Już od dłuższego czasu przymierzałam się do napisania historii Sarena. Gastro Killersi to dosyć komediowe uniwersum, które tworzymy razem z Miachar i Laurie, ale nikt nie powiedział, że postacie nie mają swoich nieco mniej wesołych historii. To taka fantazja na temat tego, dlaczego Saren został psychopatą lubującym się w zabijaniu ludzi. No i jak się trochę, powtarzam TROCHĘ, ucywilizował.
***
Doskonale pamiętałem pierwszą osobę, którą zabiłem. Trudno o niej zapomnieć, jeżeli była ona twoją własną matką. Czy tego żałowałem? Nieszczególnie. Musiałbym wówczas cierpieć na syndrom sztokholmski, jak miliony dzieci na tym świecie, które mimo krzywd, kochały swoich rodziców. Mnie nikt nigdy nie nauczył, jak kochać, za to doskonale wiedziałem, jak traktować ludzi niczym zabawki, którym w dowolnej chwili można wyrwać rękę czy nogę. Trenowałem już od najmłodszych lat na pluszakach, które kradłem innym dzieciom w piaskownicy. Może to dlatego nigdy nie chciały się ze mną bawić, i kiedy tylko pojawiałem się na horyzoncie, krzyczały, że nadchodzi złodziej zabawek z czwartego piętra?
Ojciec i matka byli alkoholikami. W domu wiecznie odbywały się jakieś awantury. Krzyki, wrzaski, furia, latające talerze, puste butelki po wódce, a pośród tego wszystkiego sześcioletni chłopiec o bujnej czuprynie w kolorze brązu, którą od czasu do czasu sam starał się przycinać za pomocą noża kuchennego. Nigdy nie płakałem, bo dlaczego miałem to robić? Skoro moje życie wyglądało tak od dnia narodzin, widocznie musiałem to zaakceptować i jakoś sobie z tym radzić. Wszystkie siniaki i rany będące pozostałościami po zetknięciu z pasem czy dłońmi rodziców, traktowałem jako trofea. Im więcej ich było, tym silniejszy się czułem. Czasami lubiłem zamykać oczy i wyobrażać sobie, że właśnie stoczyłem ciężką walkę z lwem, a nie z własnymi rodzicami, którzy szukali kozła ofiarnego. Tak też lubiłem przedstawiać historię, kiedy dzieciaki z podwórka pytały mnie, dlaczego znów mam podbite oko. Oczywiście moje odpowiedzi ich bawiły, ale ja też się śmiałem, w końcu rodzice zawsze powtarzali, że jestem „zabawnym gnojkiem”. Czasami zastanawiałem się, czy będę mógł przestać prowadzić bitwy z lwami i tygrysami. To bolało. Często nie mogłem przez to spać, kręcąc się w nocy z jednego boku na drugi. Poza tym zawsze po bitwie zastanawiałem się, czy ospały, opity tygrys nie chwyci mnie za gardło podczas snu. Nawet jeżeli akceptowałem taki stan rzeczy, nie obwiniając nikogo o to, że żyłem w śmietnisku cuchnącym stęchlizną i wódką, nie mogłem doczekać się dnia, kiedy wreszcie będę dorosły. Dorośli zawsze mogli więcej. Potrafili się bronić. Byli silniejsi. Zarabiali pieniądze i kupowali sobie to, co chcieli. Jakie to musiało być wspaniałe życie! Każdego dnia, o tej samej, wczesnej godzinie, kiedy rodzice jeszcze spali, stawałem przy framudze drzwi i rysowałem ołówkiem linię oznaczającą mój wzrost. Czasami stawałem na palcach, żeby się pocieszyć, ponieważ rośnięcie szło mi naprawdę powoli, ale wiedziałem, że to się pewnego dnia zmieni. Nikt nie pozostawał małym na wieczność, chyba że był karłem. Dorosłość w końcu musiała przyjść i do mnie.
Pamiętałem dokładnie dzień, w którym przestałem się bać. Poczułem wtedy nieokreśloną radość, a przede wszystkim władzę. Zrozumiałem, że nie muszę już być dorosły, wystarczy, że będę miał przy sobie coś, czego będą bali się inni ludzie. W tym przypadku okazał się to być nóż. Kiedy obcinałem jak co kilka miesięcy włosy, stojąc na krześle w łazience, do środka wtoczyła się zaspana matka. Spojrzałem na jej odbicie w lustrze, lekko się wzdrygając. Zastanawiałem się, czy na mnie nakrzyczy. W normalnym przypadku pewnie by tak zrobiła, to dlatego opuściłem w dół nóż i zwróciłem się ostrożnie w jej kierunku. Przetartą rękojeść ścisnąłem tak mocno, że poczułem ból. Zdziwionej matce posłałem niewinny uśmiech. Ona najwyraźniej zobaczyła jednak w mojej twarzy coś zupełnie innego. Najpierw spojrzała na mnie, a potem na narzędzie, które trzymałem w dłoni. Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Pierwszy raz, nim wpadła na to, żeby szarpnąć mnie za dłoń i zrzucić na podłogę, zwróciła się w kierunku drzwi i wybiegła za nie, wydając z siebie dziwny pomruk. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mogłaby się mnie bać. Ze zdziwieniem spojrzałem na nóż, który tak ją zaskoczył. To dziwne, ale nagle poczułem, że wreszcie mam przy sobie przyjaciela. Nawet jeżeli nie był on człowiekiem, sprawiał, że czułem się bezpieczny.
