Można powiedzieć, że kot Melas to
też bohater TSA, ale raczej nie pojawi się więcej fragmentów z jego
perspektywy. Szału nie ma, ale tyle na misję musi wystarczyć.
***
Moja
historia zaczęła się w momencie, w którym zostałem wyjęty z pogrążonego w
ciemnościach pudła. Zmrużyłem wówczas oczy, próbując rozeznać się w sytuacji. Oto
co widziałem: trzymające mnie dziecko płci żeńskiej o jasnych blond włosach i
piekielnie zielonych oczach, które z powodzeniem mogły udawać kocie. Nie
spodziewałem się ujrzeć dziecka, raczej hordy rozszalałych Indian z dzidami.
Wydawało mi się, że to ich ostatni raz widziałem, ale najwyraźniej kiedy
wkładali mnie do kotła, to musiało oznaczać, że moje życie dobiegło końca.
Teraz przeżywałem swój kolejny żywot. I znowu byłem wątłym, małym kotem,
którego los zależał od ludzi. Jakież to uwłaczające.
Zamiauczałem
głośno, próbując uwolnić się z potężnego uścisku. Ludzka istota jednak nie
zareagowała. Zamiast opuścić mnie na podłogę, przytuliła mocno do piersi,
niemal gniotąc wszystkie moje organy wewnętrzne. Chociaż próbowałem wbić jej
pazury w twarz, była za silna.
–
Vrei, Darren, dostałam kotka! – wykrzyknęła piskliwym, irytującym głosem. W
odpowiedzi usłyszała głośne kichnięcie jednego z towarzyszących jej knypków, a
także prychnięcie drugiego. Wszyscy gapili się prosto na mnie. Ona z
fascynacją, ten z jasnymi włosami, jakby chciał mnie zabić, a ten z brązowymi,
jakby się mnie bał – na dodatek bezustannie kichał. Miałem nadzieję, że doprowadzi
go to do śmierci. Lubiłem czasem patrzeć ludziom w oczy, kiedy umierali.
–
Jak go… psik! Nazwiesz… psik! Isaline? – spytał chłopak o imieniu Darren.
–
Melas – odpowiedziała od razu dziewczyna, szeroko się do mnie uśmiechając. W
tym uśmiechu kryła się jakaś diaboliczność. Może jednak miała coś wspólnego z
kotami? Albo przynajmniej z nieczystymi siłami. Plotki głosiły, że my również
pochodziliśmy od samego diabła, ale nigdy nie miałem okazji go spotkać.
–
Głupia nazwa. Taka jak ty – odpowiedział chłodno najmniejszy i najbledszy z
nich.
–
Zamknij się, Vrei! – krzyknęła oburzona dziewczyna, rzucając kolegę wieczkiem
od pudełka. Zdołał je uniknąć, uchylając głowę w bok. – Melas to od tyłu Salem.
–
A tam nie palili czarownic? – spytał głupio Darren, zakańczając swoją wypowiedź
potężnym kichnięciem.
–
Jej jeszcze nie spalili – mruknął od niechcenia Vrei, zakładając ręce na
piersi. – Czy w Salem mają telefony? Mogę do nich zadzwonić, żeby ją stąd
zabrali.
Isaline
przewróciła ostentacyjnie oczami.
–
Ale Salem to kot z Sabriny, nastoletniej
czarownicy. Melasa też nauczę mówić, tak jak jego. Na pewno jest tak samo
zabawny. – Mała wiedźma wystawiła moje wątłe, chwiejne ciało do góry, patrząc
na mnie z tak niebezpieczną radością rysującą się w oczach, że myślałem, iż
lada moment wyrwie mi wszystkie kończyny, wrzuci je do kotła i ugotuje,
powielając moją nieszczęsną historię z Indianami – być może miało to związek z kocią
traumą.
Isaline
musiała być wiedźmą. Znałem takie z poprzednich żywotów. Trwanie przy takich
było ekscytujące. Tyle że w tym życiu wolałem odpocząć, wygrzewając się na
kanapie, a nie latać po ścianach przy nieudolnych próbach nauki lewitacji na
własną rękę.
Blady
chłopiec o niemal białych włosach zatopił się w małym urządzeniu, które ludzie
nazywali telefonem. Szybko coś w nim klikał, przy okazji marszcząc czoło. Już
po chwili uniósł głowę, by swoim stałym, znudzonym głosem powiedzieć:
–
Będę go nazywać szmatą. – Spojrzał na mnie ze zmarszczonym czołem, a potem znów
zatopił się w telefonie. – Melas to taka choroba. Na Wikipedii napisali, że
ludzie z tą chorobą mają szmatowate włókna. – Uniósł głowę, zmrużył groźnie
oczy i zapatrzył się w moją fruwającą, miauczącą z wyrzutem postać. – Szmata.
–
Brienne, a Vrei nazywa Melasa szmatą! – wydarła się Isaline, podnosząc się
szybko z podłogi i biegnąc do opiekunki, która – sądząc po jej roztrzepanych
włosach, zarzuconym na siebie puchatym materiale, przypominającym kota, i zmrużonych oczach – dopiero co wstała.
Kobieta spojrzała ze zdziwieniem na Isaline, która trzymała mnie w ramionach. I
na co się tak gapiła? Nie ufałem ludziom, którzy nosili na sobie rzeczy
przypominające kocie futro. Tacy mogli mnie oskalpować. Indianie lubili takie
zabawy.
–
Isaline – zaczęła karcącym tonem, jakby nagle obudziła się ze snu – dlaczego
otworzyłaś prezent bez pozwolenia?
–
Ale to Vrei i Darren zaczęli! – wykrzyknęła oburzona dziewczynka, tupiąc głośno
nogą. – Poza tym powinnaś teraz nakrzyczeć Vreia, że tak brzydko mówi o moim kotku!
– Jej zielone oczy sypały iskrami. Podobało mi się to. Czułem moc, którą w
sobie miała. Może jednak przebywanie z nią w jednym domu nie będzie takie złe?
Razem moglibyśmy zawładnąć światem. Postanowiłem, że do niej zamiauczę,
uświadamiając ją, że z chęcią zostanę kocim generałem, który poprowadzi ją ku
zwycięstwu. Ta jednak tylko pogłaskała mnie po głowie jak zwykłego pluszaka.
Głupia. Jeszcze nie rozumiała mojej potęgi. Ale wkrótce nawrócę ją na właściwą
drogę…
Blady
blondyn przybiegł do Brienne, nie przejmując się narzekającą koleżanką. Pokazał
jej swoje pudełko od prezentu, w którym spoczywały książki, rzucił je pod nogi
opiekunki i zmarszczył czoło. Powietrze wkoło zrobiło się dziwnie gorące.
–
Dlaczego ja nie dostałem pod choinkę niedźwiedzia? Przecież pisałem to temu
grubemu, staremu gnojkowi, który mieszka na biegunie północnym. – W
przeciwieństwie do błękitnych, płonących oczu, cała jego postawa wydawała się
być chłodna. Czy ten dzieciak miał w ogóle jakiekolwiek uczucia?
Brienne
z cichym westchnięciem uklęknęła przed chłopcem. Nie wyglądała, jakby robiła to
po raz pierwszy. Widocznie w tym świecie była przeszkolona w rozmowach z
dziećmi. Ja byłem przyzwyczajony do nawracania ich na ścieżkę zła.
–
Vrei, nie możemy tutaj trzymać niedźwiedzia – wytłumaczyła spokojnym, wręcz usypiającym
głosem, który sprawił, że potężnie ziewnąłem. Isaline wyszczerzyła do mnie
zęby, kiedy ułożyłem się wygodnie w jej ramionach, traktując ją jako poduszkę.
Najwyraźniej stwierdziła, że darzę ją jakimikolwiek ciepłymi uczuciami.
Musiałem ją zasmucić. Koty nie miały uczuć, po prostu robiły to, co było dla
nich w danym momencie wygodne i opłacalne.
–
Chcę niedźwiedzia! – krzyknął walecznie Vrei, zaciskając małe pięści.
–
Ale niedźwiedzie nie żyją w domach – odezwał się Darren, który pojawił się
znienacka obok, z chusteczkami wetkniętymi do nosa. Jego alergia na kocią
sierść wytrzymała tylko chwilę. Za chwilę dwa falujące, obsmarkane papierki
wyleciały na podłogę. – One żyją albo w lesie, albo tam, gdzie bardzo zimno.
Psik!
Vrei
wystawił do góry dłoń, zatrzymując ją na wysokości swojej wychudłej piersi.
–
Świąt w tym roku nie będzie – powiedział chłodno. Zanim przestraszona Brienne
zdążyła jakkolwiek na to zareagować, choinka, która stała w salonie, zaczęła
płonąć żywym ogniem. Zaraz do niej dołączyły firanki, a także kanapa. I tak
właśnie wyglądały moje pierwsze święta w dziwnej akademii. Co prawda byłem
kocim antychrystem, ale wcale mi to nie przeszkadzało, ponieważ na kolację
dostałem tłusty kawałek ryby. Powiedzmy, że póki co mnie przekupili. Ale to nie
na długo.
Hej :)
OdpowiedzUsuńMelas Melasem - koci generał prowadzący do zawładnięcia światem brzmi genialnie - ale to Vrei podpalający choinkę jest moim hero tego tekstu :D Wiedziałam, że już za dzieciaka musiał mieć niezłe odpały.
Bardzo ciekawe imię. Wiem, że o nim dyskutowałyśmy, ale nie sądziłam, że melas to też choroba (tak, ja też musiałam to wyguglować xD). W każdym razie świetne wprowadzenie zwierzaka do rodzinki TSA, moim zdaniem powinien się w niej nieźle odnaleźć :D
Pozdrawiam.
Cześć,
OdpowiedzUsuńRozbawiłeś mnie tym tekstem, takie kocie przemyślenia plus szatański pierwiastek. Sama mam siedem kotów i wiem jak potrafią rozrabiać.
Tekst czytało mi się bardzo przyjemnie i płynnie, tylko coś mi zazgrzytało przy chłopakach, możliwe że nie chciałeś przedłużać i lać wody.
W starożytnych wierzeniach były czczone i wierzono że są wcieleniami bóstw, albo zmarłych osób, a nawet podobno potrafią wędrować pomiędzy światami.
Pozdrawiam,
Krakowska Wiedźma