—
Nie będziemy rozmawiać o moim bracie — odpowiadam automatycznie, głucho.
—
Dlaczego? — dziwi się Eddie.
—
Bo on nie żyje.
Odwracam
się i odchodzę szybkim krokiem w stronę lasu.
Demony
przeszłości depczą mi po piętach.
BUT SOME ARE ALTOGETHER
MIGHTY FRIGHTENING
Zakazany
Las, 1965 rok
Jest
gęsto. Parno. Ciemno. Smugi babiego lata są lepkie i smoliste. Wpadam w nie w
pełnym biegu. Zdają się mnie powstrzymywać. Spowalniać. Dyszę, biegnę ile sił.
Nade mną grzmi, nade mną toczą się ciemne burzowe chmury. Gdzieś błyska. Nie ma
czym oddychać. Za mną, daleko, słychać odległe wycie. Może to wilki, a może
#####################################################################################################################################################################################
Biegnę.
Już sama nie wiem przed czym uciekam. Czy uciekam. Czy
##########################################kogoś#####################################################################ścigam##########################################################################################
Nie
oglądam się za siebie. W pędzie mijam drzewa, dziko powyginane, uginające
gałęzie, jakby chcące pochwycić intruzów. Jedna z nich harata twarz, inna
łydkę. Nie zatrzymuję się. Cienie tańczą dookoła mnie. Ale liczy się tylko to,
co gna naprzód.
W
pełnym pędzie wybiegam na błonia, dopiero teraz zwalniam. Dwa, trzy, cztery
susy, każdy kolejny skromniejszy, by wyhamować. Opieram dłonie o kolana,
pochylam się, dyszę. Podnoszę głowę. Przede mną wąski, zabudowany drewniany
most, długi, łączący skraj lasu i błoni z zamkiem. Na nim dwie postacie. Coś
krzyczą.
Zrywam
się ponownie do biegu, by jak najszybciej do nich dołączyć.
Wbiegam
na most.
—
Hej! ######!
Stoi
do mnie tyłem. Ciemne włosy sięgają karku. Plecy w szkolnej szacie wydają się
szersze niż zwykle, jakby starał się zasłonić widok przed sobą. Zerka na mnie
pobieżnie, w złotych oczach miga zniecierpliwienie. Wyciąga dłoń, powstrzymując
mnie tym gestem przed zbliżeniem. A potem wyciąga różdżkę.
—
Imperio.
Wiem,
że tam jesteś. Stoisz przed nim. Wiem, choć cię nie widzę. A potem słyszę
#########################################################################################################################################################################################
Drewniana
barierka pęka. Chrzęst łamanego drewna, zapach lasu. Patrzę. Nie mogę patrzeć.
Patrzę.
##########################################p###########################r########################z#################e###############p#############################a################ś########ć##############
KRZYK
#############################################################################################################################na
moich rękach. Drżę, obejmując cię, krzyczę, dotykam, nie wierzę,,
dlaczego, jak to się stało, Garrett, kurwa, oddychaj, nie oddychasz, twoja głowa, kurwa, strzaskana skroń, odchylona bezwładnie, piaskowe włosy, całe we krwi, krew wszędzie, gęsta, spływa ze skroni, ścieram ją rękawem, naprawię to, naprawię, ocieram cieknący nos, teraz mam twoją krew na twarzy, mam twoją krew...
Na rękach.
AS WE DIE
BOTH
YOU AND I
Hogsmeade,
1971 rok
Mijam
ciemną ścianę drzew, czując jak jeżą mi się włoski na karku. Nie muszę patrzeć
między nie, nie muszę wytężać wzroku, po prostu wiem, że z lasu coś mnie obserwuje.
Obserwuje zawsze, każdego. Cień Zakazanego Lasu pada na wszystkich, którzy
zapuszczą się w jego okolicę. A jest to cień ciężki i duszny.
Mimo,
że ostatni raz szłam nią z sześć lat temu, od razu znajduję drogę wiodącą do
Hogsmeade. Na szczęście nie wiedzie przez las. Już nie pamiętam, że jeszcze pół
godziny temu było za zimno na spacery. Teraz ogrzewa mnie wściekłość. Jestem
zła sama na siebie, że zgodziłam się tu przyjechać. Jeszcze dobrze nie dotarłam
do tej przeklętej szkoły, a już tego żałuję. Powinnam była poprosić o
przeniesienie, nieważne gdzie. Może to był dobry moment, żeby odpocząć od tego
całego bycia aurorem. Kiedyś wydawało mi się to jedyną słuszną drogą, teraz… Dzisiaj…
Sama już nie wiem.
