Do tej serii przymierzałam się
miesiącami. Pierwszy rozdział miał być wow, ale chyba nie do końca wyszedł tak,
jakbym tego chciała. Tak przy okazji to dziękuję Miachar, Ivy i Aktinie za
pomoc przy zdecydowaniu, jakie imiona powinnam wybrać <3. Może temat główny
nieco zmieniłam i podrasowałam, ale sens został zachowany.
***
Śniło
mi się, że gonili mnie naziści, którzy próbowali zbombardować moją skromną
osobę freudowskimi teoriami. Jeden z nich trzymał w dłoniach Wstęp do psychoanalizy i cytował
fragmenty dotyczące fazy narcyzmu pierwotnego, drugi trzymał krzyż, którym
wymachiwał w górze, wykrzykując łacińskie modlitwy w rytm It’s my life, trzeci dzierżył… ziemniaka, tak po prostu, a
najgorsze w tym wszystkim było to, że mieli głowy w kształcie freudowskich fallusów.
Obudziłam się akurat w momencie, kiedy dostałam ziemniakiem w głowę i wszystko
wybuchło, zalewając świat gorącym purée. Spoglądając w sufit, zastanawiałam
się, dlaczego naziści połączyli w moim śnie siły z ziemniakami i Freudem. Być
może ten sen wymagałby gruntownej, niekoniecznie freudowskiej, psychoanalizy.
Zaraz. Psychoanalizy.
Sięgnęłam
dłonią po telefon, zwalając po drodze szklankę z wodą, bordowe słuchawki i
lampkę w kształcie uroczej, pyzatej pandy. Zrobiłam przy tym niesamowity hałas,
dlatego czujna babcia Gertruda zaczęła nawalać drewnianą laską w sufit. Była
już dziesiąta, co znaczyło, że miałam piętnaście minut na uszykowanie się i
stawienie w przychodni. Dlaczego budzik nie zadzwonił? Oto odwieczna zagadka
wszechświata pokroju znikających w pralce skarpetek.
Zerwałam
się z łóżka, uderzając głową w pochyły sufit. Robiłam tak, odkąd się tu
przeprowadziłam, czyli od jakiegoś miesiąca. To dziwne, ze w tym tempie nie
dostałam jeszcze wstrząśnienia mózgu. Może mój ksiądz w szkole średniej dobrze
prawił – miałam stalowy łeb (nie dało się go rozwalić nawet dziennikiem). Po
omacku wyszukałam czarne oprawki, ponieważ bez nich wszystko miało kształt
ulatujących z zaświatów dusz, a potem skopałam własne kapcie w kształcie
puchatych króliczków, odsuwając je na bok. Dzisiaj miałam kaprys na chodzenie
na boso. Taki to był ze mnie buntownik. Raz na jakiś czas.
Kiedy
podniosłam się z łóżka, zaczęłam skakać po panelach najgłośniej jak się dało
(wcale nie chciałam zdenerwować sąsiadki). Z rozbiegu kopnęłam gołą stopą drzwi
do kuchni, mając ochotę wykrzyknąć: „Dzień dobry pieprzony poniedziałku!”. Wpadłam
do pomieszczenia jak burza, włączyłam radio, skąd popłynęły rockowe arie, a
potem zaczęłam do nich drzeć mordę, przy okazji starając się przyrządzić na
szybko koktajl ze świeżych malin, sczerniałego banana i jogurtu naturalnego
wymieszanego z mlekiem owsianym. Jedną ręką przyciskałam blender, drugą
ściągałam z siebie czarną koszulkę z napisem: This princess saves herself. To się nazywał piękny początek dnia.
Koktajl oblewający wszystko wkoło, ja w różowym koronkowym staniku i majtkach
zdobionych żółtymi kaczuszkami, a także mój sąsiad, który obserwował tę scenę z
balkonu.
–
Fajne masz cycki! – usłyszałam ten zaszczytny komplement zwieńczony świńskim
śmiechem.
–
Dzięki! – odkrzyknęłam wesoło, próbując wyzbyć się z głosu ironii. – Ale muszę
przyznać, że masz lepsze! Zdecydowanie większe niż moje! – Pozostawiając
grubawego mężczyznę z wyrazem, jakby zjadł puszkę najbardziej śmierdzących ryb
kupioną w Szwecji, wystawiłam mu środkowy palec, zasłoniłam zasłony i z koktajlem,
który wlałam do wysokiej szklanki w wesoło pluskające rybki, pobiegłam do
łazienki. Po drodze oczywiście poślizgnęłam się na własnych ciuchach, a potem
omal nie wpadłam na kota, który syknął już na sam mój widok. Koktajl polał się
po podłodze i po moim staniku, ale nic sobie z tego nie robiłam (jak zawsze
zresztą). Zostało mi jakieś pięć minut do wizyty, to dlatego wyjęłam z szafy
wygniecioną koszulkę w biało-czarne paski oraz czarne ogrodniczki, założyłam je
na siebie, a potem chwyciłam za plecak i potrącając po drodze kota, wyszłam za
drzwi. Na dole miła starsza pani przywitała mnie uśmiechem, a także życzeniem
mi smacznego. To wtedy zorientowałam się, że trzymam w ręku szklankę z
koktajlem. Czy się tym przejęłam? Nie.
Upijając
łyka, rozpoczęłam maraton moich marzeń. Oczywiście dotarłam na miejsce z
dziesięciominutowym opóźnieniem i rękami uwalonymi dzisiejszym śniadaniem. Już
w rogu machnęłam ręką pani w rejestracji – nie mogłam nic powiedzieć, bo
mieliłam właśnie pożywczy napój, a nie chciałam jej zafundować malinowego
bełtu, który ozdobiłby piekielnie białą recepcję. Kobieta potrząsnęła głową, a
potem wskazała dłonią na gabinet numer jeden, do którego wtoczyłam się jak pijana.
Z plecaka od razu wyjęłam fajki, szklankę postawiłam na komodzie, a potem
wyszłam na balkon. Oparłam się o balustradę i spojrzałam w dół, biorąc głęboki,
uspokajający oddech.
–
Jak bardzo byłaby to tragiczna śmierć, gdybym stąd spadła? – spytałam, a potem
wyjęłam z kieszeni zapalniczkę. Najpierw odpaliłam swojego papierosa, a potem
papierosa mojego terapeuty, który nawet na mnie nie spojrzał.
–
Powiedzieć, że śmierć jest tragiczna, to tak jakby oznajmić światu, że drugi keczup
w McDonald’s jest płatny – mruknął mężczyzna, zaciągając się dymem.
–
Jest płatny? – zdziwiłam się.
–
Od początku istnienia McDonald’s.
–
Tak więc filozoficznie rzecz ujmując, śmierć była tragiczna od początku
istnienia ludzkości.
–
Twoja mądrość nie zna granic.
Parsknęłam
śmiechem. Kąciki ust Bradleya uniosły się nieznacznie ku górze. Czysto
hipotetycznie nie powinnam mówić do niego po imieniu – był ode mnie o
dwadzieścia lat starszy – ale kiedy pierwszy raz się tutaj zjawiłam,
stwierdził, że mogę go nazywać tak, jak sobie tego życzę, nie obrazi się nawet
za „frajera z włoskiej mafii”, jak nazwał go jeden z jego wcześniejszych pacjentów.
Tak naprawdę Bradley nie miał nic wspólnego z mafią ani tym bardziej z
Włochami, ale gościu najwidoczniej był nieźle sfiksowany. Tydzień temu wywozili
go stąd karetką, bo postanowił, że z radości rozbierze się na oczach wszystkich
siedzących w poczekalni ludzi. Bradley miał niezwykłe szczęście, że trafiał
każdego dnia na takich wariatów. Niedawno powiedział mi, że jestem jedną z
normalniejszych pacjentek, jeżeli tak w ogóle można było o mnie mówić. Chyba
żaden pacjent nie palił ze swoim terapeutą fajek na balkonie. Dla niego
spotkania ze mną były jak wypady do baru ze znajomymi. Poza tym to ja nauczyłam
go palić.
Bradley
był wysokim i szczupłym mężczyzną, który nosił prasowane przez żonę koszule w
kratę. Włosy miał krótkie, wypłowiałe, gdzieniegdzie podszyte siwymi pasmami,
brodę krótką, idealnie wystylizowaną. Jak na swój wiek był bardzo przystojnym
mężczyzną – najbardziej wzrok przyciągały jego przenikliwe brązowe oczy. Kiedy
się uśmiechał, a nie robił tego nadmiernie często, policzki robiły się mu jak u
pyzatego dziecka, dzięki czemu wyglądał na dziesięć lat młodszego. Lubiłam
wsłuchiwać się w jego uspokajający ton głosu. Marzyłam o tym, aby nagrać
opowiadaną przez niego bajkę, żeby w nocy łatwiej mi się zasypiało.
–
Jak twoje poszukiwanie pracy? – Bradley ugasił papierosa o balustradę, a potem
oparł się o nią łokciami i spojrzał na mnie, unosząc brew. Może byliśmy w dosyć
przyjacielskich stosunkach, ale nigdy tak do końca nie przestał być moim
terapeutą.
–
Musisz psuć mi tak piękny poranek tym głupim pytaniem? – spytałam z
prychnięciem, wyjmując z paczki kolejnego papierosa. – Nie wiem dlaczego, ale
to gówno sprawia, że czuję się lepiej.
–
Efekt placebo. – Bradley machnął ręką, odganiając chmurę dymu, którą wypuściłam
w jego stronę. – Poza tym nie sądzę, aby twój poranek był piękny. Jak zwykle
się spóźniłaś. Na dodatek jesteś uwalona różowym jogurtem, co znaczy, że znowu
jadłaś w biegu. Poza tym założyłaś bluzkę na lewą stronę. – Na jego ustach
pojawił się znaczący uśmieszek. Jak ja nienawidziłam, kiedy stawał się taki
wnikliwy.
–
Hej, Poradnik pozytywnego myślenia
mówi, że powinnam cieszyć się małymi rzeczami. Cieszę się więc, że gruby sąsiad
z naprzeciwka pochwalił dzisiaj moje cycki. A ja w zamian pochwaliłam jego. –
Zaciągnęłam się dymem i wypuściłam go w stronę nieba, obserwując jak zlewa się
z białym tłem chmur. Bradley posłał mi znaczące spojrzenie. Zapewne oznaczało
to, że znowu schodzę z tematu, a on nie da się na to nabrać. – Dobrze, chcesz
wiedzieć jak z moim szukaniem pracy? Do dupy.
–
Ile rozmów o pracę przebyłaś?
–
W ciągu dwóch tygodni aż dziesięć.
–
A w ilu przypadkach nazwano cię arogancką?
–
Tylko w siedmiu. – Bradley uniósł w górę brew. – Dobra, w ośmiu, jeżeli liczyć
synonimy. Dziewięć, jeżeli liczyć wkurzoną szefową intelektualistkę, która wyzwała
mnie od deprawujących przyszłe pokolenia, niesubordynowanych osób o
narcystycznej osobowości.
–
Co z dziesiątym przypadkiem?
–
Gość zmierzył mnie z góry do dołu i uznał, że się dogadamy, jeżeli będę
posłuszną dziewczynką. Na koniec klepnął mnie w tyłek.
–
Co wtedy zrobiłaś?
–
Odklepałam go. Ale w twarz. A potem poprawiłam wazonem i kopem prosto w
przyrodzenie. Groził, że naśle na mnie policję, ale w zamian postraszyłam go
pozwem o molestowanie. – Wzruszyłam obojętnie ramionami.
–
Mabell Amerie Hansley. – Bradley wziął głęboki oddech. Wiedziałam, co chciał
powiedzieć, ale oczywiście etyka zawodowa mu na to nie pozwalała. Wszystko
zawierało się w moim imieniu i nazwisku oraz w sposobie, w jaki je wymówił.
–
Wiem, jestem beznadziejna – mruknęłam w odpowiedzi, wyrzucając peta przez
balkon. Rzuciłam się na balustradę jak opasła, omdlała krowa. Teraz zwisałam
rękami i głową do dołu. Przyglądałam się ze znudzeniem zielonym drzewkom i
dzieciom bawiącym się na parkingu. Któreś z nich właśnie uderzyło piłką w auto
Bradleya. Na szczęście nie zwrócił na to uwagi.
