Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 7 lipca 2019

[22] Biuro do Spraw Sarkastycznych ~SadisticWriter


Do tej serii przymierzałam się miesiącami. Pierwszy rozdział miał być wow, ale chyba nie do końca wyszedł tak, jakbym tego chciała. Tak przy okazji to dziękuję Miachar, Ivy i Aktinie za pomoc przy zdecydowaniu, jakie imiona powinnam wybrać <3. Może temat główny nieco zmieniłam i podrasowałam, ale sens został zachowany.

***
Śniło mi się, że gonili mnie naziści, którzy próbowali zbombardować moją skromną osobę freudowskimi teoriami. Jeden z nich trzymał w dłoniach Wstęp do psychoanalizy i cytował fragmenty dotyczące fazy narcyzmu pierwotnego, drugi trzymał krzyż, którym wymachiwał w górze, wykrzykując łacińskie modlitwy w rytm It’s my life, trzeci dzierżył… ziemniaka, tak po prostu, a najgorsze w tym wszystkim było to, że mieli głowy w kształcie freudowskich fallusów. Obudziłam się akurat w momencie, kiedy dostałam ziemniakiem w głowę i wszystko wybuchło, zalewając świat gorącym purée. Spoglądając w sufit, zastanawiałam się, dlaczego naziści połączyli w moim śnie siły z ziemniakami i Freudem. Być może ten sen wymagałby gruntownej, niekoniecznie freudowskiej, psychoanalizy. Zaraz. Psychoanalizy.
Sięgnęłam dłonią po telefon, zwalając po drodze szklankę z wodą, bordowe słuchawki i lampkę w kształcie uroczej, pyzatej pandy. Zrobiłam przy tym niesamowity hałas, dlatego czujna babcia Gertruda zaczęła nawalać drewnianą laską w sufit. Była już dziesiąta, co znaczyło, że miałam piętnaście minut na uszykowanie się i stawienie w przychodni. Dlaczego budzik nie zadzwonił? Oto odwieczna zagadka wszechświata pokroju znikających w pralce skarpetek.
Zerwałam się z łóżka, uderzając głową w pochyły sufit. Robiłam tak, odkąd się tu przeprowadziłam, czyli od jakiegoś miesiąca. To dziwne, ze w tym tempie nie dostałam jeszcze wstrząśnienia mózgu. Może mój ksiądz w szkole średniej dobrze prawił – miałam stalowy łeb (nie dało się go rozwalić nawet dziennikiem). Po omacku wyszukałam czarne oprawki, ponieważ bez nich wszystko miało kształt ulatujących z zaświatów dusz, a potem skopałam własne kapcie w kształcie puchatych króliczków, odsuwając je na bok. Dzisiaj miałam kaprys na chodzenie na boso. Taki to był ze mnie buntownik. Raz na jakiś czas.
Kiedy podniosłam się z łóżka, zaczęłam skakać po panelach najgłośniej jak się dało (wcale nie chciałam zdenerwować sąsiadki). Z rozbiegu kopnęłam gołą stopą drzwi do kuchni, mając ochotę wykrzyknąć: „Dzień dobry pieprzony poniedziałku!”. Wpadłam do pomieszczenia jak burza, włączyłam radio, skąd popłynęły rockowe arie, a potem zaczęłam do nich drzeć mordę, przy okazji starając się przyrządzić na szybko koktajl ze świeżych malin, sczerniałego banana i jogurtu naturalnego wymieszanego z mlekiem owsianym. Jedną ręką przyciskałam blender, drugą ściągałam z siebie czarną koszulkę z napisem: This princess saves herself. To się nazywał piękny początek dnia. Koktajl oblewający wszystko wkoło, ja w różowym koronkowym staniku i majtkach zdobionych żółtymi kaczuszkami, a także mój sąsiad, który obserwował tę scenę z balkonu.
– Fajne masz cycki! – usłyszałam ten zaszczytny komplement zwieńczony świńskim śmiechem.
