Tylko
jedno zwierzątko przyszło mi do głowy...
'Cause you're not welcome anymore!
Chciałoby się być detektywem. Takim połączeniem
Sherlocka Holmesa, panny Marple i Herculesa Poirota, mieć te zdolności i zyskać
sławę. Chciałem być kimś, o kim pisałoby się wspaniałe, porywające i pełne
dynamizmu powieści, z których część trafiłaby na ekrany. Chciałbym być kimś
takim, kto robiłby wszystko, by odkryć prawdę, kto wsadzałby za kratki
morderców i innych przestępców, których złe uczynki skalały tę piękną planetę.
Chciałem być takim cichym bohaterem ludzi, którzy darzyliby mnie szacunkiem
niezależnie od tego, czy by mnie lubili, czy też nie.
Tego chciałem, to było moje największe marzenie. Jednak było ono bardzo nierealne, mogło pozostać jedynie w owej sferze marzeń, bo ja... Ja byłem tylko żółwiem, który spędzał ostatnią godzinę, zajmując swoim ciałkiem miejsce na stole w jadalni i zajadając liście pięknie zielonej sałaty, obserwując przy tym swoją właścicielkę. Ale mogłem też przy tym rozmyślać o swoim marzeniu i przyrzeczeniu, iż jeszcze pokażę ludziom, że nie jestem zwykłym żółwiem, że mam w sobie coś z prawdziwego detektywa.
Przeżuwałem niespiesznie i patrzyłem, jak Alice szykuje sobie kanapki, pozbawiając mnie kilku liści z pozostałej główki, ale nie miałem jej tego za złe. Podobało mi się, że jadamy to samo, jakbyśmy byli prawdziwymi przyjaciółmi, choć tak się różnimy. Dziewczyna układała właśnie na kromce chleba sałatę, kolejno plasterek żółtego sera, jajko z żółtkiem, które próbowało uciec niewiadomo gdzie, oraz pomidora, którego sok popłynął jej po palcu. Zlizała go, nie zwracając na ten ruch zbyt wielkiej uwagi; zadziałała niczym automat, a to oznaczało, że myślami błądzi gdzieś daleko.
Też bym tak chciał, ale moje myślenie skierowane było na bardzo prozaiczne rzeczy, jak jedzenie, obserwowanie właścicielki i ten niewielki ruch, jaki zażywałem, chcąc sprawdzić, jak daleko zajdę ze swoją skorupą. Chciałem myśleć o rzeczach ważnych jak ekonomia, polityka czy korpustwo, ale poza tymi słowami nie bardzo orientowałem się w tych kwestiach – oglądanie wiadomości wieczorami (kiedy akurat Alice przypomniała sobie, że coś takiego jak telewizor w ogóle istnieje i nawet znajduje się w jej salonie robiącym także za sypialnię) nie można by podciągnać pod formę studiów nad światem, więc pozostawałem tym maluczkim żółwiem, który tuptał przez życie, obwiązany wstążką z balonem. Nie było to bardzo nudne życie, ale pragnąłem przygód wykraczających poza moją skorupę. Szkoda, że Alice jakoś się do żadnych nie paliła.
Oboje byliśmy już na ostatniej prostej, jeśli chodzi o konsumpcję – co oznaczało, że albo jadłem tak szybko, co było niespodziewane, ale nie niemożliwe, albo moja pani jadła tak wolno – kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, od którego to dostałem dreszczy na swoich malutkich łapkach, bo przeczuwałem, kto to właśnie zjawił się przed progiem.
Niektórzy ludzie mieli swój specyficzny system pukania, wchodząc do kogoś – uderzenia następowały krótko po sobie lub z dłuższą przerwą, mogły też być jednym porządnym uderzenim. Inni mieli tak z dzwonieniem – zaczynali grać jakąś melodię lub używali Morse'a. Ten, kto właśnie czaił się po drugiej stronie, używał długich dźwięków z niewielkimi przerwami, co wzbudzało u mnie same najgorsze odczucia. Ze wszystkich znajomych, jakich miała Alice, tylko jeden czubek – że tak pozwolę sobie go określić – meldował o swoim przybyciu w tej drażniący sposób. I jakoś zazwyczaj nie był u nas zbyt mile widziany.
