Bez pomysłu. Może trochę mrocznie. Sama nie wiem.
***
W końcu znalazłem właściwe mieszkanie – niewielką kawalerkę w samym centrum miasta, gdzie zamieszkałem z psem. Żyło nam się tutaj dobrze, choć miejski szum za oknem nie sprzyjał właściwemu odpoczywaniu, podobnie jak sąsiedzi tłukący się za ścianą. W swoim małym pokoju słyszałem prowadzone przez nich rozmowy. Dzięki temu wiedziałem wszystko o ich życiu – znałem nawet najmroczniejsze sekrety, które nie powinny wychodzić poza prywatną sferę człowieczej egzystencji. Była w tym pewna wyższość. Zazwyczaj siedziałem w pokoju cicho – tak samo mój pies nie uchodził za zbyt głośnego, nikt więc nie zdołał się zorientować, że ściany są tak cienkie, że pojęcie intymności traci tutaj swoje znaczenie. Czułem się pod tym względem lepszy, ale tylko pod tym. Tak na ogół marzyłem, żeby moje istnienie pochłonęło piekło.
Żyłem tylko dla psa. Zawsze kiedy wyobrażałem sobie, że miałoby mnie zabraknąć, a on zjadłby zapewne moje zwłoki, które nie starczyłyby mu nawet na dwa tygodnie bytowania w pustej i cichej kawalerce, widziałem go opuszczonego, smutnego oraz martwego pod drzwiami wyjściowymi, gdzie łapie ostatni oddech. Ja nie umarłbym samotnie. On poczułby w ostatnich chwilach swojego życia, że nic nie poszło tak, jak myślał, że pójdzie. Owszem, mógłbym go odpowiednio wcześniej oddać do schroniska, ale nie potrafiłbym mu spojrzeć w oczy mówiące: a więc mnie zostawiasz. To jedyna istota trzymająca moją osobę przy życiu. Jedyna, która cieszyła się na mój widok. Czekałem więc cierpliwie, aż umrze. Wtedy już nic nie będzie mnie tutaj trzymało.
Moje życie wyglądało prosto. Budziłem się w południe, wyprowadzałem psa, jadłem gorący kubek, zdalnie pracowałem, kąpałem się, do późna gapiłem się w okno i szedłem spać. Oczywiście w międzyczasie zdarzały się inne nieprzewidziane aktywności, ale nie było ich zbyt dużo. Świat, w którym żyłem, zawsze był szary. Nie było niczego przed i po. Istniałem tylko ja i mój pies, a także kawalerka, w której bytowaliśmy. Nawet kiedy ktoś pukał do drzwi, a my witaliśmy go w progu, miał zamiast głowy wielki czarny iks. Nie znałem ludzi, bo nie potrzebowałem ludzi. Tak samo ludzie nie potrzebowali mnie – poza zleceniami, jakie wykonywałem we własnym domu z pomocą laptopa i Internetu. Sąsiedzi raczej nie pamiętali, jak wyglądam. Zazwyczaj kiedy mijałem się z nimi na schodach, owinięty szalem, kiwałem im obojętnie głową na przywitanie, aby nie wyjść na gbura. Nie lubiłem afektywności. Zawsze byłem tą najgorszą wersją samego siebie.
Oficjalnie miałem w domu jedno pomieszczenie, w którym odpoczywałem. Była nim niewielkich rozmiarów łazienka połączona z toaletą. Prysznic stanowił zaledwie kilkumetrową przestrzeń wysadzaną drobnymi kafelkami, które od góry przykrywała beżowa zasłona. Musiałem ją zawsze dobrze udeptać, aby woda nie wylała się poza dozwolone rejony. Lubiłem tam stać i polewać się przez pół godziny gorącym strumieniem parzącym moją skórę. Przenosiłem się wtedy poza dobrze znaną pustkę dnia codziennego w kojącą umysł i ciało krainę zwaną marzeniami.