– Dzięki! – odkrzyknęłam wesoło, próbując wyzbyć się z głosu ironii. – Ale muszę przyznać, że masz lepsze! Zdecydowanie większe niż moje! – Pozostawiając grubawego mężczyznę z wyrazem, jakby zjadł puszkę najbardziej śmierdzących ryb kupioną w Szwecji, wystawiłam mu środkowy palec, zasłoniłam zasłony i z koktajlem, który wlałam do wysokiej szklanki w wesoło pluskające rybki, pobiegłam do łazienki. Po drodze oczywiście poślizgnęłam się na własnych ciuchach, a potem omal nie wpadłam na kota, który syknął już na sam mój widok. Koktajl polał się po podłodze i po moim staniku, ale nic sobie z tego nie robiłam (jak zawsze zresztą). Zostało mi jakieś pięć minut do wizyty, to dlatego wyjęłam z szafy wygniecioną koszulkę w biało-czarne paski oraz czarne ogrodniczki, założyłam je na siebie, a potem chwyciłam za plecak i potrącając po drodze kota, wyszłam za drzwi. Na dole miła starsza pani przywitała mnie uśmiechem, a także życzeniem mi smacznego. To wtedy zorientowałam się, że trzymam w ręku szklankę z koktajlem. Czy się tym przejęłam? Nie.
Upijając łyka, rozpoczęłam maraton moich marzeń. Oczywiście dotarłam na miejsce z dziesięciominutowym opóźnieniem i rękami uwalonymi dzisiejszym śniadaniem. Już w rogu machnęłam ręką pani w rejestracji – nie mogłam nic powiedzieć, bo mieliłam właśnie pożywczy napój, a nie chciałam jej zafundować malinowego bełtu, który ozdobiłby piekielnie białą recepcję. Kobieta potrząsnęła głową, a potem wskazała dłonią na gabinet numer jeden, do którego wtoczyłam się jak pijana. Z plecaka od razu wyjęłam fajki, szklankę postawiłam na komodzie, a potem wyszłam na balkon. Oparłam się o balustradę i spojrzałam w dół, biorąc głęboki, uspokajający oddech.
– Jak bardzo byłaby to tragiczna śmierć, gdybym stąd spadła? – spytałam, a potem wyjęłam z kieszeni zapalniczkę. Najpierw odpaliłam swojego papierosa, a potem papierosa mojego terapeuty, który nawet na mnie nie spojrzał.
– Powiedzieć, że śmierć jest tragiczna, to tak jakby oznajmić światu, że drugi keczup w McDonald’s jest płatny – mruknął mężczyzna, zaciągając się dymem.
– Jest płatny? – zdziwiłam się.
– Od początku istnienia McDonald’s.
– Tak więc filozoficznie rzecz ujmując, śmierć była tragiczna od początku istnienia ludzkości.
– Twoja mądrość nie zna granic.
Parsknęłam śmiechem. Kąciki ust Bradleya uniosły się nieznacznie ku górze. Czysto hipotetycznie nie powinnam mówić do niego po imieniu – był ode mnie o dwadzieścia lat starszy – ale kiedy pierwszy raz się tutaj zjawiłam, stwierdził, że mogę go nazywać tak, jak sobie tego życzę, nie obrazi się nawet za „frajera z włoskiej mafii”, jak nazwał go jeden z jego wcześniejszych pacjentów. Tak naprawdę Bradley nie miał nic wspólnego z mafią ani tym bardziej z Włochami, ale gościu najwidoczniej był nieźle sfiksowany. Tydzień temu wywozili go stąd karetką, bo postanowił, że z radości rozbierze się na oczach wszystkich siedzących w poczekalni ludzi. Bradley miał niezwykłe szczęście, że trafiał każdego dnia na takich wariatów. Niedawno powiedział mi, że jestem jedną z normalniejszych pacjentek, jeżeli tak w ogóle można było o mnie mówić. Chyba żaden pacjent nie palił ze swoim terapeutą fajek na balkonie. Dla niego spotkania ze mną były jak wypady do baru ze znajomymi. Poza tym to ja nauczyłam go palić.