Od tamtego dnia, każdego wieczoru, kiedy rodzice leżeli na kanapie jak nieprzytomni, chrapiąc niczym stare kosiarki, zajadałem ukradziony z pobliskiego marketu popcorn i oglądałem filmy dla dorosłych – i nie, nie chodziło o te, w których nagie, jęczące rozkosznie panie to powszechne zjawisko, tylko o te, w których krew zabitych ofiar lała się litrami na posadzkę, będącą miejscem zbrodni. Problem tkwił w tym, że zamiast kibicować policjantom, detektywom czy dzielnym i ładnym paniom, stającym naprzeciw mordercom pozbywającym się brutalnie niewinnych ludzi, ja kibicowałem tym drugim, złym typom. Z fascynacją wpatrywałem się w ich twarze rozszerzone w radosnym, może nieco zbyt szerokim uśmiechu, który przybierali, kiedy kogoś zabijali. Czułem, że jeżeli pewnego dnia będę taki jak oni, w końcu poczuję, co to znaczy być szczęśliwym. Przecież nie mogli się tak uśmiechać bez powodu. Nawet policjanci nie cieszyli się tak w momentach, kiedy łapali złoczyńców – wyglądali raczej na zmęczonych lub takich, którzy odczuwali ulgę. Tylko złoczyńcy potrafili prawdziwie się cieszyć. Chciałem być taki, jak oni. To dlatego każdego wieczoru, oprócz miski popcornu i cicho grającego telewizora, podczas seansu towarzyszył mi nóż. Kiedy rodzice mocno spali, bywało, że pragnienie wymachiwania ostrym narzędziem stawało się tak silnie, że musiałem podnieść się z dywanu i dopuścić tańca z niewidzialnym przeciwnikiem. Zamykając oczy, wyobrażałem sobie, że zatapiam broń w miękkich wnętrznościach człowieka, z których tryska fontanna krwi. Jakie to było rozkoszne uczucie! Nigdy w swoim życiu nie czułem się równie szczęśliwy! Jedyną przeszkodą, jaka stała mi na drodze, byli moi rodzice. Już wtedy wiedziałem, kto będzie moją pierwszą ofiarą. Czekałem tylko na odpowiedni moment, czerpiąc satysfakcję z tego, jak matka omija mnie szerokim łukiem, spoglądając niepewnie na swojego syna, który od długiego czasu kładł się do łóżka ze swoim nowym, niebezpiecznym przyjacielem. Rodzice bali się cokolwiek powiedzieć. Po prostu mnie obserwowali, a ja czekałem uważnie na chwilę, w której będę musiał się obronić. Nastąpiło to stosunkowo niedługo po tym, jak odkryłem swoje nowe hobby. Stałem wtedy w kuchni na stołku, krojąc stępionym już lekko nożem pomidory. Lubiłem je kroić. Przypominały mi człowieka zbudowanego z krwi i ziaren. Kiedy wbijałem w nie gwałtownie ostrze, potrafiły trysnąć miąższem prosto w twarz. Wtedy zlizywałem z ust oraz policzków słodki płyn i uśmiechałem się do siebie z satysfakcją. Obserwatorem moich dziecięcych, kuchennych zmagań była tego dnia moja matka. Od dłuższego czasu stała w drzwiach, przyglądając się z obrzydzeniem swojemu własnemu synowi, który z powolną gracją kroił pomidora, brudząc przy tym wszystko wkoło.
– Ty i ten twój nóż – wysyczała wówczas przez zaciśnięte zęby. W dłoni trzymała pustą butelkę po wódce. Już z daleka można było wyczuć od niej duszący odór alkoholu i niemytego ciała. – Jesteś chory. Normalne dzieci bawią się zabawkami. A ty? Ty może się nimi bawisz, ale nie tak, jak powinieneś. Wyrywasz im ręce i nogi. No i wbijasz im nóż w brzuch. To nie jest normalne. Kim ty jesteś, co?
– Jestem Saren, mamusiu – powiedziałem spokojnie, posyłając jej uroczy uśmiech. Uderzyłem na oślep pomidora, z którego trysnęła woda. – Tak dałaś mi na imię, pamiętasz?
– Ty chory pojebie! – wydarła się matka, rzucając butelką w moim kierunku. Zapewne gdybym nie zeskoczył w porę ze stołka, mógłbym nią dostać w głowę.