Odpowiedzi postanawiam szukać Pod
Trzema Miotłami. Przy kremowym piwie nigdy nic nie wydaje się absolutnie beznadziejne.
A jednak, gdy już siedzę przy długiej ławie, maczając usta w pachnącej karmelem
pianie, okazuje się to być najbardziej przygnębiającym piwem, jakie piłam.
WITH MY HEAD IN MY
HANDS
I SIT AND CRY
Odrywam
nieruchome spojrzenie od przeszłości, gdy w barze przewraca się krzesło.
Niechętnie podążam wzrokiem za źródłem hałasu i widzę jasnowłosego chłopaka,
który przeprasza pospiesznie, podnosi krzesło i prędko wychodzi.
Naprawdę
jasne te włosy.
Już
je dzisiaj widziałam.
Pojmuję,
że to ten sam osobnik, który upierdliwie próbował postawić na swoim w pociągu. Hm.
Uczeń Hogwartu, wyraźnie czymś przejęty, siedzi sobie w Hogsmeade na piwie,
zamiast objadać się na uczcie powitalnej. No i co mi do tego.
—
No, bardzo proszę…! — krzyczy barman, gdy ja również przewracam krzesło,
podrywając się gwałtownie. Wybiegam z pubu, zatrzymując się zaraz za drzwiami.
Rozglądam się niby od niechcenia w obie strony i spośród nielicznych przechodniów
podążam za tym, którego tleniony łeb odcina się wyraźnie od ciemnego nieba i
czarnego kołnierza, który właśnie stawia.
Podążam
za nim w pewnej odległości, od czasu do czasu zatrzymując się, by przyjrzeć
mijanym witrynom, aż zauważam, że znika u „Derwisza i Bangesa”, więc ja również
tam wchodzę, zachowując niewielki odstęp czasowy. Wciąż dyskretnie go
obserwuję, przeglądając etykiety wystawionych w obniżonej cenie flakonów z remedium
na każdą dolegliwość.
Chłopak
niby od niechcenia przygląda się towarom, ale jego kroki zmierzają w najbardziej
podejrzaną stronę sklepu, gdzie właściciel wystawia przedmioty graniczące z kategorią
czarnoksięstwa. Interesował go regał z książkami. Żadna z nich nie jesr odpowiednia
dla chłopca z dobrego domu.
Ale
on najwyraźniej z niego nie pochodzi, bo wybiera jeden z tytułów i rusza z nim
do lady.
—
Hm — mruczy Stary Jack (który nie wygląda wcale staro, nie licząc biegnących od
skroni siwych pasm w długich włosach Indianina) za ladą, obrzucając chłopaka
uważnym spojrzeniem. — Przepraszam, to nie jest na sprzedaż — oznajmia
wreszcie, najwyraźniej dochodząc do podobnych co ja wniosków.
Przesuwam
się, by widzieć profil chłopaka i podrywający kąciki ust w górę drwiący uśmiech.
—
Wszystko jest na sprzedaż — mówi, sięgając do kieszeni.
—
Być może, ale nie kiedy jest się uczniem Hogwartu — odpowiada Jack, jednak jego
oczy z ciekawością obserwując ręce chłopaka, które przeliczając pieniądze, odkładając
na ladę trzy złote galeony.
—
No cóż — ton głosu Starego Jacka, który zawsze był łasy na łatwą kasę, się
zmienia. — W takim wypadku, panie Malfoy…
—
W takim wypadku, panie Malfoy, wróci pan ze mną do szkoły i wytłumaczy wychowawcy,
dlaczego woli wałęsać się po zmroku po wiosce, dokonując podejrzanych transakcji,
zamiast uczestniczyć w uczcie — wchodzę mu w słowo, odrzucając kaptur, który częściowo
zasłaniał mi twarz.
—
Oczywiście — prycha Malfoy. — Chętnie to uczynię w obecności wypitej
nauczycielki, która robi dokładnie to samo.
—
Nie jestem wypita — prostuję.
—
Wciąż ma pani wąs z kremowej piany pod nosem.
Zimne,
szare oczy drwią ze mnie, gdy ocieram twarz rękawem.
—
I nie jestem nauczycielką — dodaję.