Moim marzeniem było umrzeć. Stojąc pod prysznicem wgapiałem się zawsze bez uśmiechu w małą jarzeniówkę na środku sufitu. Mogłem ją dojrzeć, kiedy unosiłem wysoko głowę. Fascynowało mnie to, że im więcej minut upływało, tym bardziej mgliste wydawało się światło. Zastanawiałem się, czy nadejdzie moment, w którym wybuchnie, a może po prostu zgaśnie, pchając moje istnienie w ramiona mroku. Jeśli zrobiłoby się ciemno, zyskałbym alibi potrzebne mi do wyeliminowania tego, czego najbardziej nienawidziłem. Mógłbym owinąć stalowego węża wokół szyi i przypadkiem zawisnąć na długim metalowym pręcie. Mógłbym przypadkiem poślizgnąć się na oliwkowym mydle i uderzyć głową w kant jednego z kurków – wtedy moja krew spłynęłaby do odpływu, zdobiąc przeźroczystą, niezmąconą falę czerwienią. Mógłbym zemdleć z powodu duszącego gorąca. Dostać niespodziewanego zawału. Wstrzymać na dłużej oddech i spóźnić się z jego ponownym wzięciem o sekundę. Każda z tych wizji sprawiała, że poprawiał mi się nastrój. Byłem blisko od tego, aby spełnić jedno ze swoich najskrytszych marzeń, ale wtedy pojawiał się w drzwiach kudłaty pies – kontrolował mnie co kilka minut, jakby wyczuwał unoszący się w górze zapach śmiercionośnej ekstazy. Odsuwał nosem zasłonę i spoglądał w górę pełnymi smutku oczami, oznajmiając, że powinienem się uspokoić. Wtedy rzeczywiście się uspokajałem. Wyłączałem wodę, wychodziłem spod prysznica i znów byłem dawnym sobą uwikłanym w szarość życia codziennego.
Mgła umykała powolnie za drzwi razem z moimi myślami. Powracałem do rutyny, pobudzony troską istoty nie będącej człowiekiem.
Tekst może nie jest mroczny, ale zaskakujący. Pies jedyny powód to życia, ale jednoczenie chce aby umarł (pies), bo wtedy nie będzie musiał męczyć się już dłużej na tym ziemskim padole.
OdpowiedzUsuńŚmierć najwiekszym marzeniem, z jednej strony jestem w stanie go zrozumiec, a z drugiej mam wrazenie, że nawet nie próbuje żyć,wiec nigdy nie pokocha życia, tak jak perspektywy śmierci. Zamknięty w czterech ścianach, odseparowany od społeczeńswta.
I pies, który ma nad nim pieczę. Myśle, że mimo fascynacji śmiercią, i nazywania tego marzeniem, trzyma go przy życiu coś więcej niż pies.
Fajny tekst z końcówką, która motywuje do myślenia,
Hej :)
OdpowiedzUsuńDla mnie nie ma tu za dużo mroku, ale wielkie pokłady smutku i beznadziejności. To bardzo przykra wizja życia, w którym jedynym dobrem jest obecność psa. A mimo to w jakiś sposób rozumiem to marzenie narratora o śmierci. Skoro w życiu nie ma za wiele, przyjemności dla niego nie istnieją, a ważny jest tylko dla zwierzaka, po co ma żyć? Straszna wizja osoby, która jest przekonana o tym, że nic nie znaczy. Dobitny obraz na to, jaki człowiek może mieszkać tuż obok. Dotknął mnie on i pozostaję w zadumie, pisząc ten komentarz.
Dobra robota.
Pozdrawiam.
Jedni powiadają, że widzą tutaj mrok, kiedy drudzy go nie dostrzegają, a ja jednak wiem, że on tutaj jest, jednakże to rozpacz oraz strach wpychają się na początek. Rozpacz, bo anonimowy bohater próbuje wyobrazić sobie własną śmierć, łaknie jej niczym narkoman kolejnej działki, lecz nie może jej dosięgnąć. Strach, bo choć utrata życia zakończyłaby jego bezsensowną egzystencję, to pozostawiłby po sobie nieświadomego niczego przyjaciela, który wiernie trwa u jego boku i niczym koło ratunkowe wiecznie wyciąga z głębokich wód.
OdpowiedzUsuńPrzykre jest to życie wśród ludzi, choć jest się tam samotnym. Kontakt z nimi ograniczony do najistotniejszych sfer, co również bardziej zezwalało na popadanie ze skrajności w skrajność. Pływanie w odmętach ciemności, gdzie rutyna dnia (niekiedy tłamszona niespodziewanymi sytuacjami) zdawała się codzienną ceremonią pogrzebową, pewnie prędzej czy później przestanie wystarczać i do tego dołączą butelki wódki lub coś zgoła innego.
Mocny, z wyraźnymi akcentami codziennego życia, którym się zanspirowałaś. Takich tekstów tutaj trzeba!