–
Miałaś się powstrzymać od oceniania siebie w tym gabinecie. – Nie widziałam
spojrzenia Bradleya, ale domyśliłam się, że na mnie patrzy. I to z dezaprobatą.
– Nie jesteś beznadziejna. Może trochę zbyt pyskata i niedojrzała, ale nad tym
da się pracować. A teraz proszę, nie wieszaj się na balustradzie, bo nie chcę
sprzątać twojego ciała z chodnika.
Przewróciłam
oczami i stanęłam twardo na ziemi, spoglądając znudzonym wzrokiem na mężczyznę.
Kiedy trzeba było, zachowywał się nie tylko jak mój przyjaciel, ale również jak
ojciec, a za tymi dwoma postaciami stał jeszcze terapeuta.
–
Wiem, że nie lubisz tego pytania, ale muszę je zadać. – Bradley założył ręce na
piersi. – Jak się czujesz z tym, że nie możesz znaleźć pracy?
–
Ja nie czuję – odpowiedziałam oschle, niczym robot pozbawiony emocji. Po raz
kolejny tego dnia zostałam obdarzona znaczącym spojrzeniem. Byłam pełna podziwu
dla Bradleya, który znosił moje upierdliwe żarciki. Tego człowieka chyba nie
dało się wytrącić z równowagi.
–
Każdy ma uczucie, po prostu niektórzy nie chcą się do nich przyznawać. – I
kolejne znaczące spojrzenie. Nie za dużo razy dzisiaj tak na mnie patrzył?
Znowu tą swoją dziwną, perswazyjną siłą emanującą z przenikliwych oczu, starał
się coś ze mnie wyciągnąć. A ja nie lubiłam mówić o swoich uczuciach. Ja sama
nawet czasem nie wiedziałam, co czuję. Tak jak teraz. Nie mogłam znaleźć pracy,
bo gdziekolwiek bym nie poszła, widziałam idiotów pragnących zysku. Nikt nie
będzie nadużywał mojej energii, żeby zarobić więcej pieniędzy albo mieć z tego
jakieś inne korzyści, jak ten tłusty gbur klepiący mnie po tyłku. Potrzebuję
prawdziwej pracy, w której będę się spełniała, a nie tylko miejsca, w którym
zarobię marne grosze na życiowe zachcianki.
–
Och. O nie. – Udałam zdziwienie, przykładając dłonie do zarumienionych od
słońca policzków. Przeklęłam siebie w duchu za ponowną ucieczkę od rozważań,
które kończyły się w mojej głowie, a prawie nigdy nie wychodziły na światło dzienne.
–
Co się stało? – Kiedy potrząsnęłam głową, jakbym była nieśmiałą dziewczynką,
która nie chce się przyznać, że zrobiła coś złego, Bradley ściągnął brwi. –
Masz minę, jakby ktoś umarł.
Moja dusza – miałam ochotę odpowiedzieć,
ale się powstrzymałam.
–
Chyba właśnie… naszło mnie uczucie. – Musiałam zabrzmieć niezwykle
dramatycznie, bo mój terapeuta wyglądał na zdziwionego. Może uwierzył w to, że
zamierzam wyjawić mu największy sekret swojego istnienia. – Tak, to musiało być
uczucie. Takie… takie jakby mrowienie gdzieś tutaj. – Położyłam dłoń po lewej
stronie piersi. – To… to chyba skrucha.
–
Chyba sobie żartujesz.
–
Oczywiście, że żartuję. – Wykrzywiłam usta w grymasie.
Mężczyzna
cicho westchnął, a potem potrząsnął z niedowierzaniem głową. Bez słowa zniknął
w swoim gabinecie. Podążałam za nim, ponieważ nie miałam nic lepszego do
roboty. Z cichym westchnięciem oparłam się o okno, a potem z zainteresowaniem
spojrzałam na Bradleya, który zaczął grzebać w szufladzie. Być może potrzebował
jakichś leków na uspokojenie po krótkiej rozmowie ze mną. Wcale by mnie to nie
zdziwiło. Wytrzymywali tylko najtwardsi.
–
Nie powinienem tego robić, ale twoja bezradność tak mnie porusza, że jestem
zmuszony przedstawić ci pewną ofertę. – Myślałam, że Bradley sobie żartuje, ale
miał zbyt poważną minę. Przeraziłam się nie na żarty. Co, jeżeli przeholowałam
i chciał mnie wysłać do szpitala psychiatrycznego? Na to nie byłam gotowa.