—
W takim razie nie ma pani prawa…
—
Nie będziesz mi mówił, jakie mam prawa, gówniarzu — ucinam, rzucając na blat
odznakę. — Ja tu stanowię prawo. — Wymieniamy się – ja biorę do rąk książkę i
krzywię się na jej tytuł, a Jack ogląda odznakę, pogwizdując.
—
Mała Mads została aurorem — mówi z uznaniem. — No ładnie. Ale chyba mnie nie
aresztujesz?
Prycham.
—
Nie. Ale nie sprzedasz tej książki dzieciakowi.
Żadne
z nich nie protestuje. Jestem pewna, że wymieniają porozumiewawcze spojrzenie
nad moją głową, gdy ja przyglądam się okładce. Po prostu przeprowadzą
transakcję w innym terminie. Bez nadzoru aurora.
—
Ile za ten szajs? — pytam, a mina Starego Jacka rzednie.
„U Derwisza i Bangesa”
opuszczam lżejsza o jedenaście sykli, za to wzbogacona o ucznia, którego
zamierzam odeskortować do samych lochów.
- Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś!
Patrzy na mnie.
Okna komnat żarzą się, konkurując z blaskiem gwiazd i przypominają dziesiątki
par jarzących się oczu. Hogwart niezmiernie budzi respekt i podziw dla zimnych,
wysokich i niezdobytych murów, ciekawość tkwiących w nich tajemnic i skrytych wewnątrz
niespodzianek. Jego monumentalność i zagadkowość zawsze sprawiała, że czułam
się trochę nieswojo. Zawsze obserwowana. I zagubiona w obliczu jakiejś
bezimiennej mocy, która zdawała się czegoś ode mnie oczekiwać.
Wymagania.
Hogwart z nich słynął. Nie jestem ciekawa, czy jest tak nadal, nie chcę
sprawdzać. Nie chcę znów czuć się oceniana i niewystarczająco dobra.
Sklasyfikowana i napiętnowana godłem, wartościami, które się za nim kryją.
Które… do mnie nie pasują.
***
Wielka
Sala, Hogwart, 1959 rok
Setki płonących
świec unosi się w powietrzu. Cztery długie stoły, ustawione jeden obok
drugiego, zajmują niemal całą długość Sali. Wszyscy milkną, gdy grupa
pierwszoroczniaków, w tym ja i mój brat, przechodzi środkiem i ustawia się
przed jedynym stołem ustawionym prostopadle do pozostałych, gdzie zasiadają
nauczyciele. Czuję na sobie ciężar spojrzeń i pełnej oczekiwania ciszy. Łapię Garretta
za rękaw, a on zerka na mnie i dodaje mi odwagi uśmiechem. Nabieram powietrza.
OK. Będzie w porządku, dopóki mamy siebie obok, wszystko będzie w porządku.
— Diaz, Aiden! —
wykrzykuje wysoka, żylasta czarownica, trzymająca w rękach zwój, z którego wyczytuje
nazwiska nowych uczniów. Spośród nas wyłania się drobny chłopiec o piaskowych
włosach i wystraszonym spojrzeniu. Czarownica wkłada na jego głowę wyświechtaną
tiarę, której szew tuż przy rondzie rozpruwa się po chwili, a na cała salę
dobywa się wrzask:
— SLYTHERIN !
Stół na samym
końcu po prawej stronie ożywa za sprawą powściągliwych oklasków, a chłopiec
zmierza w jego stronę, uśmiechając się niepewnie.
— Dreams, Emily!
Dziewczynka o
kręconych, złocistych włosach dość pewnym krokiem wychodzi na środek, by usiąść
na krześle i przejść Ceremonię Przydziału.
— HUFFLEPUFF! —
oznajmia tiara, a uczniowie przy stole sąsiadującym ze Slytherinem witają
entuzjastycznie nową koleżankę.
— Edison, Maria!
Piegowata,
wysoka dziewczyna trafia do Ravenclawu, a po niej Florey, Mick zasilia szeregi
Gryffindoru, podobnie jak Graves, Izabel. A potem…
— Grindelwald,
Garrett!
Cisza kolejny
raz obejmuje Salę. Gdy mój brat niepewnie występuje na środek, rozglądając się
z obawą, ciszę zastępują szepty. Oczy Garretta znikają pod materiałem Tiary
Przydziały, a ja przygryzam w oczekiwaniu policzki. Mam wrażenie, że trwa to
dłużej niż zwykle, aż w końcu jest werdykt:
— RAVENCLAW!