Bradley był wysokim i szczupłym mężczyzną, który nosił prasowane przez żonę koszule w kratę. Włosy miał krótkie, wypłowiałe, gdzieniegdzie podszyte siwymi pasmami, brodę krótką, idealnie wystylizowaną. Jak na swój wiek był bardzo przystojnym mężczyzną – najbardziej wzrok przyciągały jego przenikliwe brązowe oczy. Kiedy się uśmiechał, a nie robił tego nadmiernie często, policzki robiły się mu jak u pyzatego dziecka, dzięki czemu wyglądał na dziesięć lat młodszego. Lubiłam wsłuchiwać się w jego uspokajający ton głosu. Marzyłam o tym, aby nagrać opowiadaną przez niego bajkę, żeby w nocy łatwiej mi się zasypiało. 
– Jak twoje poszukiwanie pracy? – Bradley ugasił papierosa o balustradę, a potem oparł się o nią łokciami i spojrzał na mnie, unosząc brew. Może byliśmy w dosyć przyjacielskich stosunkach, ale nigdy tak do końca nie przestał być moim terapeutą.
– Musisz psuć mi tak piękny poranek tym głupim pytaniem? – spytałam z prychnięciem, wyjmując z paczki kolejnego papierosa. – Nie wiem dlaczego, ale to gówno sprawia, że czuję się lepiej.
– Efekt placebo. – Bradley machnął ręką, odganiając chmurę dymu, którą wypuściłam w jego stronę. – Poza tym nie sądzę, aby twój poranek był piękny. Jak zwykle się spóźniłaś. Na dodatek jesteś uwalona różowym jogurtem, co znaczy, że znowu jadłaś w biegu. Poza tym założyłaś bluzkę na lewą stronę. – Na jego ustach pojawił się znaczący uśmieszek. Jak ja nienawidziłam, kiedy stawał się taki wnikliwy.
– Hej, Poradnik pozytywnego myślenia mówi, że powinnam cieszyć się małymi rzeczami. Cieszę się więc, że gruby sąsiad z naprzeciwka pochwalił dzisiaj moje cycki. A ja w zamian pochwaliłam jego. – Zaciągnęłam się dymem i wypuściłam go w stronę nieba, obserwując jak zlewa się z białym tłem chmur. Bradley posłał mi znaczące spojrzenie. Zapewne oznaczało to, że znowu schodzę z tematu, a on nie da się na to nabrać. – Dobrze, chcesz wiedzieć jak z moim szukaniem pracy? Do dupy.
– Ile rozmów o pracę przebyłaś?
– W ciągu dwóch tygodni aż dziesięć.
– A w ilu przypadkach nazwano cię arogancką?
– Tylko w siedmiu. – Bradley uniósł w górę brew. – Dobra, w ośmiu, jeżeli liczyć synonimy. Dziewięć, jeżeli liczyć wkurzoną szefową intelektualistkę, która wyzwała mnie od deprawujących przyszłe pokolenia, niesubordynowanych osób o narcystycznej osobowości.
– Co z dziesiątym przypadkiem?
– Gość zmierzył mnie z góry do dołu i uznał, że się dogadamy, jeżeli będę posłuszną dziewczynką. Na koniec klepnął mnie w tyłek.
– Co wtedy zrobiłaś?
– Odklepałam go. Ale w twarz. A potem poprawiłam wazonem i kopem prosto w przyrodzenie. Groził, że naśle na mnie policję, ale w zamian postraszyłam go pozwem o molestowanie. – Wzruszyłam obojętnie ramionami.
– Mabell Amerie Hansley. – Bradley wziął głęboki oddech. Wiedziałam, co chciał powiedzieć, ale oczywiście etyka zawodowa mu na to nie pozwalała. Wszystko zawierało się w moim imieniu i nazwisku oraz w sposobie, w jaki je wymówił.
– Wiem, jestem beznadziejna – mruknęłam w odpowiedzi, wyrzucając peta przez balkon. Rzuciłam się na balustradę jak opasła, omdlała krowa. Teraz zwisałam rękami i głową do dołu. Przyglądałam się ze znudzeniem zielonym drzewkom i dzieciom bawiącym się na parkingu. Któreś z nich właśnie uderzyło piłką w auto Bradleya. Na szczęście nie zwrócił na to uwagi.