Musiało tam być niezwykle nudno. O, Bradley właśnie wyciągnął jakąś ulotkę.
Może były tam opisane jakieś luksusy, na przykład przyjemne masaże w postaci
milutkich elektrowstrząsów, aby zapewnić niesamowity powrót do dziewiętnastego
wieku, kiedy właśnie tak leczono wszelakie mentalne dolegliwości. – Proszę. –
Chwyciłam za ulotkę i spojrzałam na nieskromny nagłówek, gdzie duże litery
oznajmiały…
–
Biuro do Spraw Sarkastycznych? – Buchnęłam śmiechem. – To jakaś nowoczesna
klinika, która ma pomóc wyleczyć moją osobowość z sarkazmu? – Spojrzałam
rozbawiona na mężczyznę.
–
Nie. – Bradley oparł się o biurko i założył ręce na pierś. – To twoja ostatnia
szansa na to, aby znaleźć pracę, w której będziesz się spełniała.
–
A skąd ty wiesz, że to nie banda świrów? Nikt nie nadaje swojej firmie takiej
głupiej nazwy. Niby na czym miałaby polegać praca tam? Na odbieraniu telefonów
i sarkastycznym odpowiadaniu: „Tak mi przykro, ale dodzwonił się pan do sex
shopu. W ramach pocieszenia możemy dać panu dwudziestu procentową zniżkę na
dilda w kształcie bananów”? To jakiś żart. – Zmarszczyłam czoło, nawet nie
czytając zawartości ulotki. Mało mnie ona obchodziła. Nie spodziewałam się niczego
ambitnego po tym biurze.
–
Znam osobę, która założyła tę firmę. Uwierz mi, znajdziesz tam ludzi, do
których będziesz pasować. Po prostu spróbuj, Mabell. – Bradley spojrzał na mnie
takim zmęczonym wzrokiem, że prawie zrobiło mi się przykro. Prawie. Może
rzeczywiście działałam mu już na nerwy?
–
Dobra. – Zgniotłam ulotkę i włożyłam ją do kieszeni. – Zrobię to, ale jak nie
wyjdzie, zakładam własny biznes. Będę sprzedawać… – Chciałam powiedzieć coś
ambitnego, ale najwyraźniej mi nie wyszło. – Jeszcze nad tym nie myślałam, ale
spokojnie, dojdę do tego. – Wycofałam się tyłem do drzwi. – Będziesz mi wisiał
darmową wizytę, jak się okaże, że to biuro to jakaś lipa! – Wskazałam na niego
grożąco palcem. Kiedy byłam już przy samych drzwiach, chwyciłam za szklankę z
niedopitym koktajlem.
Bradley
wystawił w moją stronę kciuk, a potem pomachał mi na do widzenia.
–
Przekaż mojemu bratu pozdrowienia.
–
Spoko. – Machnęłam dłonią, a potem wyszłam za drzwi, w których wyminął mnie
jakiś znudzony życiem koleś. Dopiero gdy stanęłam w poczekalni, dotarło do
mnie, co powiedział mój terapeuta. Mam pozdrowić jego brata. To oznaczało, że
Biuro do Spraw Sarkastycznych prowadził jego krewny. A to nie mogło skończyć się
dobrze.
Hej :)
OdpowiedzUsuńNie ma sprawy, ciekawie się dyskutowało nad imieniem. I tak Mabell będzie mi się kojarzyła z meblem :D
Ach, uwielbiam klimat tej serii. Mabell, która jest tą bohaterką, z którą mogę się utożsamiać (a akurat w tym tygodniu jadłam maliny, mniam <3) i która mnie rozbawia, choć jednocześnie czuję jakieś współczucie względem jej.
Humor, który do mnie trafia. Bradley, który wydaje się dobrym terapeutą, ale też osobą, która może mieć jakieś swoje problemy. Ładnie pokazałaś więź między nim i Mabell. A ta końcówka to taki dobry wstęp do kolejnej części.
Lubię to. Lubię to i nie wzgardzę, jak będzie więcej.
Pozdrawiam.