Garrett zdejmuje
tairę, pełen ulgi uśmiech wygina jego usta, mimo że środkowy stół nie wita go
specjalnie radośnie. Nim do niego podbiega, puszcza do mnie oko.
— Zajmę ci
miejsce! — woła wesoło, a ja staram się odwzajemnić jego optymizm. Ravenclaw.
No tak, można się było tego spodziewać, w końcu jest bystry i niezwykle
błyskotliwy. Ale czy ja mu w tym dorównuję? To on z nas dwojga jest tym
mądrzejszym i zawsze wie, co trzeba zrobić. A ja? Ja nie dorastam mu do pięt.
Może i jesteśmy do siebie podobni jak dwie krople wody, ale nie pod tym
względem.
— Grindelwald,
Maddinson!
Teraz w Sali
zawrzało jak w ulu. Ludzie chyba nie sądzili, że może pojawić się dwoje osób z
tak niesławnym nazwiskiem na raz. W przeciwieństwie do brata pokonałam dystans
do tiary jak najszybciej i natychmiast wciągnęłam ją na głowę, chcąc mieć to
jak najszybciej za sobą.
Kolejny
Grindelwald? —
słyszę cichy głosik. — Dziadek nie próżnował, co? Zobaczmy, co tu z wami
zrobić… Tak, tak, twój brat to bystrzacha i Ravenclaw to idealne miejsce dla
niego, ale czy dla ciebie?
Wbijam paznokcie
w skórę, w głowie mam pustkę i tylko skupiam się na tym, by nie zwymiotować z
nerwów.
Może i
dorównujesz bratu inteligencją, ale… popatrzmy, co tu mamy. Tiara mruczy i mamrocze wprost
do mojego ucha. Dużo poczucia dumy, prawda? I krzywdy. Ale i sprawiedliwości.
Gotowość do poświęceń, lojalność. Głos milknie na kilka chwil, podczas
których czuję, jakby ktoś wywracał w gorączkowym przeszukiwaniu całą moją
osobistą przestrzeń. Jest tu coś jeszcze, odzywa się znów Tiara. Ciszej
niż przedtem. Uważniej dobierając słowa. Coś… mrocznego. Coś… Z czym Ravenclaw
nie da sobie rady.
— SLYTHERIN! — ryczy
Tiara na całą Salę. Natychmiast zrywam ją z głowy i odrzucam na krzesło, wpierw
pospiesznie z niego wstając.
AND IF IT'S REAL, WELL
I DON'T WANT TO KNOW
Odszukuję
wzrokiem brata, widzę rzednący na jego twarzy uśmiech. Oczy wypełniają mi łzy. Nie
pomaga fakt, że przy stole, do którego zmierzam powolnym krokiem, jak po
ogłoszeniu wyroku, rozlega się burza oklasków. Zupełnie jakby witali potomkinię
bohatera, a nie zbrodniarza i czarnoksiężnika.
Hogwart, błonia, 1971 rok
Spacer okazuje
się kiepskim pomysłem. Już po przejściu stu metrów jest mi zimno i cieknie mi z
nosa. Żałuję, że nie wsiadłam do jednego z powozów ciągniętych przez te
szkaradne wychudłe szkapy. Kiedy wyjątkowo chłodny powiew przenika moje ciało,
kicham, ocieram nos rękawem i rezygnuję z przechadzki. Zatrzymuję się, wiatr
targa włosami, tworząc bałagan, a ja koncentruję wszystkie siły potrzebne do
teleportacji.
Otwieram oczy.
Wciąż jestem w tym samym miejscu.
— Hej! — drę się, a echo ponosi mój głos dalej. —
Zaczekajcie na mnie!
Zbiegam ze zbocza, czarna szata łopocze za mną jak
żagiel. Mocząc kostki, udaje mi się wskoczyć do ostatniej łódki, w której płyną
ostatni maruderzy.
— No! Hehe. U-udało się! — dyszę, szczerząc zęby w
przypływie endorfin i rozsiadam się w łódce, opierając ramiona na burcie. — No
i co się gapicie? — burczę niezbyt uprzejmie do czwórki chłopaczków, którzy
przyglądają mi się z konsternacją. Jeden z nich ma paskudną szramę na twarzy, drugi
nosi okulary, trzeci w przyszłości będzie łamał kobiece serca, a czwarty jest
najmniejszy z nich wszystkich i jako jedyny odwraca wzrok, więc wracam
spojrzeniem do tego przystojniaczka o śmiałych, szarych oczach, który wyraźnie
chce coś powiedzieć.