Zamrugałem oczami, przypatrując się wykrzywionej w furii twarzy rodzicielki. Ciężko i chrapliwie dyszała, jakby była chora. Może rzeczywiście była? Ostatnio jej twarz wyglądała na chudszą i brzydszą. Poza tym często kaszlała, zupełnie jakby się dusiła.
Przekręciłem ciekawsko głowę, zastanawiając się, czemu dopiero teraz to zauważyłem.
– Źle się czujesz, mamusiu? – spytałem.
– Pewnie, że źle się czuję, mały dupku! – wrzasnęła, podchodząc do mnie gwałtownie. Pierwszy raz od dłuższego czasu poczułem, że się boję. Nie znosiłem tego uczucia. Nie chciałem go. To dlatego, kiedy matka chwyciła mnie za dłoń i pociągnęła w górę, zamachnąłem się nożem, przecinając jej skórę na nadgarstku. Gdy krew trysnęła z rany, odskoczyła ode mnie, chwytają się za przegub dłoni. Spojrzała w moją twarz zaskoczona, ale temu wyrazowi szybko ustąpił miejsca gniew.
– Ty gnojku – syknęła przez zęby. – Ty mały, pierdolony, niewdzięczny gnojku. Już dawno mogłam cię stąd wyrzucić. Jesteś gówno warty! Gówno warty! Chory na umyśle! Normalne dzieci nie wymachują nożami! Normalne dzieci nie traktują tak matki!
Mimo słów, jakie padały, jedyne, co w tym momencie czułem, była radość. Spojrzałem wówczas na ostrze, na którym widniała krwawa smuga. Uśmiech samoczynnie rozszerzył moją twarz w radości. Czy właśnie tak czuli się ci panowie na filmach, kiedy wbijali komuś nóż w serce? Jeżeli tak, to pragnąłem zaznać więcej takiego szczęścia.
Wyszczerzyłem zęby, wystawiając przed siebie nóż. Tym razem matka wyglądała na niepewną.
– Co ty chcesz zrobić? – spytała zduszonym głosem.
– Jesteś chora, mamusiu – powiedziałem spokojnie, uśmiechając się jeszcze szerzej. Postawiłem kilka kroków w jej kierunku. – Źle wyglądasz. Powinnaś odpocząć. Chyba wiem, jak ci pomóc.
– Saren. – Tym razem głos mojej matki był zduszony. Na moment, kiedy usłyszałem swoje imię, zawahałem się. W końcu nikt z rodziców nie mówił do mnie po imieniu. To dlatego opuściłem niepewnie nóż i przyjrzałem się uważniej swojej matce. – Dobrze. Właśnie tak. Tak, mały gnojku. Jesteś za słaby, żeby sobie ze mną poradzić – warknęła nagle moja rodzicielka. Nagle nabrała dziwnej pewności siebie. To dlatego skoczyła w moim kierunku, pragnąc mi wyrwać z dłoni nóż. Moje ciało zadziałało samoczynnie. W jednej chwili zatopiłem ostrze w jej piersi. Zszokowana kobieta spojrzała mi prosto w oczy z niedowierzaniem. Chwilę później upadła na kolana. Chyba chciała coś powiedzieć, ale żadne słowa nie padły z jej popękanych ust. Chciałem pomóc, to dlatego dźgnąłem ją nożem jeszcze kilka razy. O dziwo, nie odezwała się już jednak. Z krwią tryskającą z brzucha, piersi i ust, padła plecami na chłodne kafelki. Kiedy wyjąłem ostrze z ludzkiego ciała, dyszałem jak po ciężkim maratonie. Odkąd zafascynowałem się kryminałami, wiedziałem, że to cudowne uczucie, ale nie sądziłem, że kiedy już nadejdzie moment, w którym kogoś zabiję, będę czuł aż taką euforię. Nawet jeżeli moja matka już nie żyła, czułem, że chciałem ją dźgać w nieskończoność.
Nawet nie wiem kiedy, po prostu zacząłem się śmiać jak oszalały. Zanim przymierzyłem się jednak do kolejnego ciosu w martwe ciało, do kuchni wparował pijany ojciec. Zszokowany spojrzał na umorusanego krwią sześciolatka, a potem na swoją nieżywą już żonę, która ścieliła razem z krwawą kałużą podłogę. Obudził się zdecydowanie szybciej niż kobieta – doskoczył do mnie w ułamku sekundy. Wyciągnął przed siebie dłonie, pragnąc uchwycić moją drobną szyję. On też myślał, że sobie poradzi. Cóż, bardzo się mylił.
