Poprzednia część “Wędrowiec” była opublikowana dwa tygodnie temu. Leo (człowiek), Rygor (elf), Hedore (ligonka) i Decon (drakon) wskoczyli w tunel przestrzenny, aby dostać się szybszą drogą do Instytutu w Belattion. Zmuszeni są prosić Radę o zgodę na skorzystanie z archiwalnych map. Ponieważ nie wyrobiłam się z tekstem na tydzień 35, postanowiłam połączyć klucze z obu tygodni.
Wskoczył w portal jako ostatni. Gdy tylko znalazł się w środku, poczuł, jakby jego świadomość odłączyła się od ciała. Co więcej, nie widział swoich rąk ani nóg. Próbował unieść je naprzeciw tego, co sprawiało, że widział kręty tunel, przechodzący z jednego rozgałęzienia do drugiego, ale ujrzał tylko wibrującą energię. Zjawisko można było porównać do gorącego powietrza unoszącego się nad wrzącą cieczą. Przezroczysta tafla, ale jednak zaginająca obraz. Setki, a może tysiące układów czasoprzestrzennych przenikały się bez końca.
Nie widział swoich towarzyszy ani nie wyczuwał ich obecności. Przez chwile sądził, że Hedoim zrobił im wredny żart i otwierając tunel, każdemu zadedykował wyjście w innym świecie. Wielokolorowe spirale sprawiały, że Leonard tracił orientację czy porusza się do przodu, do tyłu, czy też stoi w miejscu. Wrzucony w kolejne przejście, zorientował się, że naprzeciwko, znajduje się tylko jasne światło. Modlił się, aby było to koniec podróży.
W trakcie kilku sekund został wyrzucony i złożony na nowo z cząsteczek atomów wirujących we wszechświecie. Jasne światło zmieniło się w obraz ukazany w sześciokątnych komórkach, przypominając plaster miodu. Granice zanikały, a jego oczom ukazał się świat nieco inny, niż go pamiętał. Malownicze wzgórza i niebo, na którym tańczyły odcienie zachodzącego słońca. Rośliny o wszelkich rozmiarach i zapachach, które były tak intensywne, że wprawiły w osłupienie zmysł węchu. Wypchnięty z przejścia, uderzył całym ciałem o twardą powierzchnię. Ilość bodźców oszołomiła go, ale mimo to, dotarły do jego uszu znajome dźwięki.
– Nie…nawidzę po...portali – wykaszlała ligonka.
– Ale mówią, że z czasem można się przyzwyczaić – skomentował Decon, opierając się o duże drzewo liściaste. Nie wyglądało na to, aby podróże zrobiły na nim większe wrażenie. Zapewne nie raz podróżował z Klarą w ten sposób. – Wszystko z tobą w porządku, Leo?
Chłopak podniósł głowę i dojrzał Hedore klęczącą na trawie i Rygora pochylającego się nad nią. Decon z uśmiechem na twarzy odbił się od pnia i podszedł do leżącego Leonarda. Kucnął i pomógł wstać przyjacielowi.
– Jesteś cały? – zapytał, otrzepując trawę z głowy i ramion Leo. – Pierwsza podróż zawsze jest ciężka, choć jedni są wrażliwsi niż inni. – Wskazał palcem na ligonkę.
Chłopak skierował się w stronę towarzyszy i niespodziewanie wykrzyknął:
– To było niesamowite!
– Zlituj się – oburzyła się Hedore. – Nie rozumiem, co można lubić w podróżach przestrzennym. Czuję się jakby ktoś mnie przeżuł, wypluł, a na koniec zdeptał.
Leo rozejrzał się dookoła. Na horyzoncie widniał ogromny instytut, usytuowany na wzgórzu. Dla nieświadomych podróżników musiał wyglądać jak zamek lub starodawny pałac. Droga na szczyt usłana była drzewami, które w słońcu odbijały światło, jak tysiące miniaturowych lusterek. Chłopak zdziwił się, że nikt nie zadumał się patrząc na ten widok. Może to kwestia przyzwyczajenia. Z pewnością nie byli tutaj po raz pierwszy, a może po prostu nie widzieli tego, co on. Leonard zastanawiał się, czy bycie widzącym, daje inne korzyści, oprócz dostrzegania stworzeń światła i cienia, nawet gdy te zastosują kamuflaż. Czy to jak odbierał świat zostało mu również dane w darze? A może to wynik podróży i tego, że przez chwilę stał się atomową cząstką tego świata? Współgrał z nim.
– Co się tak patrzysz? – Decon spojrzał krzywo na przyjaciela. – Nie uderzyłeś się w głowę przypadkiem?
– Nie tylko w głowę się uderzyłem – zaśmiał się Leonard. – Po prostu ten świat jest piękny… ale was to pewnie już nie rusza. Tak bardzo różni się od okolicy, w której mieszkacie.
Decon i Rygor spojrzeli na siebie pytająco.
– Macie jeszcze eliksir usuwający skutki podróży? – zapytał drakon. W odpowiedzi zobaczył jedynie pustą buteleczkę, rzuconą przez ligonkę, wprost pod jego stopy.
– Przecież mówiłem, że nic mi nie jest – sprzeciwił się chłopak. – Dajcie mi po prostu cieszyć się miejscem, w którym się znaleźliśmy, zanim przyjdzie czas na wizytę u Rady. Wtedy na pewno nie będzie tak przyjemnie.
– Co prawda, to prawda – odparła Hedore, podnosząc się z ziemi. – Pora ruszać. Słońce zachodzi, a całą drogę do góry musimy odbyć pieszą.
*
Słońce obejmowało już horyzont, wylewając się czerwieniami i granatami na wieczorne niebo. Liście drzew odbijały te same kolory, iluminując na swoich blaszkach każdą cząsteczkę światła. Leonard, patrząc na drzewa, widział płynącą przez nie energię, zatapiającą się w ziemię wraz z korzeniami. Miał wrażenie, że rośliny się ze sobą komunikują, są jednym wielkim organizmem. Zaczynał rozumieć stwierdzenie, że Ziemia żyje.
Przez całą drogę szedł na końcu, poganiany przez towarzyszy. Nie byli do końca pewni, czy wszystko było z nim w porządku, ale pozwolili mu obserwować otoczenie. Często przystawał oglądając mniejsze rośliny i owady. Kwiaty wibrowały, jakby nadawały rytm tańcowi godowemu otaczających je insektów. Nie mógł napatrzeć się na otaczające go piękno i intensywność, z jaką żyła fauna i flora.
Docierając na szczyt, uświadomił sobie, że najwyższa pora opuścić świat tętniący życiem i zmierzyć się z rzeczywistością pełną zasad i zbędnej administracji. Instytut wydawał się zimny i odizolowany od reszty świata. Czuł się nieswojo stojąc w jego progu.
Rygor, jako najstarszy z przedstawicieli staną naprzeciw pieczęci w drzwiach i wsunął do środka runę rodu Rossenmarów. Obręcz wokół pieczęci zamigotała, otwierając wiekowy zamek. Magiczne mechanizmy nie zużywały się tak szybko, jak te znane z naszych domów. Magiczna pieczęć była pomysłem Doborosa i została zainstalowana w drzwiach do instytutu około trzystu lat temu. Nadal działała jak nowa. Nie dało się jej oszukać, przez co do środka nie dostał się nikt nieproszony.
Wrota otworzyły się bezgłośnie. Wnętrze pełne przepychu zapraszało gości i stałych bywalców. Złote zdobienia i drogie tkaniny przyciągały uwagę. Leonardowi skojarzyły się z wystrojem pałacu rodziny królewskiej, który kiedyś zwiedzał. Zawsze uważał, że zamiłowanie do przepychu jest dziedziczne i z pewnością tutaj też tak było. Od Rygora dowiedział się, że połowa członków Rady była ze sobą związana krwią.
Na powitanie wyszedł im lokaj. Chłopak nie chciał generalizować, ale widząc granatowe włosy mężczyzny, uznał, że zapewne jest on drakonem, tak jak Decon i Hedoim, których łączyła ta wspólna cecha. Pracownik instytutu ukłonił się i po chwili otrzymał pozdrowienie tego samego typu.
– Przyszliśmy na spotkanie z Radą – zaczął Rygor. – Nie jesteśmy umówieni, ale mamy w posiadaniu informacje, które z pewnością ich zainteresują.
– Jak wszyscy – skomentował lokaj i odwracając się na pięcie, wskazał zgromadzonym wysokie czerwone drzwi. – Proszę tędy. Właśnie zakończono obrady, ale kilku członków nadal jest w środku.
Przed drzwiami stał recepcyjny stolik z księgą pełną nazwisk wizytujących tutaj osób. Pracownik stanął nad księga i trzymając w ręce pióro, spojrzał znacząco na grupę.
– Królestwo? – W instytucie obowiązywały nadal dawne zasady opisywania miejsca zamieszkania.
– Willa Rossenmar – odpowiedział elf.
– Obecni? – kontynuował lokaj.
– Rygor - elf, Hedore - ligon, Leonard - człowiek, Decon - drakon. – Rygor przedstawił wszystkich uwzględniając ich rodzime rasy. W przypadku mieszania się ras używano pochodzenia matki.
– Tak … Dobrze … – zapisywał w księdze imiona zebranych, mrucząc co chwile. Skończywszy, nacisnął przycisk na ścianie, który otworzył wejście na salę. Wszedł pierwszy i zaanonsował przybyłych. – Obecni tutaj Rygor, Hedore, Leonard i Decon proszą o pilne spotkanie z Radą.
Przewodniczący rady, James Everden, spojrzał na zebranych i ku swemu zdziwieniu rozpoznał twarz syna, Decona, którego nie widział przez ostatnich dziesięć lat. Kiwnął głową, zgadzając się na przyjęcie niezapowiedzianych gości.
– W jakiej sprawie do nas przybywacie? – Głos zabrał mężczyzna, siedzący obok przewodniczącego.
– Człowiek zamieszkujący wille Rossenmar, został zaatakowany przez cienia – zaczął Rygor.
– Bardzo mi przykro, ale to nie nasza sprawa – skomentował ojciec Decona.
– Ten cień to Horizion – kontynuował elf, a wśród członków rady zawrzało. Słychać było szepty i w kółko powtarzane imię najniebezpieczniejszego z dotąd poznanych cieni. – Zaatakował dwoje ludzi, Klarę i Leonarda, ale dziewczyna jest w bardzo ciężkim stanie.
– A co z tym Leonardem – zapytał stary elf Doboros, siedzący z innymi przy dużej mahoniowej ławie, która ustawiona była na podeście.
– Chłopak stoi przed wami. – Rygor wskazał na Leo, a ten ukłonił się, chcąc okazać szacunek.
– Ale jak to? Nic mu nie jest? – wypytywała siwowłosa ligonka Demide. – Jak mógł nie odnieść obrażeń przy ataku … Horiziona. – Imię cienia wymówiła powoli i cicho, jakby bała się, że przywoła bestie.
– Tego właśnie nie wiemy. – Rygor złapał się za podbródek i zadumał przez chwile. – Teraz ważniejsze jest życie Klary. Dziewczyna zgubiła się z otchłani własnego umysłu. Chwilowo utrzymywana jest w śpiączce, gdyż niekontrolowana wykorzystuje swoje zdolności do ucieczki.
– A jakie są niby jej zdolności? – powątpiewał James Everden.
– Klara potrafi otwierać tunele czasoprzestrzenne – odpowiedział Decon, nie mogąc wytrzymać ignorancji ojca. – Ale to nie wszystko. – Uniósł palec do góry. – Potrafi przenieść się do innego wymiaru bądź też podróżować między nimi. Jest niesamowicie ważnym sojusznikiem. – Ostatnie zdanie wypowiedział patrząc po wszystkich członkach Rady.
– Odważnie, aczkolwiek bezmyślnie zabierać głos bez pozwolenia przedstawiciela – skomentował James.
– Nie jestem odważny. Tylko gdzieś po drodze zapomniałem, co to strach – odparł Decon.
– Aby odzyskać Klarę, musimy sporządzić antidotum z jadu Horiziona. – Rygor podszedł bliżej ławy. Zdawał się ignorować przytyki pomiędzy Deconem i jego ojcem. – Przyszliśmy prosić o pozwolenie na skorzystanie z archiwalnych map – zwrócił się do Doborosa.
– Hmm… – zastanawiał się elf starszyzny, gładząc swoją długą i srebrzysta brodę.
– Próba schwytanie Horiziona będzie bardzo niebezpieczna – odezwała się Sylvia, przedstawicielka ludzi wśród starszyzny. – Mamy już w tym doświadczenie. Zresztą byłeś obecny podczas naszych ostatnich zmagań.
– Ostatnich i jedynych – wyszeptał Decon.
– Zgadzam się – oznajmił Doboros – ale nie liczcie na pomoc rady w schwytaniu Horiziona.
Decon aż cały gotował się w środku, ale postanowił nie pogarszać sytuacji.
– Powiadomcie nas o stanie zdrowia Klary, jak tylko antidotum zostanie podane – poprosiła Sylvia.
Rygor zgodził się kiwnięciem głowy. Przybyli tutaj po zgodę i otrzymali ją zaskakująco szybko. Elf nie chciał przedłużyć spotkania i ukłonił się nisko, po czym wyszedł z sali obrad. Jego towarzysze uczynili to samo.
Hej :)
OdpowiedzUsuńHmm, coś za łatwo to poszło. Oczywiście kibicuję całej ekipie, bo chcę mieć Klarę na nowo wśród żywych, ale... Wyczuwam podstęp. Nie wyobrażałam sobie, że przeniosą się przez portal, wyłożą, jak się ma sprawa i rada ot tak się zgodzi. Do tego ojciec Decana też mi jakoś nie przypadł do gustu. Ach, emocje mi się włączyły i detektywistyczny zmysł. Tekst może nie jest długi, ale idealnie wpasowuje się jako kontynuacja poprzedniego tekstu. Jestem ciekawa, co będzie dalej. :)
Pozdrawiam.
Podoba mi się opis tej teleportacji, szczególnie określenie z plastrami miodu XD. No i te różnice w reakcjach bohaterów, którzy brali udział w tej podróży. Opisy też są naprawdę miłe dla oka, szczególnie okolicy.
OdpowiedzUsuńUuuuU! Co to za chamskie stwierdzenie "jak wszyscy", panie lokaju?! TO lokajowi nie przystoi! Mam go dorwać >D?
No, ta Rada to coś mi się nie podoba. Taka typowa rada w stylu: no, nie obchodzą nas takie rzeczy. Róbcie, co chcecie. No i zrobią. Niech uratują Klarę!
~Sadistic
Jebany blogger, a przyszło mi do głowy żeby kopiuj zrobić, miałam przeczucie, zignorowalam, "wystąpił błąd" D:
OdpowiedzUsuńAkcja posuwa się ładnie do przodu! Bardzo podobał mi się początek, opis portalu, całej podróży, działanie jej mechanizmów. Jest szczegółowo, technicznie, lubię, no brawo. Bardzo plastycznie, jakbyś sama podróżowala w taki sposób i wiedziała wszystko z doświadczenia. I ten entuzjazm Leo! Nie wiedziałam że z niego taki entuzjasta przyrody! Identyfikuje się. Sama się lubię zachwycać ot chociażby zachodem słońca.
Rada, hm. No nie wiem co do końca o nich myśleć. Niezbyt maja o górę w cokolwiek się angażować, chociaż też obawiają się cienia, ale jasne, najlepiej jak ktoś inny pobrudzi rączki. Chociaż, zobaczymy, może czym jeszcze zaskoczą. Dobrze, że nie utrudniają, przynajmniej tyle. Czekam na ciąg dalszy!