DON'T SPEAK,
I KNOW WHAT YOU'RE
THINKING
— A pani to nie jest na to za
stara? — pyta chłopak, starając się zachować powagę, ale idzie mu prawie tak
samo marnie jak kolegom, których ramiona trzęsą się od powstrzymywanego śmiechu.
—
A ty masz za dużo zębów czy co? — odgryzam się, na co rzednie mu mina, a reszta
chłopców już otwarcie rży ze śmiechu. Wyciągam różdżkę, ale w jego spojrzeniu
nie pojawia się nawet cień strachu, a ja wyczarowuję strumień ciepłego
powietrza i zaczynam suszyć sobie skarpetki.
—
Nie długo będzie tu pani nauczać, jeśli zamierza grozić uczniom — oznajmia mi
czarnowłosy, mrużąc oczy.
—
Nie zamierzam nikogo niczego uczyć, kolego — mruczę, krzywiąc się i jeszcze
ciszej dodaję: — I wcale mi nie będzie przykro, jak mnie stąd szybko odeślą.
—
Nie jest pani nauczycielem? — upewnia się okularnik.
—
Nie, nie jestem żadnym nauczycielem — prycham. — Nie wytrzymałabym z takimi
huncwotami.
Patrzę spode łba
jak chłopcy wymieniają ze sobą zaciekawione spojrzenia.
— No to kim pani
jest? — pyta najmniejszy z nich.
— Nową woźną? —
podsuwa od niechcenia szarooki, wyraźnie sobie ze mnie kpiąc.
I DON'T NEED YOUR REASONS
— Ty — kiwam na
niego podbródkiem, czyszcząc paznokciem przestrzeń między kłem a przedtrzonowcem
— mówiłeś już, jak się nazywasz?
— Syriusz —
odpowiada po krótkiej chwili wahania, podczas której pewnie analizował
naprędce, czy grożą mu jakieś konsekwencje.
— Nie pytam, jak
masz na imię, tylko jak się nazywasz — pouczam go bezwzględnie. — Nazwisko!
— Black.
— No i wszystko
jasne. — Teraz ja uśmiecham się półgębkiem, wychylając w jego stronę. Dobrze
znam to nazwisko. — Widzi pan, panie Black, tak się składa, że to, kim jestem,
ma duży związek z tym, ilu członków pańskiej rodziny siedzi w Azkabanie — tłumaczę, z satysfakcją obserwując jego zmieniający się wyraz
twarzy.
DON'T TELL ME 'CAUSE IT HURTS
Mam ochotę dopiec
mu bardziej, ale przypominam sobie, że gówniarz ma tylko jedenaście lat. Że też
dałam się wciągnąć w pyskówkę dzieciakom.
— Jestem aurorem
— rzucam już nie tak zapalczywie, znów opierając się o burtę i patrząc na
ciemną taflę jeziora
Rozlegają się pomruki
zdziwienia.
— Ale po co w
Hogwarcie aurorzy? — pyta mnie chłopiec z blizną. Być może tylko dlatego, żeby
rozładować napięcie, bo niemal słyszę jak młody Black zgrzyta zębami, mierząc
mnie nienawistnym spojrzeniem. — Czy zamek nie jest wystarczająco strzeżony
zaklęciami?
Uśmiecham się na
te słowa, a nawet cicho się śmieję. Przecież zapytałam niemal dokładnie o to
samo.
— Myślę, że… —
Nagle dostrzegam coś dziwnego tuż przy drugim brzegu, do którego się zbliżamy.
— Co ten facet wyprawia?
Ściągam na nos
gogle, które zwykle noszę na głowie, właśnie na wypadek takich sytuacji. Rzucono
na nie zaklęcie lunety, dzięki czemu można dokładnie przyjrzeć się wszystkiemu,
bez względu na odległość.
We wodzie po
kolana stoi mężczyzna, wywinięte nogawki prawie stykają się z lustrem wody. Co
jakiś czas wraca na brzeg, gdzie stoi skrzynia, z której czerpie garść czegoś,
co ugniata, następnie zamaszystym ruchem rzuca w wodę, niczym zanętę. Śledzę lot
jednej z nich. W krótkim czasie w miejscu, w którym ląduje z pluskiem, coś
zaczyna kotłować się pod powierzchnią. Przeczesując wzrokiem większą
przestrzeń, dostrzegam, że woda pieni się w wielu miejscach, także blisko
łódek. Jedna z nich na moich oczcach kołysze się gwałtownie, jakby od spodu coś
w nią uderzyło.
— HEJ! HEJ, TY!
— Wstaję, machając rękoma, żeby zwrócić na siebie uwagę maga na brzegu. —
NATYCHMIAST PRZESTAŃ ROBIĆ TO, CO ROBISZ!
Ale jest już za
późno. Gdy znów spoglądam w stronę atakowanej łódki, z wody wychyla się ciemny
kształt, uwieszając burty, a wystarszone dzieciaki piszczą.
— Jasna cholera!
Przenoszę się na
rufę, przeganiając chłopaków na dziób, i wtykam koniec różdżki do wody.
Wymawiam zaklęcie, łódka zrywa się gwałtownie skacząc naprzód a ja kieruję nią
niczym sterem, aż podpływam do przerażonych smarkaczy.
— Drętwota! —
krzyczę, celując w plecy temu czemuś, co sztywnieje i z głośnym pluskiem spada
do wody. — Jazda, wynosić mi się stąd. — Pomagam chłopcom przesiąść się ze swojej
łódki do drugiej (Black nie korzysta z mojej pomocy, tylko przeskakuje zręcznie
samodzielnie) i prędko podpływam na brzeg, żeby powstrzymać to szaleństwo.
— Co pan, na
litość boską, wyczyniasz?! — krzyczę już z odległości kilku metrów. — Tam są
dzieci, a pan wabisz tu jakieś potwory?!
DON'T SPEAK, I KNOW JUST WHAT YOU'RE
SAYING
Zatrzymuję się w
niedalekiej odległości od niego. Z bliska dostrzegam, że jest młodszy, niż się
wydawało, a spod strzechy ciemnozłotych włosów spoglądają jasne, rozmarzone
oczy.
— Potwory? —
pyta niezbyt przytomnie, zaledwie na mnie zerkając i znów skupiając wzrok na
wodzie. — Ach! Ma pani na myśli wodniki? — Nim udaje mi się go powstrzymać,
rzuca kolejną zanętą. — Nie są groźne. Nie, kiedy ma się to. — Pokazuje
mi ugniecioną z wodorostów kulkę. — Algi syberyjskie. Przepadają za nimi. — Tę
również rzuca w wodę.
— Dobra, wierzę!
Ale proszę już przestać, to nie jest bezpieczne — staram się go przekonać.
— Myli się pani,
wodniki nie atakują, jeśli nie istnieje bezpośrednie zagrożenie dla ich życia.
SO PLEASE STOP EXPLAINING
— OK, możesz se
pan myśleć, co chcesz, robić, co chcesz i karmić, co chcesz, ale nie kiedy są
tu uczniowie!
— Pani nic nie
rozumie, ja to robię właśnie dla uczniów. — Jego głos jest aksamitny i nieco
rozciągliwy. — Potrzebuję tylko kilku sztuk. Niedługo do nas podpłyną.
— Po moim trupie! — oświadczam, rzucając
kolejną drętwotą, w stronę najbliżej tworzącej się piany.
Czarodziej
wydaje się skołowany, może nawet zszokowany faktem, że nie pozwolę podejść do
siebie ani do żadnego ucznia jakimś morskim kreaturom.
— Dlaczego go
pani wystraszyła? — Patrzy na mnie z wyrzutem, jego brwi unoszą się w wyraźnie
zmartwienia i lekko do siebie zbliżają. — Teraz będę musiał zapracować na ich
zaufanie.
Z fałd szat
wyjmuje różdżkę, macha nią za siebie, a kufer na brzegu unosi się i dryfuje w
powietrzu, kołysząc się na boki. Mija nas i zatrzymuje pokonawszy jeszcze ze
cztery metry, niebezpiecznie przechylając wieko.
— Nawet nie
próbuj… — zaczynam, przenosząc wzrok z kufra na twarz czarodzieja, który unosi
brwi jeszcze wyżej, zbijając usta w dzióbek, jakby stanowił uosobienie
niewinności. A potem lekko podryga w górę koniec różdżki. Cała zawartość kufra
ląduje w wodzie.
— Nie mogę
uwierzyć, że to zrobiłeś! — Wciąż trzymając w ręku różdżkę, wsuwam palce we
włosy, a wzburzona toń wokół nas rozszerza się i wznosi coraz wyżej.
— Ale to moja
praca… — odpowiada czarodziej pogodnie, podczas gdy coś łapie mnie za kostkę i
wciąga pod wodę.
DON’T TELL ME ‘CAUSE IT’S HURTS