Kiedy zatopiłem nóż w piersi ojca, zaśmiałem się mu prosto w twarz. W końcu poczułem, że nie jestem niczyim pionkiem, że nareszcie mogę robić to, co rzewnie mi się podoba. Poczułem w maleńkich, splamionych czerwienią dłoniach władzę większą, niż mógłby unieść jakikolwiek dorosły. Z każdym kolejnym dźgnięciem moje rozkołysane serce zapełniała coraz większa radość. Śmiałem się, skakałem, tańczyłem, a w mojej głowie grała nienazwana jeszcze muzyka zwycięstwa, na którą czekałem od tylu lat. Nie spodziewałem się, że w pewnym momencie z moich oczu pociekną łzy, a ja sam rzucę się w szale na martwe ciała już nie z jednym nożem, a dwoma, dźgając na przemian męską i kobiecą pierś. Nagle radość zamieniła się w gniew, następnie w smutek, a ostatecznie w rozpacz. To były uczucia, które kryłem w sobie przez całe swoje krótkie życie. Teraz wybuchły, zmieszały się z euforią, ukazując istnienie całkiem nowej, brutalnej rzeczywistości, która w dziecięcych oczach wydawała się być ostrzejsza niż cokolwiek innego na tym bezlitosnym świecie.
Zabiłem ich. Zabiłem ludzi, którzy sprawili, że cierpiałem. Dlaczego przed śmiercią to oni nie cierpieli? Chciałem, żeby czuli to samo, co ja przez te wszystkie lata. Chciałem, żeby ożyli! Żebym w nieskończoność mógł ich ranić! Bić, kopać, zatapiać nóż w skórze! Dlaczego śmierć nadchodziła tak szybko?! DLACZEGO LUDZIE BYLI TAK CHOLERNIE KRUSI?!
W pewnym momencie wszystkie negatywne emocje opadły, tak samo jak ja, na podłogę. Ciężko dysząc, wpatrywałem się w rozszerzone ze zdziwienia martwe oczy matki. Ojciec od zawsze był dla mnie jak nieznajomy, za to matka… matka istniała naprawdę. Kiedyś nawet mnie do siebie tuliła. Nazywała mnie kochanym synkiem. A potem wszystko zepsuła. Teraz ja ją naprawiłem.
Sięgnąłem do jej kieszeni, wyjmując z niej telefon. Dopiero po chwili mój oddech się uspokoił. Postanowiłem, że nie będę dłużej zwlekać. Ukradkiem wbijając nóż w matczyne serce, które tryskało krwią na prawo i lewo, zadzwoniłem na policję. Odebrał jakiś starszy pan, sądząc po głosie. Właśnie tacy panowie często zamykali morderców w więzieniu. Ale przecież mordercami byli dorośli. Nie dzieci takie jak ja.
– P-proszę pana – załkałem do telefonu, po raz kolejny wbijając nóż w ciało matki. Zrobiłem w nim już taką dziurę, że spokojnie dobiłem się do podłogi. – Mamusia… moja mamusia chyba zrobiła coś złego. – Brzmiałem jak dziecko, któremu zabrano cenną zabawkę. Właśnie tak zachowywali się moi rówieśnicy z podwórka, kiedy wyrywałem im z rąk pluszaki.
– O czym ty mówisz, chłopcze? – usłyszałem przez telefon zmęczony głos.
– M-mamusia wzięła nóż i wbiła go tatusiowi w brzuch. Robiła tak, aż tatuś upadł na podłogę. I potem… potem zaczęła tak robić sobie. Bardzo długo robiła sobie krzywdę i też… też upadła. I teraz oboje się nie ruszają. Ja… ja wyjąłem nóż z brzucha mamusi. Ale oni nic nie mówią. Po prostu sobie leżą – płakałem do telefonu. – I… i tutaj jest dużo krwi. Co mam zrobić, proszę pana? – Kiedy nastała cisza, uśmiechnąłem się do siebie leniwie i po raz kolejny wbiłem nóż w pozostałości po zimnym sercu mojej matki. Krew już dawno nie tryskała. To sprawiło, że poczułem się znudzony.
– Mój Boże – szepnął mężczyzna. – Słuchaj, młody, jeżeli to jakiś żart, będzie z tobą naprawdę źle. A teraz musisz podać adres twojego domu. Znasz go?
Usiadłem w czerwonej kałuży, w której mieszała się krew zarówno taty, jak i mamy. Kiedyś ktoś powiedział, że ja też miałem w sobie ich krew. Czy to tak, jakbym zabił siebie? Nie, to głupie. Nie czułem, że coś straciłem. Wręcz przeciwnie.
Podkuliłem nogi i oparłem się o lodówkę. Dopiero wtedy powiedziałem dokładny adres naszego domu – matka kazała mi się go kiedyś nauczyć, ponieważ kiedy nie była w stanie, to ja dzwoniłem do restauracji i zamawiałem pizzę, którą przynosił pan w czerwonej czapce.
Policjant powtórzył adres, który potwierdziłem, a potem rozkazał mi się nie ruszać, dopóki nie przyjadą. Po tym po prostu się rozłączył, a ja… ja rzuciłem telefon w spokojną mamę, która nawet nie drgnęła. Zmrużyłem oczy, ocierając łzy z policzków. To dziwne, ale teraz czułem już tylko spokój. Spokój i chłód. Nawet moje ręce zdawały się być lodowate.
– Ciekawe, gdzie mnie zabiorą – powiedziałem cicho, spoglądając w sufit. Na moment zapomniałem, że wciąż jestem dzieckiem, które pozbawione rodziców, będzie musiało być pod opieką innych dorosłych.
Historia małego Sarena, który miał chorą na umyśle matkę zabójczynię, szybko obiegła cały kraj. To dlatego, kiedy trafiłem już do domu dziecka, ludzie zabijali się o to, aby przyjąć mnie pod swoje rodzicielskie skrzydła. Myślałem, że żyjąc w nowym domu, gdzie będę kogoś obchodzić, poczuję się o wiele lepiej, ale wcale tak nie było. Prędzej czy później wymyślałem sposób, aby pozbyć się osób, które bezustannie powtarzały, że mnie kochają. Ja nie rozumiałem, co to znaczyło. Dlatego wzbudzało to we mnie furię.
Stałem się dzikim zwierzęciem. Czekałem na moment, aż dorośli usną, żeby pozbawić ich życia. Za pierwszym razem podpaliłem dom, a swoich przybranych rodziców przywiązałem do łóżka. Z płonącego budynku wyniosłem tylko psa. Za drugim razem nową mamusię utopiłem w wannie, a tatusia nawet nie musiałem się starać zabić – sam poślizgnął się na kafelkach w łazience i uderzył głową w róg wanny. Za trzecim razem wpadłem w furię i spowodowałem wypadek samochodowy, z którego jakimś cudem uszedłem z życiem. Za czwartym razem nie poszło już tak łatwo. Wracając któryś raz z kolei do domu dziecka, ludzie patrzyli na mnie podejrzliwie, zastanawiając się, dlaczego wszyscy dorośli w mojej obecności umierali. Przecież sześciolatek nie mógł dokonywać tak wymyślnych zabójstw. To musiał być czysty przypadek. Poza tym czy takie niewinne, zapłakane dziecko, mogłoby kogokolwiek skrzywdzić? Ludzie zaczęli nazywać mnie przeklętym chłopcem. Przez długi czas obserwowałem, jak moi rówieśnicy opuszczają sierociniec, trafiając do nowych rodzin, a ja, ja siedziałem w rogu pokoju, wyrywając misiom kończyny i rozpaczając, że nie mogę bawić się ze swoim przyjacielem, ponieważ ktoś mógłby zacząć coś podejrzewać. Moje życie stało się nudne. Pragnąłem znowu zaznać nutki adrenaliny związanej z zabiciem kogoś. Byłem nienasycony. Może to dlatego wszystkie dzieci w sierocińcu bały się mnie i nie chciały się ze mną bawić? Opiekunki nie mogły tego zrozumieć, za to ja doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, o co chodziło: dzieci wyczuwały więcej niż dorośli. Wiedzieli, że nie jestem przeklęty. Bo to ja byłem przekleństwem w czystej postaci.
Kiedy skończyłem siedem lat, w domu dziecka pojawił się pewien Japończyk w średnim wieku. Nie było to dla mnie niczym nadzwyczajnym. Przez lata w tej dziurze przewijało się już naprawdę wielu ludzi. Każdy szukał jakiegoś uroczego dzieciaka, który byłby jego idealną, domową maskotką. Dlaczego ten Japończyk miałby się czymś od nich różnić? To oczywiste, że był taki, jak inni dorośli. Nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, wyrwałem lalce nogę. Denerwowało mnie to, że ta czynność nie wywoływała we mnie tylu rozkosznych emocji, ile zabójstwo. Brakowało mi tego jak wody. Byłem skłonny uwierzyć, że jeszcze chwila i uschnę jak kwiat, którego zbyt rzadko podlewano. Może powinienem znaleźć jakąś niewinną ofiarę na ulicy? Nie. Tam było za dużo świadków. A może powinienem zabić kogoś potajemnie w domu dziecka? To nie byłby taki zły pomysł.
Podczas gdy knułem ożywcze plany, moje ciało przysłonił ogromny cień. Kiedy spojrzałem w górę, ujrzałem surową twarz Japończyka, który kilkadziesiąt minut temu wszedł do budynku. Zamrugałem nierozumnie oczami, zastanawiając się, czego ode mnie chciał.
– Nazywasz się Saren? – spytał niskim, niemal stalowym głosem.
Pokiwałem głową, prostując plecy.
– Będziesz ze mną mieszkał.
Nie mogłem uwierzyć w swojego pecha. Dlaczego trafił się jakiś gość, który pomimo wiedzy, że byłem przeklętym dzieciakiem, chciał mnie adoptować? Z drugiej strony, czy powinno mnie to obchodzić? I tak nie miałem wyboru. Poza tym wiązała się z tym jedna zaleta: w końcu będę mógł kogoś zabić, a paliłem się do tego od dłuższego czasu. To dlatego uśmiechnąłem się wtedy przymilnie do Japończyka, jakbym autentycznie ucieszył się z jego słów. Zdziwiło mnie tylko to, że on nie odwzajemnił tego uśmiechu.
Po kilku tygodniach wypełnionych formalnościami nareszcie przeniosłem się do nowego miejsca. Był to nietypowy, japoński domek, w którym panowały restrykcyjnie przestrzegane zasady. Szybko nauczyłem się, że zaraz po wejściu do domu trzeba ściągnąć buty i założyć specjalne kapcie, obiady jadło się przy niskich stolikach, do których nie dosuwano krzeseł, również kąpiele wyglądały zupełnie inaczej niż w standardowym mieszkaniu. To wszystko było nowe i dziwne, wiedziałem jednak, że długo tam nie pobędę, tak więc grzecznie znosiłem wszystkie nakazy oraz rozkazy. Po tygodniu byłem już całkiem zaznajomiony z nową rzeczywistością. Nawet morderstwo miałem dokładnie zaplanowane. Tym razem chciałem zabawić się nożem. Potrzebowałem tylko wejść do kuchni, gdzie nie pozawalano mi się pałętać.
Japończyk, który mnie do siebie przyjął, nosił imię Hiroshi. O dziwo, nie kazał siebie nazywać ojcem czy tatą, jak poprzedni zastępczy rodzice. Powiedział, żebym zwracał się do niego tak, jak będę chciał, ponieważ zwyczajnie go to nie obchodzi. To dlatego nie zwracałem się do niego w żaden sposób. Hiroshi był chyba jedną z niewielu osób, których tak bardzo się bałem. Za każdym razem, kiedy próbowałem się do niego uśmiechnąć, patrzył na mnie nieprzychylnym okiem, jakby zdawał sobie sprawę z tego, że nie jestem szczery. Ale przecież nie mógł o tym wiedzieć, prawda? Wszystkie dzieci były niewinne. Przynajmniej myślałem, że wszyscy dorośli tak sądzą, dopóki wysoki Japończyk, przyglądając mi się po skończonym obiedzie, nie powiedział:
– Nie musisz udawać kogoś, kim nie jesteś.
Spojrzałem na niego zdziwiony i zamrugałem głupio oczami.
– Myślisz, że jak będziesz się ciągle uśmiechał, to nikt nie zobaczy, co tak naprawdę kryje się w twoim sercu? – spytał, unosząc znacząco brew. – Nie jestem ślepy. Widzę w tobie mrok, chłopcze.
Hiroshi podniósł się i wyniósł wszystkie talerze, pozostawiając mnie samemu ze sobą. Chciałem mu wtedy zadać pytanie, dlaczego w takim razie adoptował kogoś takiego jak ja, skoro wiedział, że kryję w sobie mrok, jednak nigdy się na to nie odważyłem. Przy tym poważnym i surowym Japończyku czułem się, jakby ktoś odnalazł na moim ciele przycisk o nazwie „dezaktywacja” i bezczelnie go wcisnął, wyłączając wszystkie funkcje młodego mordercy. Nie podobało mi się to. Przecież chciałem go zabić. To prawda, że bałem się tego człowieka, ten dziwny strach różnił się jednak od tego, którym darzyłem rodziców. Aby przeżyć, wiedziałem, że pewnego dnia będę musiał pozbawić ich życia. Dlaczego miałbym to jednak robić z Hiroshim? Ten przerażający gość wzbudzał we mnie inne uczucia. To się chyba nazywało szacunek.
Sfrustrowany nieznanym uczuciem, które opanowywało każdego dnia moje ciało, wówczas gdy patrzyłem na tego przerażającego mężczyznę, podjąłem się pewnego dnia zakazanej misji. Stwierdziłem, że to najwyższy czas, aby włamać się do kuchni na tyłach domu. Doskonale wiedziałem, że się nie zawiodę, a to dlatego, że Hiroshi prowadził restaurację, której zaplecze posiadało wiele ostrych noży. Tylko raz widziałem z oddali to miejsce. Byłem zafascynowany gracją, z jaką kucharze używali potencjalnych broni. Ja nie miałem w sobie tyle gracji, ale to nie szkodzi. Aby zabijać, wcale nie trzeba było robić tego ładnie. Wystarczyło precyzyjne dźgnięcie.
Do kuchni wszedłem po cichu o północy. Wyjątkowo złamałem nakaz noszenia kapci i doczłapałem tutaj o bosych stopach. Wewnętrzny bunt kazał mi dzisiaj działać przeciwko wszystkiemu, czego się tutaj nauczyłem. To dlatego czułem takie zadowolenie, kiedy już wbiegłem do pachnącego czystością pomieszczenia. Już z daleka słyszałem brzęczenie stali. Wiedziałem, że to moi przyjaciele czekają na to, aż uwolnię ich z szuflad.