– Miałaś się powstrzymać od oceniania siebie w tym gabinecie. – Nie widziałam spojrzenia Bradleya, ale domyśliłam się, że na mnie patrzy. I to z dezaprobatą. – Nie jesteś beznadziejna. Może trochę zbyt pyskata i niedojrzała, ale nad tym da się pracować. A teraz proszę, nie wieszaj się na balustradzie, bo nie chcę sprzątać twojego ciała z chodnika.
Przewróciłam oczami i stanęłam twardo na ziemi, spoglądając znudzonym wzrokiem na mężczyznę. Kiedy trzeba było, zachowywał się nie tylko jak mój przyjaciel, ale również jak ojciec, a za tymi dwoma postaciami stał jeszcze terapeuta.
– Wiem, że nie lubisz tego pytania, ale muszę je zadać. – Bradley założył ręce na piersi. – Jak się czujesz z tym, że nie możesz znaleźć pracy?
– Ja nie czuję – odpowiedziałam oschle, niczym robot pozbawiony emocji. Po raz kolejny tego dnia zostałam obdarzona znaczącym spojrzeniem. Byłam pełna podziwu dla Bradleya, który znosił moje upierdliwe żarciki. Tego człowieka chyba nie dało się wytrącić z równowagi.
– Każdy ma uczucie, po prostu niektórzy nie chcą się do nich przyznawać. – I kolejne znaczące spojrzenie. Nie za dużo razy dzisiaj tak na mnie patrzył? Znowu tą swoją dziwną, perswazyjną siłą emanującą z przenikliwych oczu, starał się coś ze mnie wyciągnąć. A ja nie lubiłam mówić o swoich uczuciach. Ja sama nawet czasem nie wiedziałam, co czuję. Tak jak teraz. Nie mogłam znaleźć pracy, bo gdziekolwiek bym nie poszła, widziałam idiotów pragnących zysku. Nikt nie będzie nadużywał mojej energii, żeby zarobić więcej pieniędzy albo mieć z tego jakieś inne korzyści, jak ten tłusty gbur klepiący mnie po tyłku. Potrzebuję prawdziwej pracy, w której będę się spełniała, a nie tylko miejsca, w którym zarobię marne grosze na życiowe zachcianki.
– Och. O nie. – Udałam zdziwienie, przykładając dłonie do zarumienionych od słońca policzków. Przeklęłam siebie w duchu za ponowną ucieczkę od rozważań, które kończyły się w mojej głowie, a prawie nigdy nie wychodziły na światło dzienne.
– Co się stało? – Kiedy potrząsnęłam głową, jakbym była nieśmiałą dziewczynką, która nie chce się przyznać, że zrobiła coś złego, Bradley ściągnął brwi. – Masz minę, jakby ktoś umarł.
Moja dusza – miałam ochotę odpowiedzieć, ale się powstrzymałam.
– Chyba właśnie… naszło mnie uczucie. – Musiałam zabrzmieć niezwykle dramatycznie, bo mój terapeuta wyglądał na zdziwionego. Może uwierzył w to, że zamierzam wyjawić mu największy sekret swojego istnienia. – Tak, to musiało być uczucie. Takie… takie jakby mrowienie gdzieś tutaj. – Położyłam dłoń po lewej stronie piersi. – To… to chyba skrucha. 
– Chyba sobie żartujesz.
– Oczywiście, że żartuję. – Wykrzywiłam usta w grymasie.
Mężczyzna cicho westchnął, a potem potrząsnął z niedowierzaniem głową. Bez słowa zniknął w swoim gabinecie. Podążałam za nim, ponieważ nie miałam nic lepszego do roboty. Z cichym westchnięciem oparłam się o okno, a potem z zainteresowaniem spojrzałam na Bradleya, który zaczął grzebać w szufladzie. Być może potrzebował jakichś leków na uspokojenie po krótkiej rozmowie ze mną. Wcale by mnie to nie zdziwiło. Wytrzymywali tylko najtwardsi.