Z ostatnim kąskiem sałaty w pyszczku spojrzałem na ludzką przyjaciółkę, która skrzywiła się wyraźnie i nie miało to nic wspólnego z tym, że właśnie wypiła spory łyk wody z cytryną.
– Co go zaś tu niesie? – zapytała niewiadomo kogo, a jeśli już, to powietrze, po czym obróciła się na pięcie i podeszła w stronę drzwi, coby je otworzyć i poprosić delikwenta o lepsze traktowanie dzwonka i ogólnie bardziej kulturalne zachowanie.
Jednak, czego żadne z nas się nie spodziewało, nie dane jej było wykonać tej czynności godnej gospodyni, gdyż jegomość po drugiej stronie ani myślał okazać jakąkolwiek cierpliwość i po prostu sam sobie wszedł do mieszkania.
Nie mogłem zobaczyć twarzy Alice, jedynie jej plecy, ale byłem niemalże pewien – w końcu znałam je całe swoje świadome życie, które może nie było jakoś bardzo długie, ale było – że dziewczyna właśnie patrzy na niego zdezorientowana z uniesioną brwią. Sam bym tak wyglądał, gdybym tylko posiadł tę umiejętność zmieniania wyrazu swojego pyszczka. Jednak z mimiką, tak jak z byciem detektywem, nie było mi po drodze, mogłem więc posłać gościowi takie spojrzenie maleńkich oczu, które powinien odebrać jako zabójcze, jeśli tylko spojrzałby w moją stronę.
– Cześć! – zakrzyknął mężczyzna ubrany w wyraźnie niedopasowany, czarny, a do tego prążkowany garnitur i białą koszulę, w lakierkach wypucowanych tak, że nawet głupota mogłaby się w nich odbijać i wparował do kuchni, gdzie tuż obok mnie na blat porzucił jakąś wielką kartkę papieru. – Co to się dzieje, to nie uwierzysz! – Spojrzał na Alice, która musiała zamknąć za nim drzwi, bo jaśnie książę na to nie wpadł. – Mamy to, moja kochana, mamy to!
Jako że jedzonko już mi się skończyło, a nie czułem potrzeby, by załatwić coś naglącego, spoglądałem ze swojej pozycji na tego dziwnego meżczyznę, który poprawiając leżącą, zapisaną czymś kartkę, prawie mnie nią przykrył. Nie rozumiałem, skąd u niego to niezdrowe podekscytowanie – może się szaleju najadł i przedobrzył? – ani dlaczego zachowuje się, jakby był u siebie, ale nie chciałem pozwolić, by skupił na sobie całą uwagę, nie był przecież słońcem. Poza tym papier pachniał mi jakoś podejrzanie – czyżbym wyczuwał dobrą kiełbasę wymieszaną z dymem papierosa? – podszedłem więc do jednego z jej brzegów i wyciągnąłem szyję, byle tylko dosięgnąć i skosztować.
– A kysz! – krzyknął mężczyzna, zauważywszy moje działanie, po czym chwycił mnie niedelikatnie, uniósł nad stołem i przesunął tak, że pod sobą miałem dywan. – Sio mi stąd.
Wiedziałem, że można mieć wiele marzeń, o których się śni, ale w moim przypadku latanie nie było jednym z nich, nie rozumiałem więc, dlaczego mężczyzna mnie puścił. Co, myślał, że balonik, który miałem przewiązany przez ciałko, zdoła mnie unieść? Czy on chciał zrobić balon ze mnie?!
O Boże, o cholera!
Nie chciałem latać!
Byłem przerażony, o czym dałem znać, wydobywając ze swojego drobnego gardełka dźwięk, jaki tylko żółwie stepowe potrafią wydać, i zamachałem kończynami, powoli oddalając się od blatu.
Alice, która – jak wspomniałem – znała mnie przez całe moje życie, doskonale wiedziała, w jaki sposób reaguję na wszelkie zmiany i jak daję wyraz swojemu niezadowoleniu, nic więc dziwnego, że szybko spostrzegła, co się ze mną dzieje. Pisnęła, po czym podbiegła, by mnie złapać, nim trafię pod sufit.
– Co ty sobie wyobrażasz?! – zagrzmiała z głębi siebie, aż przez moje ciałko przeszły wibracje niczym podczas trzęsienia ziemi. – Zwariowałeś? Co niby Milo ci zrobił?!