Jako że prawie w ogóle nie urosłem przez ten rok, musiałem stanąć na stołku. To przywołało nostalgiczne wspomnienia z momentu, kiedy do kuchni po raz ostatni weszła moja mama. Czy to dziwne, że pragnienie zabicia kogoś było teraz takie słabe? Myślałem, że przypomnienie sobie tego, jakim miłym uczuciem było zadźganie kogoś, kto ranił mnie przez całe życie, pomoże mi w nadchodzącym zadaniu, ale tak się nie stało. Emocje poczułem dopiero wówczas, kiedy wyjąłem z szuflady największy i najostrzejszy nóż, który błysnął w bladym świetle lampy, jaką włączyłem, kiedy tutaj wszedłem. Od tamtej chwili wiedziałem, że to będzie mój najlepszy przyjaciel. Zamierzałem go stąd zabrać. Zabrać i ukryć tak, aby nikt go nie znalazł nawet wtedy, kiedy już wrócę do sierocińca. Będę musiał być jednak ostrożny.
– Co tutaj robisz? – padło pytanie.
Podskoczyłem przestraszony, a nóż, uprzednio przecinając mi palec wskazujący, upadł na podłogę. Spojrzałem na ociekającą krwią dłoń. Nie spodziewałem się, że przedmiot może być aż tak ostry. Co krojono tym tasakiem? Ludzi?
– Ja… chciałem… po prostu byłem ciekawy i… chciało… chciało mi się pić – powiedziałem rozdygotanym z nerwów głosem. Czułem, że zaczynam tracić autentyczność. Dlaczego bycie grzecznym, niewinnym dzieckiem było takie trudne przy tym gościu?
– W twoją ciekawość jeszcze jestem w stanie uwierzyć – rzucił spokojnie Hiroshi, podchodząc do blatu. Nie spodziewałem się, że mężczyzna chwyci za moją zranioną dłoń i podłoży ją pod światło. – Dosyć głęboka rana.
Czekałem, aż rzuci do mnie tekstem jak inni dorośli: „dzieci nie mogą bawić się nożami”. „Masz tutaj więcej nie przychodzić”. „Patrz, co narobiłeś”. Nic jednak takiego nie usłyszałem. Zamiast tego Hiroshi podszedł do szafki, wyjął z niej pudełko, w którym schowane były plastry, i podszedł z nim do mnie, raz jeszcze chwytając za moją dłoń. Na palca nakleił delikatnie plaster, który zatamował krwotok. Cały czas gapiłem się na niego oniemiały, zastanawiając się, kiedy się na mnie nadrze, szybko zdałem sobie jednak sprawę z tego, że może Hiroshi uchodził za surowego człowieka, ale krzyk nie był w jego stylu.
Japończyk schylił się po nóż. W tym momencie powinienem wyjąć z szuflady byle jakie ostrze i wbić mu je w plecy, ale o dziwo nie miałem na to ochoty. Po prostu tępo mu się przyglądałem, jakbym próbował zrozumieć, dlaczego nie zachowuje się tak, jak inni dorośli.
– Podobają ci się noże? – spytał mężczyzna, spoglądając na mnie ukradkowo.
– Nie! – rzuciłem gwałtownie, zdecydowanie zbyt gwałtownie, bo Japończyk spojrzał na mnie z pobłażaniem, nakazując mi spojrzeniem, abym przyznał się do prawdy: – Tak – zreflektowałem, spuszczając skruszony głowę.
– Myślisz, że to coś złego, chłopcze?
Spojrzałem na niego zdziwiony.
– Dorośli zawsze mi mówili, że nie można bawić się ostrymi rzeczami.
– Jestem dorosły, a mimo tego nic takiego nie powiedziałem. – Hiroshi zwrócił się w kierunku zlewu. Odkręcił kurek, namoczył gąbkę i zaczął czyścić skażony moją krwią nóż. Kiedy mówił, nie spoglądał w moją stronę. Ten dziwny Japończyk w ogóle rzadko na mnie patrzył. – W tym miejscu powstają najwybitniejsze dania kuchni japońskiej, choć naszą chlubą zdecydowanie jest sushi. Skoro podobają ci się noże, może chciałbyś zrobić z tego użytek i pomóc nam w kuchni? – spytał, unosząc brew. Znowu na mnie spojrzał, przez co napiąłem wszystkie mięśnie. – Nauczyłbym cię władać nożem tak, aby się nim bezsensownie nie ranić. Poza tym zrobiłbyś jakiś użytek ze swojej dziwnej pasji. Zamiast myśleć o tym, jak kroić ludzi, mógłbyś kroić jedzenie.
Poczułem, że policzki mnie palą. Skąd on wiedział, że myślałem o zabijaniu ludzi? Czyżbym został przyłapany na gorącym uczynku?
– Ale… czemu? – wydusiłem z siebie bezradnie. Z jakiegoś powodu ciężka do przełknięcia gula pojawiła się w moim gardle.
– Chcesz się nauczyć władać nożem, czy nie? – spytał surowo Hiroshi.
Pokiwałem gwałtownie głową, bojąc się, że okazja przeleci mi koło nosa. Dopiero po chwili zorientowałem się, że podpisałem pakt z diabłem, którego jeszcze dzisiaj miałem zamiar zabić. Czy dalej tego jednak pragnąłem? Moją głowę o dziwo zajmowała teraz wizja zabawy w kuchni, niekoniecznie wizja, w której kogokolwiek szlachtowałem. To było naprawdę dziwne uczucie. Zamiast palącego trzewia gniewu, czułem w oczach gorące łzy, które nie miały związku ze smutkiem. To było zupełnie inne uczucie, którego jeszcze nie potrafiłem nazwać.
Hiroshi widząc łzy zachodzące mi za powieki, uniósł podejrzliwie brew.
– Dlaczego płaczesz, chłopcze?
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, że nikt nigdy nie zadał mi takiego pytania. Nikogo nie obchodziło dotąd, dlaczego mogę płakać i czy w ogóle zdarza mi się płakać. To dlatego już po chwili słone łzy spływały po moich bladych, drżących policzkach, i chociaż próbowałem je powstrzymać, nie dałem rady. Właśnie w tym momencie, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, poczułem, że jestem po prostu dzieckiem.
Tamten dzień zapamiętałem jako ten, w którym wujek Hiroshi wyciągnął mnie z głębokiej, czarnej otchłani. Może nie był wylewy uczuciowo, ale kiedy wyciągnąłem w jego stronę drobne ręce, bez zastanowienia wziął mnie w ramiona. Tak bardzo potrzebowałem wtedy bliskości drugiego człowieka, że nim się zorientowałem, co robię, tuliłem go mocno do siebie, a on w zamian klepał mnie delikatnie po plecach. Tego dnia byłem naprawdę bardzo zmęczony. Nie pamiętałem nawet, kiedy zasnąłem, i to w ramionach niemal obcego człowieka. Czy mi to przeszkadzało? Nie, ponieważ pierwszy raz w życiu czułem się bezpieczny.
Rano obudziłem się we własnym pokoju. Siadając na materacu, rozglądnąłem się po pomieszczeniu. Mój wzrok w pewnym momencie padł na krzesło, na którym wisiał nowy zestaw ciuchów. Minęła dłuższa chwila, zanim zorientowałem się, czemu ten ubiór miał służyć. To był mój pierwszy strój do pracy. Strój przyszłego sushi mastera.
Uśmiechnięty wyskoczyłem spod kołdry. W biegu ubrałem nowe ciuchy, a potem jak gdyby nigdy nic, wybiegłem z pokoju. Wiedziałem, gdzie szukać mężczyzny, który mnie do siebie przygarnął. O tej porze spożywał śniadanie. Rozemocjonowany wpadłem do pomieszczenia, mało nie ślizgając się na dywanie, i wyciągnąłem dłoń w górę, krzycząc:
– Dziękuję, wujku Hiroshi!
To był pierwszy raz, kiedy go tak nazwałem. I od tamtej pory mówiłem tak do niego codziennie, aż do znudzenia, mając w pamięci obraz człowieka, który pierwszy raz dał mi to, czego nikt nigdy dotąd mi nie podarował: rodzicielską miłość.
"Sarniu, to taka piękna, wzruszająca opowieść! Zróbmy z tego mangę!" - już słyszę rozemocjonowaną Ran, gdy pozna tę historię. I chyba ze mną też jest coś nie tak, bo przez cały tekst uśmiechałam się pod nosem, a końcówka już całkiem mnie rozmiękczyła. Oczywiście to straszne, że Saren ma za sobą taką przeszłość - Laur, kogo ty oszukujesz - ale to też tłumaczy jego codzienne zachowanie. Naprawdę wierzę, że pokroiłby chłopaków na plasterki, gdyby zaczęli go nudzić. Aż jestem zobowiązania do napisania czegoś o Nico i Ran, co też niedługo uczynię^^
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Hej :)
OdpowiedzUsuńWiedział, że Saren nie miał łatwo, ale kurde - jako dziecko żył w koszmarze. Podejrzewam, że gdyby rodzice poświęcali ku czas i uwagę, chłopiec nie dałby się tak bardzo porwać mrokowi. Ale wówczas nie byłoby Gastro Killers.
Smutne to, plastyczne i tak wiele wyjaśnia. Teraz to bym chciała Sarena przytulić. Tylko żeby nie miał przy sobie noża, bo musi pamiętać - ja mam pistolet.
Pozdrawiam,
Arató ❤️