– Nie powinienem tego robić, ale twoja bezradność tak mnie porusza, że jestem zmuszony przedstawić ci pewną ofertę. – Myślałam, że Bradley sobie żartuje, ale miał zbyt poważną minę. Przeraziłam się nie na żarty. Co, jeżeli przeholowałam i chciał mnie wysłać do szpitala psychiatrycznego? Na to nie byłam gotowa. Musiało tam być niezwykle nudno. O, Bradley właśnie wyciągnął jakąś ulotkę. Może były tam opisane jakieś luksusy, na przykład przyjemne masaże w postaci milutkich elektrowstrząsów, aby zapewnić niesamowity powrót do dziewiętnastego wieku, kiedy właśnie tak leczono wszelakie mentalne dolegliwości. – Proszę. – Chwyciłam za ulotkę i spojrzałam na nieskromny nagłówek, gdzie duże litery oznajmiały…
– Biuro do Spraw Sarkastycznych? – Buchnęłam śmiechem. – To jakaś nowoczesna klinika, która ma pomóc wyleczyć moją osobowość z sarkazmu? – Spojrzałam rozbawiona na mężczyznę.
– Nie. – Bradley oparł się o biurko i założył ręce na pierś. – To twoja ostatnia szansa na to, aby znaleźć pracę, w której będziesz się spełniała.
– A skąd ty wiesz, że to nie banda świrów? Nikt nie nadaje swojej firmie takiej głupiej nazwy. Niby na czym miałaby polegać praca tam? Na odbieraniu telefonów i sarkastycznym odpowiadaniu: „Tak mi przykro, ale dodzwonił się pan do sex shopu. W ramach pocieszenia możemy dać panu dwudziestu procentową zniżkę na dilda w kształcie bananów”? To jakiś żart. – Zmarszczyłam czoło, nawet nie czytając zawartości ulotki. Mało mnie ona obchodziła. Nie spodziewałam się niczego ambitnego po tym biurze.
– Znam osobę, która założyła tę firmę. Uwierz mi, znajdziesz tam ludzi, do których będziesz pasować. Po prostu spróbuj, Mabell. – Bradley spojrzał na mnie takim zmęczonym wzrokiem, że prawie zrobiło mi się przykro. Prawie. Może rzeczywiście działałam mu już na nerwy?
– Dobra. – Zgniotłam ulotkę i włożyłam ją do kieszeni. – Zrobię to, ale jak nie wyjdzie, zakładam własny biznes. Będę sprzedawać… – Chciałam powiedzieć coś ambitnego, ale najwyraźniej mi nie wyszło. – Jeszcze nad tym nie myślałam, ale spokojnie, dojdę do tego. – Wycofałam się tyłem do drzwi. – Będziesz mi wisiał darmową wizytę, jak się okaże, że to biuro to jakaś lipa! – Wskazałam na niego grożąco palcem. Kiedy byłam już przy samych drzwiach, chwyciłam za szklankę z niedopitym koktajlem.
Bradley wystawił w moją stronę kciuk, a potem pomachał mi na do widzenia.
– Przekaż mojemu bratu pozdrowienia.
– Spoko. – Machnęłam dłonią, a potem wyszłam za drzwi, w których wyminął mnie jakiś znudzony życiem koleś. Dopiero gdy stanęłam w poczekalni, dotarło do mnie, co powiedział mój terapeuta. Mam pozdrowić jego brata. To oznaczało, że Biuro do Spraw Sarkastycznych prowadził jego krewny. A to nie mogło skończyć się dobrze.

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Nie ma sprawy, ciekawie się dyskutowało nad imieniem. I tak Mabell będzie mi się kojarzyła z meblem :D
    Ach, uwielbiam klimat tej serii. Mabell, która jest tą bohaterką, z którą mogę się utożsamiać (a akurat w tym tygodniu jadłam maliny, mniam <3) i która mnie rozbawia, choć jednocześnie czuję jakieś współczucie względem jej.
    Humor, który do mnie trafia. Bradley, który wydaje się dobrym terapeutą, ale też osobą, która może mieć jakieś swoje problemy. Ładnie pokazałaś więź między nim i Mabell. A ta końcówka to taki dobry wstęp do kolejnej części.
    Lubię to. Lubię to i nie wzgardzę, jak będzie więcej.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń