Chciałabym jak człowiek spacerować po parku i wystawiać się na szkodliwy wpływ wszelkich chemikaliów, jakie wiszą w powietrzu. Chciałabym przechodzić przez most i delektować się widokiem wody gdzieś pode mną. Chciałabym przechadzać się nim i z uśmiechem machać do kierowców, którzy zdawaliby się być nie w humorze.
Chciałabym wejść na szczyt góry i czekać na rodzinę, obserwować ich, jak także zmagają się z własnymi trudnościami w drodze do celu, by stamtąd wspólnie patrzeć, jak świat wokół jest piękny. Chciałabym jechać rowerem przez las, nucić The Hanging Tree i w promieniach słońca szukać wisielców, ale nie myśleć o tym, iż chcę stać się jednym z nich. Kimś martwym.
Nawet parząc pierwszą kawę tego poranka, czułam to przyciąganie, które trwało i trwało. W moim przypadku nigdy nie było impulsem, raczej stałością jak rzeka, która płynie, ale jej koryto jest stale w tym samym miejscu (przynajmniej dopóki nie wydarzy się jakaś katastrofa ekologiczna). Nawet zamykając się na cztery spusty w czterech ścianach, ubrana w cztery warstwy ubrań, bo jeszcze nie zaczęli grzać w bloku, mimo tego wszystkiego stale to czułam. Wiedziałam, że to nie jest już czymś podchodzącym pod normalność, ale kto by mi uwierzył, że zew pustki trwa u mnie nieprzerwanie? Chyba tylko jakiś specjalista od zdrowia psychicznego.
Nawet zapach kawy nie zdołał zniszczyć uczucia, a jedynie zepchnął je gdzieś w głąb podświadomości. Chwyciłam kubek w obie dłonie, upiłam pierwsze łyki czarnego napoju i starałam się nie wzdrygnąć, gdy ciepło nagle zaczęło przemieszczać się w dół mojego ciała.
– Zatrzymaj się na czas – zanuciłam, podchodząc do okna balkonowego i wyglądając przez nie na sąsiedni budynek. – Dobrze zastanów, zanim coś powiesz i...
Nie to mi groziło, bowiem to nie słowa, które wypowiadałam lub mogłam wypowiedzieć w przyszłości, stanowiły dla mnie niebezpieczeństwo. Chodziło o ruch; każdy kolejny krok mógł mnie zaprowadzić nad przepaść, o której śpiewał kilka lat temu wokalista. A jednocześnie nie mogłam zatrzymać swojego ciała przed wszelką aktywnością, bo chyba zamieniłabym się w kamień i tkwiła na świecie niczym ta nieszczęsna żona Lota. Nie takie było największe marzenie mojego życia, ale czy w ogóle mogłam marzyć w takich okolicznościach? Czy w ogóle mogłam mieć coś dla siebie, kiedy cały czas wzywało mnie coś nieistniejącego?
Okno potrzebowało umycia, ale szybko straciłam nim zainteresowanie; o wiele ciekawsze wydawało się wyjście na balkon przez drzwi tuż obok. Wystarczyło jedynie unieść dłoń, dotknąć klamki i zmienić jej położenie, by twarz owiało jesienne powietrze, wtargnęło do płuc i dowiodło, że nadal jestem.
Kawa zaczęła smakować lepiej, kiedy przeszłam przez próg i znalazłam się w zawieszeniu między swoim mieszkaniem a placem zabaw pod moimi stopami, te jedenaście pięter niżej. Oddech smakował lepiej, kiedy byłam na zewnątrz, stojąc prawie nad przepaścią, chroniona jedynie przez zieloną siatkę, która w umysłach sprzedawców stała się częścią zabezpieczeń dla kotów. W moim umyśle była moją ochroną, dopóki nie poczuję się zbyt słaba.
Zbliżyłam się do siatki tak, że miałam ją na wyciągnięcie dłoni, i spojrzałam w dół na to, co stworzono pracą rąk ludzkich, a wezwanie zabrzmiało ponownie gdzieś wewnątrz mnie, takie znane, a przy tym tak bardzo obce.
– Jeden skok – powiedziało. – Tylko jeden skok.
Mogłam stać się jak dusza z ukochanego wiersza, rozłożyć ręce i w cichą polecieć głuszę, jakby biec do domu, ale nie byłam liryką, lecz prozą zamkniętą w klatce z betonu, która żyła w strachu, że pustka wezwie ją kiedyś na zawsze w swoją nicość.
Przerażona myślą, że miałabym skoczyć w tej chwili, wycofałam się o krok, a kubek, tak bardzo niewinny w tej sprawie, wypadł mi z rąk i zamienił się może nie w proch, ale w liczne odłamki oblane resztą kawy, która zaczęła także parować. Patrzyłam na ten smutny obraz, a z oczu popłynęły mi łzy.
Nie byłam w stanie odprawić pogrzebu małemu, rozstrzaskanemu naczyniu, pozostawiłam je w rozbiciu na balkonie i zamknęłam za sobą drzwi, by odciąć się od tego widoku. Czy ten, na kogo spadnie urządzenie mojego pogrzebu, też tak postąpi? Pozostawi mnie za sobą, bym marzła w chłodnej, wrogiej ziemi? Bym została pożarta przez stworzenia, które za życia nic dla mnie nie znaczyły?
– Skoczysz następnym razem – rzekł zew i zaśmiał się, a ja opadłam na kolana.
Nie umiałam tego powstrzymać, nie umiałam tak żyć.
Przytknęłam dłonie do uszu i zaczęłam krzyczeć, niszcząc głosem każdą przestrzeń, starając się nie myśleć o tym, że mogłabym spaść, wbiec pod samochód czy rzucić się w wir niespokojnych fal. Krzyczałam, aż wszystko ucichło.
Wszystko poza tym jednym głosem, który z pustką nie miał nic wspólnego...
Ten tekst ma taki personalny wydźwięk. Taki, który może zrozumieć dokładnie tylko osoba, która jest narratorem tej historii. Nie ma tu może większej fabuły, ale są dobrze dobrane słowa i odpowiedni bagaż emocjonalny. Ach, ta jesień, zły nastrój niesie (taki rym!).
OdpowiedzUsuń