Lubiłem, kiedy wymawiała moje imię, które sama mi nadała. Ponoć tak nazywał się jeden z bohaterów bajki, którą uwielbiała w czasach dzieciństwa, dlatego mi je wybrała. Była pewna, że i mnie spotkają kiedyś jakieś przygody, może też odnajdę jakiś zaginiony ląd?
Moja pani patrzyła na znajomego jak na największego wroga, ten ledwie rzucił jej spojrzenie znad badanego papieru.
– Co? A, trochę mi przeszkadzał i chciał gryźć kartkę, a to coś ważnego! – Jego twarz ubliżająca szczurom pojaśniała nagle w szkaradnym uśmiechu. – Spójrz! Oto wstępa umowa najmu pod naszą kawiarnię! – wykrzyknął i roześmiał się.
Alice nie udzielił się jego humor. Czułem jej nastrój, znajdując się na jej dłoni, sam przypatrywałem się intruzowi nie tyle zainteresowany, co sceptyczny wobec tego, co mówił.
– Naszą kawiarnię? – dziewczyna powtórzyła ostatnie słowa. – Pierwszy raz słyszę o czymś takim.
– No ale jak to?! – Mężczyzna wyglądał na szczerze zdumionego. – Przecież ci o tym mówiłem na ostatnim sylwestrze!
– Czyli rok temu! – odkrzyknęła Alice w odpowiedzi. – I mówiłeś, że to marzenie, jeśli wygrasz w totka. Wygrałeś?
– No nie – przyznał, gasnąc trochę ze swoją ekspresją. – Ale nie ma żadnego problemu! Jako aktywna i ceniona baristka, doświadczona w obsłudze klienta, masz na tyle dobrą sytuację, by wziąć na siebie kredyt na rozkręcenie tego biznesu, ja się zajmę remontem i urządzaniem, na ciebie spadnie też reklama i znalezienie nam dostawców, byśmy mogli ruszyć za dwa miesiące i...
– Chwila, chwila, CHWILA! – Alice nie umiała powstrzymać się od krzyku, byle tylko uciszyć niemile widzianego jegomościa. Rozłożyła przy tym ręce na boki, musiałem więc mocno się trzymać, by hel znowu mnie nie porwał. – Jaka reklama, jacy dostawcy i jaki kredyt, do jasnej cholery?! – O tak, teraz to była wściekła. – Co ty mi tu wygadujesz?! Pogięło cię czy co?!
Znajomy patrzył na nią zdziwiony.
– No jak to co? Mówię ci, że wspólnie otwieramy niedługo kawiarnię, musimy więc wziąć się do pracy, jest naprawdę wiele do zrobienia i...
– KIEDY JA POWIEDZIAŁAM, ŻE OTWIERAM Z TOBĄ KAWIARNIĘ?! – Oho, wojna była blisko. Alice też to czuła, dlatego odłożyła mnie znowu na blat, bym w swojej maleńkości mógł przeprowadzić szturm na papier. – NIE MA NAWET TAKIEJ OPCJI!
– Ale jak możesz mi teraz odmówić, Alice? – Widać było, że dociera do niego, iż nic tutaj nie ugra, a jego marzenie właśnie się wali, bo nie miało stabilnych fundamentów. – Przecież o tym rozmawialiśmy! Myślałem, że się przyjaźnimy!
W tej chwili to nawet ja bym się roześmiał, gdyby tylko żółwie miały tę wspaniałą zdolność, i stworzył odpowiedni chórek dla swojej pani. W jej uszach musiało to zabrzmieć jak jeden z lepszych żartów, jakiekolwiek słyszała, bo naprawdę dobrą minutę nie robiła nic innego, tylko się śmiała. Gość przez cały ten czas się jej przyglądał, wykorzystałem to więc i zamiast ruszać na kartkę, postanowiłem zajść do niego i to jego poczęstować ściskiem swojej paszczy.
Zawył jak raniony pies, kiedy niespodziewanie skosztowałem jego palca. Prawie się przy tym popłakał. Gdyby nie to, że oczy z bólu zaszły mu łzami, pewnie trafiłby we mnie dłonią, wówczas to ze mną byłoby krucho.
Alice zdołała na czas zobaczyć, do czego gość się szykuje, bo stanęła tuż przed nim i wykrzyknęła mu prosto w twarz:
– NIGDY NIE BĘDZIEMY WSPÓŁPRACOWAĆ! NIE JESTEŚMY PRZYJACIÓŁMI, BO TY JESTEŚ KANALIĄ! – po czym w nią uderzyła. Lekko, bo lekko, z liścia to nie taki cios, jak z pięści, ale wystarczyło, by głowa delikwenta odskoczyła na bok. – WYNOŚ SIĘ! – zagrzmiała i odwróciła go w stronę drzwi, do których podbiegła, by je otworzyć. – Wynoś się i nie wracaj, ty kanalio!
Byłem z niej niezwykle dumny, kiedy kopnęła go – dosłownie i z wielką gracją – w cztery litery, czym posłała na korytarz. Czułem też olbrzymią satysfakcję, dlatego na swój sposób zanuciłem wersy znanej piosenki Glorii Gaynor i z radością podskoczyłem na blacie – co pewnie nie wyglądało na skok, ale chciałem sobie wyobrażać, że tak właśnie było – gdy zatrzasnęła za nim drzwi.
– Co za cymbał – wymamrotała pod nosem Alice. – Idiota jeden. Kretyn do stu piorunów. Imbecyl, jakich mało. Skąd się biorą tacy ludzie? – pytała kogoś lub coś, rozrywając kartkę, którą przyniósł gość, w czym próbowałem jej pomóc, gryząc ją przy jednym z rogów, do którego zdołałem sięgnąć. Nie była tak dobra, jak się spodziewałem po zapachu szynki, jaki na sobie miała, ale i tak była lepsza od nikotynowego palca znajomego Alice.
Właścicielka spojrzała na mnie i pogłaskała mnie po główce.
– Ech, Milo. Dobrze, że mam ciebie. Przynajmniej ty nie wyskoczysz mi tu nagle z żadnymi kredytami. – Uśmiechnęła się do mnie, co chciałem i nawet mogłem odwzajemnić. – Chyba zasłużyliśmy sobie na świeże truskawki dzisiaj po południu. Co o tym myślisz?
Wiedziałem, że dostrzeże moją radość, nie musiałem się więc martwić o to, co wydarzy się później. Pofrunięcie prawie pod sufit chyba było tego warte.
Chciałoby się być detektywem czy bohaterem jakieś historii. I nadal zamierzałem sobie marzyć, ale nie uważałem już, by moje życie było nudne. A na pewno nie po tej przygodzie. Może i byłem tylko żółwiem, ale umiałem zajść komuś za skórę, jeśli tylko trzeba. Miejcie się więc na baczności, wszelcy ludzie. Nigdy nie wiecie, kiedy Milo zaatakuje!
Tego chciałem, to było moje największe marzenie. Jednak było ono bardzo nierealne, mogło pozostać jedynie w owej sferze marzeń, bo ja... Ja byłem tylko żółwiem, który spędzał ostatnią godzinę, zajmując swoim ciałkiem miejsce na stole w jadalni i zajadając liście pięknie zielonej sałaty, obserwując przy tym swoją właścicielkę. Ale mogłem też przy tym rozmyślać o swoim marzeniu i przyrzeczeniu, iż jeszcze pokażę ludziom, że nie jestem zwykłym żółwiem, że mam w sobie coś z prawdziwego detektywa.
Przeżuwałem niespiesznie i patrzyłem, jak Alice szykuje sobie kanapki, pozbawiając mnie kilku liści z pozostałej główki, ale nie miałem jej tego za złe. Podobało mi się, że jadamy to samo, jakbyśmy byli prawdziwymi przyjaciółmi, choć tak się różnimy. Dziewczyna układała właśnie na kromce chleba sałatę, kolejno plasterek żółtego sera, jajko z żółtkiem, które próbowało uciec niewiadomo gdzie, oraz pomidora, którego sok popłynął jej po palcu. Zlizała go, nie zwracając na ten ruch zbyt wielkiej uwagi; zadziałała niczym automat, a to oznaczało, że myślami błądzi gdzieś daleko.
Też bym tak chciał, ale moje myślenie skierowane było na bardzo prozaiczne rzeczy, jak jedzenie, obserwowanie właścicielki i ten niewielki ruch, jaki zażywałem, chcąc sprawdzić, jak daleko zajdę ze swoją skorupą. Chciałem myśleć o rzeczach ważnych jak ekonomia, polityka czy korpustwo, ale poza tymi słowami nie bardzo orientowałem się w tych kwestiach – oglądanie wiadomości wieczorami (kiedy akurat Alice przypomniała sobie, że coś takiego jak telewizor w ogóle istnieje i nawet znajduje się w jej salonie robiącym także za sypialnię) nie można by podciągnać pod formę studiów nad światem, więc pozostawałem tym maluczkim żółwiem, który tuptał przez życie, obwiązany wstążką z balonem. Nie było to bardzo nudne życie, ale pragnąłem przygód wykraczających poza moją skorupę. Szkoda, że Alice jakoś się do żadnych nie paliła.
Oboje byliśmy już na ostatniej prostej, jeśli chodzi o konsumpcję – co oznaczało, że albo jadłem tak szybko, co było niespodziewane, ale nie niemożliwe, albo moja pani jadła tak wolno – kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, od którego to dostałem dreszczy na swoich malutkich łapkach, bo przeczuwałem, kto to właśnie zjawił się przed progiem.
Niektórzy ludzie mieli swój specyficzny system pukania, wchodząc do kogoś – uderzenia następowały krótko po sobie lub z dłuższą przerwą, mogły też być jednym porządnym uderzenim. Inni mieli tak z dzwonieniem – zaczynali grać jakąś melodię lub używali Morse'a. Ten, kto właśnie czaił się po drugiej stronie, używał długich dźwięków z niewielkimi przerwami, co wzbudzało u mnie same najgorsze odczucia. Ze wszystkich znajomych, jakich miała Alice, tylko jeden czubek – że tak pozwolę sobie go określić – meldował o swoim przybyciu w tej drażniący sposób. I jakoś zazwyczaj nie był u nas zbyt mile widziany.
Z ostatnim kąskiem sałaty w pyszczku spojrzałem na ludzką przyjaciółkę, która skrzywiła się wyraźnie i nie miało to nic wspólnego z tym, że właśnie wypiła spory łyk wody z cytryną.
– Co go zaś tu niesie? – zapytała niewiadomo kogo, a jeśli już, to powietrze, po czym obróciła się na pięcie i podeszła w stronę drzwi, coby je otworzyć i poprosić delikwenta o lepsze traktowanie dzwonka i ogólnie bardziej kulturalne zachowanie.
Jednak, czego żadne z nas się nie spodziewało, nie dane jej było wykonać tej czynności godnej gospodyni, gdyż jegomość po drugiej stronie ani myślał okazać jakąkolwiek cierpliwość i po prostu sam sobie wszedł do mieszkania.
Nie mogłem zobaczyć twarzy Alice, jedynie jej plecy, ale byłem niemalże pewien – w końcu znałam je całe swoje świadome życie, które może nie było jakoś bardzo długie, ale było – że dziewczyna właśnie patrzy na niego zdezorientowana z uniesioną brwią. Sam bym tak wyglądał, gdybym tylko posiadł tę umiejętność zmieniania wyrazu swojego pyszczka. Jednak z mimiką, tak jak z byciem detektywem, nie było mi po drodze, mogłem więc posłać gościowi takie spojrzenie maleńkich oczu, które powinien odebrać jako zabójcze, jeśli tylko spojrzałby w moją stronę.
– Cześć! – zakrzyknął mężczyzna ubrany w wyraźnie niedopasowany, czarny, a do tego prążkowany garnitur i białą koszulę, w lakierkach wypucowanych tak, że nawet głupota mogłaby się w nich odbijać i wparował do kuchni, gdzie tuż obok mnie na blat porzucił jakąś wielką kartkę papieru. – Co to się dzieje, to nie uwierzysz! – Spojrzał na Alice, która musiała zamknąć za nim drzwi, bo jaśnie książę na to nie wpadł. – Mamy to, moja kochana, mamy to!
Jako że jedzonko już mi się skończyło, a nie czułem potrzeby, by załatwić coś naglącego, spoglądałem ze swojej pozycji na tego dziwnego meżczyznę, który poprawiając leżącą, zapisaną czymś kartkę, prawie mnie nią przykrył. Nie rozumiałem, skąd u niego to niezdrowe podekscytowanie – może się szaleju najadł i przedobrzył? – ani dlaczego zachowuje się, jakby był u siebie, ale nie chciałem pozwolić, by skupił na sobie całą uwagę, nie był przecież słońcem. Poza tym papier pachniał mi jakoś podejrzanie – czyżbym wyczuwał dobrą kiełbasę wymieszaną z dymem papierosa? – podszedłem więc do jednego z jej brzegów i wyciągnąłem szyję, byle tylko dosięgnąć i skosztować.
– A kysz! – krzyknął mężczyzna, zauważywszy moje działanie, po czym chwycił mnie niedelikatnie, uniósł nad stołem i przesunął tak, że pod sobą miałem dywan. – Sio mi stąd.
Wiedziałem, że można mieć wiele marzeń, o których się śni, ale w moim przypadku latanie nie było jednym z nich, nie rozumiałem więc, dlaczego mężczyzna mnie puścił. Co, myślał, że balonik, który miałem przewiązany przez ciałko, zdoła mnie unieść? Czy on chciał zrobić balon ze mnie?!
O Boże, o cholera!
Nie chciałem latać!
Byłem przerażony, o czym dałem znać, wydobywając ze swojego drobnego gardełka dźwięk, jaki tylko żółwie stepowe potrafią wydać, i zamachałem kończynami, powoli oddalając się od blatu.
Alice, która – jak wspomniałem – znała mnie przez całe moje życie, doskonale wiedziała, w jaki sposób reaguję na wszelkie zmiany i jak daję wyraz swojemu niezadowoleniu, nic więc dziwnego, że szybko spostrzegła, co się ze mną dzieje. Pisnęła, po czym podbiegła, by mnie złapać, nim trafię pod sufit.
– Co ty sobie wyobrażasz?! – zagrzmiała z głębi siebie, aż przez moje ciałko przeszły wibracje niczym podczas trzęsienia ziemi. – Zwariowałeś? Co niby Milo ci zrobił?!
Lubiłem, kiedy wymawiała moje imię, które sama mi nadała. Ponoć tak nazywał się jeden z bohaterów bajki, którą uwielbiała w czasach dzieciństwa, dlatego mi je wybrała. Była pewna, że i mnie spotkają kiedyś jakieś przygody, może też odnajdę jakiś zaginiony ląd?
Moja pani patrzyła na znajomego jak na największego wroga, ten ledwie rzucił jej spojrzenie znad badanego papieru.
– Co? A, trochę mi przeszkadzał i chciał gryźć kartkę, a to coś ważnego! – Jego twarz ubliżająca szczurom pojaśniała nagle w szkaradnym uśmiechu. – Spójrz! Oto wstępa umowa najmu pod naszą kawiarnię! – wykrzyknął i roześmiał się.
Alice nie udzielił się jego humor. Czułem jej nastrój, znajdując się na jej dłoni, sam przypatrywałem się intruzowi nie tyle zainteresowany, co sceptyczny wobec tego, co mówił.
– Naszą kawiarnię? – dziewczyna powtórzyła ostatnie słowa. – Pierwszy raz słyszę o czymś takim.
– No ale jak to?! – Mężczyzna wyglądał na szczerze zdumionego. – Przecież ci o tym mówiłem na ostatnim sylwestrze!
– Czyli rok temu! – odkrzyknęła Alice w odpowiedzi. – I mówiłeś, że to marzenie, jeśli wygrasz w totka. Wygrałeś?
– No nie – przyznał, gasnąc trochę ze swoją ekspresją. – Ale nie ma żadnego problemu! Jako aktywna i ceniona baristka, doświadczona w obsłudze klienta, masz na tyle dobrą sytuację, by wziąć na siebie kredyt na rozkręcenie tego biznesu, ja się zajmę remontem i urządzaniem, na ciebie spadnie też reklama i znalezienie nam dostawców, byśmy mogli ruszyć za dwa miesiące i...
– Chwila, chwila, CHWILA! – Alice nie umiała powstrzymać się od krzyku, byle tylko uciszyć niemile widzianego jegomościa. Rozłożyła przy tym ręce na boki, musiałem więc mocno się trzymać, by hel znowu mnie nie porwał. – Jaka reklama, jacy dostawcy i jaki kredyt, do jasnej cholery?! – O tak, teraz to była wściekła. – Co ty mi tu wygadujesz?! Pogięło cię czy co?!
Znajomy patrzył na nią zdziwiony.
– No jak to co? Mówię ci, że wspólnie otwieramy niedługo kawiarnię, musimy więc wziąć się do pracy, jest naprawdę wiele do zrobienia i...
– KIEDY JA POWIEDZIAŁAM, ŻE OTWIERAM Z TOBĄ KAWIARNIĘ?! – Oho, wojna była blisko. Alice też to czuła, dlatego odłożyła mnie znowu na blat, bym w swojej maleńkości mógł przeprowadzić szturm na papier. – NIE MA NAWET TAKIEJ OPCJI!
– Ale jak możesz mi teraz odmówić, Alice? – Widać było, że dociera do niego, iż nic tutaj nie ugra, a jego marzenie właśnie się wali, bo nie miało stabilnych fundamentów. – Przecież o tym rozmawialiśmy! Myślałem, że się przyjaźnimy!
W tej chwili to nawet ja bym się roześmiał, gdyby tylko żółwie miały tę wspaniałą zdolność, i stworzył odpowiedni chórek dla swojej pani. W jej uszach musiało to zabrzmieć jak jeden z lepszych żartów, jakiekolwiek słyszała, bo naprawdę dobrą minutę nie robiła nic innego, tylko się śmiała. Gość przez cały ten czas się jej przyglądał, wykorzystałem to więc i zamiast ruszać na kartkę, postanowiłem zajść do niego i to jego poczęstować ściskiem swojej paszczy.
Zawył jak raniony pies, kiedy niespodziewanie skosztowałem jego palca. Prawie się przy tym popłakał. Gdyby nie to, że oczy z bólu zaszły mu łzami, pewnie trafiłby we mnie dłonią, wówczas to ze mną byłoby krucho.
Alice zdołała na czas zobaczyć, do czego gość się szykuje, bo stanęła tuż przed nim i wykrzyknęła mu prosto w twarz:
– NIGDY NIE BĘDZIEMY WSPÓŁPRACOWAĆ! NIE JESTEŚMY PRZYJACIÓŁMI, BO TY JESTEŚ KANALIĄ! – po czym w nią uderzyła. Lekko, bo lekko, z liścia to nie taki cios, jak z pięści, ale wystarczyło, by głowa delikwenta odskoczyła na bok. – WYNOŚ SIĘ! – zagrzmiała i odwróciła go w stronę drzwi, do których podbiegła, by je otworzyć. – Wynoś się i nie wracaj, ty kanalio!
Byłem z niej niezwykle dumny, kiedy kopnęła go – dosłownie i z wielką gracją – w cztery litery, czym posłała na korytarz. Czułem też olbrzymią satysfakcję, dlatego na swój sposób zanuciłem wersy znanej piosenki Glorii Gaynor i z radością podskoczyłem na blacie – co pewnie nie wyglądało na skok, ale chciałem sobie wyobrażać, że tak właśnie było – gdy zatrzasnęła za nim drzwi.
– Co za cymbał – wymamrotała pod nosem Alice. – Idiota jeden. Kretyn do stu piorunów. Imbecyl, jakich mało. Skąd się biorą tacy ludzie? – pytała kogoś lub coś, rozrywając kartkę, którą przyniósł gość, w czym próbowałem jej pomóc, gryząc ją przy jednym z rogów, do którego zdołałem sięgnąć. Nie była tak dobra, jak się spodziewałem po zapachu szynki, jaki na sobie miała, ale i tak była lepsza od nikotynowego palca znajomego Alice.
Właścicielka spojrzała na mnie i pogłaskała mnie po główce.
– Ech, Milo. Dobrze, że mam ciebie. Przynajmniej ty nie wyskoczysz mi tu nagle z żadnymi kredytami. – Uśmiechnęła się do mnie, co chciałem i nawet mogłem odwzajemnić. – Chyba zasłużyliśmy sobie na świeże truskawki dzisiaj po południu. Co o tym myślisz?
Wiedziałem, że dostrzeże moją radość, nie musiałem się więc martwić o to, co wydarzy się później. Pofrunięcie prawie pod sufit chyba było tego warte.
Chciałoby się być detektywem czy bohaterem jakieś historii. I nadal zamierzałem sobie marzyć, ale nie uważałem już, by moje życie było nudne. A na pewno nie po tej przygodzie. Może i byłem tylko żółwiem, ale umiałem zajść komuś za skórę, jeśli tylko trzeba. Miejcie się więc na baczności, wszelcy ludzie. Nigdy nie wiecie, kiedy Milo zaatakuje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz