Jakoś ostatnio nawet moje śmieszkowe postacie mają w sobie mniej śmieszkowości w obliczu powagi. Dopadło to i Fate’a. Ale wujaszek Śmierć nic się nie zmienił. I chyba się nie zmieni.
Tak, wciąż mam problem z tym, czy skoro Dedziu jest obojnakiem, mówić o nim „ona” czy „on” w kontekście wymieniających się ze sobą rzeczowników (bo jest „ten Death” i „ta Śmierć).
***
Nie miałem wątpliwości co do tego, że Toria była jednym z najodważniejszych wybrańców Gry o Ludzkość. Jak dotąd miała świetne notowania, jeżeli chodziło spełnianie dobrych uczynków. Gdyby po osiemdziesięciu pięciu dniach, które minęły od rozpoczęcia gry, Sprawiedliwość postanowiłaby zważyć na szali dobroć, jaką darzyła przez ten czas obcych ludzi, zapewne nie miałaby problemu z natychmiastowym przejściem do drugiego etapu „100 znaków na niebie”, co dotąd nie zdarzyło się żadnemu z wybrańców. Jednak do ostatniego, sądnego dnia, który miał zakończyć grę, zostało jeszcze piętnaście wschodów słońca, a co za tym idzie: mogło wydarzyć się dosłownie wszystko, tym bardziej, że odwaga Torii chwilami miała w sobie zbyt mało rozwagi. Lubiłem mieć ją na oku, ponieważ potrafiła rzucić się pod koła pędzącego auta tylko po to, aby kogoś uratować od spotkania z wujaszkiem Śmiercią. Osobiście nie widziałem sensu w poświęcaniu własnego życia jakiejś innej istocie, która miała stać się ofiarą niefortunnego wypadku. Może to dlatego, że nie byłem człowiekiem, tylko Losem, i jak sama Toria ostatnio wspomniała: cholernym, nieczułym, zadufanym w sobie, aroganckim dupkiem, któremu zależało tylko na własnym dobru. Wiedziałem, że miała rację. I jakoś nieszczególnie mnie to ruszyło. Może to dlatego ze mną zerwała, wykrzykując mi prosto w twarz, że nie zamierza więcej darzyć uczuciami kogoś, kto nie miał w sobie ani krztyny ludzkich uczuć? Myślałem, że przyjmę do siebie ten fakt wzruszeniem ramion, a potem po prostu pójdę napić się ulubionego whisky, cierpliwie czekając na to, aż kobiecy foch odejdzie w niepamięć, szybko się jednak okazało, że Toria nie zamierzała mi tak łatwo przebaczyć. Ja sam wytrzymałem w samotności jakieś trzy dni. Potem stwierdziłem, że czas najwyższy zobaczyć, jak sobie radzi nasza wybranka, czy może raczej: moja była, którą niefortunnie wciąż darzyłem miłością (cóż za nieludzkie uczucie!). I pomyśleć, że poszło o moje odwiedziny w pobliskim burdelu… Nie sądziłem, że ludzkie dziewczęta są tak wrażliwe na punkcie zdrady. Może to dlatego, że nigdy się z nikim nie spotykałem, a wszystkie moje związki były przelotne i kończyły się zazwyczaj w łóżku. Cóż, z Torią nie było tak łatwo, może to dlatego czułem się czasem zmęczony tymi cholernymi staraniami. To było ponad moje egoistyczne siły. Po prostu potrzebowałem wypoczynku, a także powrotu do czegoś, co dobrze znałem.
Liczba osiemdziesiąt pięć, którą uwiła z chmur mechanika gry „100 znaków na niebie”, Milczące Znaki i wszystkie przypadkowe elementy na drodze Torii, które miały być podpowiedzią tego, co się dzisiaj stanie, wskazywały, że kolejną katastrofą okaże się pożar. Nie przejmowałem się tym, gdzie zapłonie ogień, bo nie znałem tego miasta tak dobrze, jak Toria. Liczyłem na to, że zdążę ją złapać, zanim gdziekolwiek wyfrunie. I tu był mój błąd, bo zanim odkryłem, gdzie moja nieszczęśliwa ukochana się podziała, było już za późno.
Stanąłem jak wryty przed tonącym w płomieniach budynkiem, który – jak się szybko okazało – był domem dziecka. Jedyne, co do mnie w tym momencie docierało, to okrzyki starych prukw, stojących obok. W normalnym przypadku bym je zignorował, ale kiedy usłyszałem, że do środka wbiegła jakaś szalona dziewczyna o czarnych włosach, a potem zobaczyłem, jak okna budowli wybuchają, wyrzucając z siebie szkliste odłamki i pożerające wszystko wkoło płomienie, poczułem, że moje skamieniałe, wiekowe serce przeszywa strzała strachu.
Ludzie zaczęli panikować. Niektórzy płakali nad losem biednych dzieci, których nie powinna spotkać taka tragedia, niektórzy błagali o to, żeby udało się uratować tej walecznej dziewczynie choć kilka tych nieszczęsnych sierot. Mnie, egoistę zapatrzonego w siebie, interesował jednak tylko los Torii. I to los, na który nie miałem wpływu, gdyż scenariusz życia dla wybrańców najzwyczajniej w świecie nie istniał – ich bytem kierował przypadek. Przypadek, który czysto hipotetycznie nie istniał.
Nie mogłem dłużej stać w miejscu. Nie, kiedy cały ten cholery budynek płonął. To dlatego biorąc krótki, ożywczy wdech, zerwałem się do biegu. Za plecami usłyszałem tylko okrzyk jednej ze starszych bab:
– Jaki odważny chłopak!
Tyle że ja nie byłem odważny. Po prostu gdzieś po drodze zapomniałem, co to strach.
Bez zastanowienia wbiegłem do środka. Miałem o tyle komfortową sytuację, że nawet jeżeli coś postanowi przeszkodzić mi w mojej misji ratunkowej i poważnie mnie uszkodzić, wciąż będę żył, ponieważ Los nie mógł umrzeć. Był nieśmiertelny. Nawet jeżeli mój ukochany wujaszek próbował przez wszystkie tysiąclecia na wszelkie brutalnie sposoby pozbyć się mnie, nigdy mu to nie wychodziło, bowiem prędzej czy później odżywałem, a moje rany goiły się z prędkością światła. Czy myślałem kiedykolwiek o tym, żeby popełnić samobójstwo? Oczywiście, że nie. Za bardzo siebie kochałem. Przynajmniej do czasu, kiedy nie pokochałem bardziej kogoś, kto nie był nieśmiertelny. Tak, to był ten moment, w którym – gdybym mógł – oddałbym za nią życie.
Długi korytarz tonął w ogniu, który raził moje oczy swoją intensywnością. Nie minęła nawet chwila, a zacząłem kasłać jak gruźlik. Może i byłem nieśmiertelny, ale mój organizm działał na takiej samej zasadzie jak człowieczy. To, że nigdy nie umierałem, nie znaczyło, że nie czułem tego, co ludzie. Czasem zdarzało mi się nawet cierpieć bardziej – w końcu Ziemianie w pewnym momencie po prostu zdychali, a ja, choćbym miał odcięte wszystkie kończyny, wciąż istniałem i co najważniejsze: czułem.
Kiedy łzy naszły mi do oczu, zamrugałem nimi szybko. Teraz zamiast jednak biec, po prostu parłem powoli do przodu, oglądając się, czy przypadkiem nie dostanę lada moment jakąś płonącą belką. Mimo wszystko niezwykle ceniłem sobie swoje zdrowie.
Wokół mnie odgrywały się makabryczne sceny z ludźmi w rolach głównych. Zawodzące dzieci, płonące ciała, okrzyki wyrażające ból, ale także błagania. To prawda, że chciałem uratować Torię, ale to nie znaczyło, że byłem nieludzki wobec innych cierpiących. Nie mogłem nic jednak zrobić. Jeżeli z pomocą scenariusza ludzkości, który mógłbym stworzyć w przeciągu kilku sekund, sprawiłbym, że pożar odszedłby w niepamięć, Gra o Ludzkość zostałaby automatycznie zakończona, ponieważ dopuściłbym się oszustwa. Toria była ostatnim jej uczestnikiem, a co za tym idzie – świat pogrążyłby się w Nicości. Nie istniałaby wtedy ani ona, ani żaden człowiek, ani nawet Stowarzyszenie Życia. Wszystko wróciłoby do stanu początkowego, a tego żadne z nas nie chciało. To dlatego idąc przez korytarz, starałem patrzeć się przed siebie, nie na tych, którym i tak nie mogłem już pomóc. Jeżeli ktokolwiek chciał jeszcze istnieć na tym świecie, to Torię musiałem najpierw uratować.
Przeszedłem przez korytarz, trafiając do miejsca, w którym ogień był nieco przytłumiony. Pod moimi stopami wiły się ranne osoby, których wybuch jednak nie oszczędził. Niektórzy z nich byli nieprzytomni, niektórzy patrzyli na mnie z oddali jak na zbawiciela. Mała, blada dłoń pięcioletniej dziewczynki sięgnęła w moją stronę, a ja, jedyne co mogłem zrobić, to przejść obok niej, nie zaszczycając jej nawet jednym drgnięciem ust czy powiek. W głowie miałem tylko Torię. To ona była moim celem. Jak niknąca w ogniu nadzieja, usunąłem się z zasięgu wzroku cierpiących, wchodząc do pierwszego pokoju. Nikogo tam jednak nie zastałem. Przeciwległe pomieszczenie również nie dało mi żadnej odpowiedzi na to, gdzie znajdowała się wybranka „100 znaków na niebie”. Przyzwyczajając się nieco do gorącej atmosfery, przechodziłem przez kolejne pokoje, starając się wyszukać wzrokiem tę jedną osobę. Wyciągnięte błagalnie w moją stronę ręce przestały robić na mnie wrażenie. Nie byłem zbawicielem i nigdy nim nie będę. Byłem Losem, który omal nie zniszczył świata, a teraz mogła go uratować tylko Toria.
Przymknąłem powieki w momencie, w którym sporych rozmiarów belka, prawdopodobnie zesłana przez mojego ukochanego wujaszka, oderwała się od reszty kompanów i spadła pod moje nogi. Postawiłem krok w tył w ostatniej chwili. Death wiedział, co robi. I świetnie musiał się przy tym bawić.
Przechodząc przez ścianę ognia, która przypaliła mi koszulkę, spodnie i skórę, wykrzywiłem usta w grymasie. Ból na chwilę przyćmił moje zmysły, przez co mało nie dostałem deską odrywającą się od sufitu. W tej sytuacji wiedziałem jednak, że to dobry znak. Death się ze mną bawił. Chciał odciągnąć mnie od celu, który znajdował się całkiem niedaleko stąd. Sądząc po ogniu, który nagle wyrósł przed ostatnim pomieszczeniem, to właśnie tam musiała znajdować się Toria.
Uśmiechnąłem się krzywo do siebie, wyjmując z kieszeni kawałek papieru. W dłoni zmaterializowałem długopis. Może nie miałem prawa cofać tego, co się tutaj wydarzyło, ani prawa ratować żadnego człowieka, który padł ofiarą pożaru, jednak nikt nie powiedział, że nie mogę zmieniać biegu natury w momencie, w którym nie wpływa ona bezpośrednio na losy osób wkoło. Opłacało się poświęcić trzy dni na przestudiowanie wytycznych dla Losu w grze „100 znaków na niebie”. I pomyśleć, że nie przepadałem za tak długimi lekturami…
Zapisałem na kartce krótką sentencję, która usunęła z mojej drogi ogień, a potem wszedłem do pomieszczenia, ostrożnie stawiając kroki. Na środku leżała dziewczyna, którą otaczała burza czarnych włosów. Nie ruszała się. Nie widziałem jej twarzy, ponieważ spoczywała na brzuchu, nie mogłem więc stwierdzić, w jakim obecnie była stanie. Jedyne, co mnie niepokoiło, to wielka plama krwi obok jej głowy, a także spory odłam gruzu, który leżał nieopodal niej. Kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że ręka dziewczyny obejmuje jakieś zdecydowanie mniejsze ciało. Dopiero po chwili zrozumiałem, że ta idiotka uratowała przed ciosem jakieś omdlałe ze strachu dziecko.
Zacisnąłem usta, cicho klnąc. Od razu padłem na kolana, przewracając ją ostrożnie na plecy. Dziewczynce, która przy niej leżała, nic nie groziło, za to sama Toria wyglądała, jakby dostała porządnie w głowę. Świeża krew wciąż ściekała po jej czole, omijając przymknięte powieki i policzki. Gdyby nie czerwień zdobiąca jej twarz, powiedziałbym, że śpi. Całe szczęście, oddychała. To był chyba cholerny cud, że w ogóle żyła. A może nie cud, tylko sprawka Śmierci, która choć uwielbiała utrudniać życie mi i wybrance, nigdy nie pozwalała na to, aby stała się jej większa krzywda, zupełnie jakby miała dla niego jakieś znaczenie. Death nigdy nie traktował tak innych wybrańców, dlatego było to dla mnie w najwyższym stopniu niezrozumiałe.
Ukradkowo spojrzałem na ciało małej dziewczynki. Okno było otwarte, dym uciekał więc w miarę możliwości na zewnątrz. Dodatkowo było to pomieszczenie, do którego nie dotarł jeszcze ogień. Wyrwa w suficie nie wydawała się już zagrażać komukolwiek na tyle, aby spadło mu na głowę coś ciężkiego. W tle rozbrzmiewały syreny strażackie. Może sobie wmawiałem, że dziecko było bezpieczne, ale nie mogłem wziąć ze sobą dwóch osób. Toria wciąż była ważniejsza.
Zaciskając usta, podniosłem z podłogi dziewczynę. Kiedy tylko jej dotknąłem, przeszyły mnie nieprzyjemne dreszcze. Ciało było już tak wychłodzone, jakby uciekła z niej cała krew. Czy mylnie oceniłem jej stan? W tak gorącym pomieszczeniu nie miała prawa być zimna jak lód.
Ostatni raz oglądając się na nieprzytomne dziecko, wyszedłem z pomieszczenia. Nie patrzyłem w dół. Patrzyłem wyłącznie przed siebie, ponieważ moim jedynym celem było wynieść stąd Torię. Być może pozbywałem się dobrowolnie kolejnego dobrego uczynku, którego mogła się dopuścić, ale w tym momencie mnie to nie obchodziło. Jeżeli wszyscy mieliśmy umrzeć, to tylko dlatego, że przeżyliśmy pełne sto dni gry, podczas których nic nie wskóraliśmy.
Szedłem przez korytarz, mając wrażenie, że świat nagle zwolnił swój bieg. Do środka wbiegli strażacy, którzy zupełnie nie zwracali na mnie uwagi. Byłem jak cień, który przekradał się w stronę wyjścia. Tak też wyszedłem na zewnątrz i padłem na trawę, układając na niej wychłodzone ciało. Coś w ciele Torii mi się nie podobało, i nie chodziło mi tu o jej wygląd zewnętrzny, bo tu nie dostrzegałem żadnych większych wad, poza dziurą w czole. Chodziło o jej organizm. Był za spokojny.
– Ojej – odezwał się znany mi głos, który nie opuszczał mnie nawet w koszmarach. – Ktoś tu chyba zasnął. Oby nie na wieczność. Chociaż do wieczności zostało już tylko piętnaście dni.
Zacisnąłem usta, spoglądając przez ramię na nowoprzybyłą postać. Death stał za moimi plecami, opierając swój kościsty policzek na dłoni i posyłając mi ten piekielnie słodki, przepełniony złymi zamiarami uśmiech. Odpowiedź, co takiego działo się z Torią, zawierała się w słowach Śmierci. Wpadła w śpiączkę. I to z jego powodu.
Podniosłem się z klęczek, zaciskając mocno pięści. Śmierć przyglądała mi się uważnie, przekręcając głowę w bok. Najwyraźniej czekała na mój ruch. I długo nie musiała czekać. Rzuciłem się na nią z pięściami, pragnąc przywalić jej tak mocno, że zgięłaby się wpół. Chciałem ją bić. Bić, aż zetrę ten jej piekielny uśmieszek z twarzy. Bić w nieskończoność, aby tylko w końcu mogła zdechnąć, sama wpadając we własną pułapkę. Dlaczego zawsze stawała nam na drodze? Tak bardzo chciała się spotkać z własnym bratem w Nicości? Chciała, żebyśmy wszyscy przestali istnieć, łącznie z nią? O co tutaj do cholery chodziło?! I dlaczego, skoro mogła zabić Torię, po prostu tego nie zrobiła?!
Ktoś chwycił mnie od tyłu, skutecznie umożliwiając rzucenie się na Śmierć. Doskonale wiedziałem, kto to był, a mimo tego wciąż starałem się wyrwać, aby dopaść moją potencjalną ofiarę. Gniew rozpalał mnie od środka. Miałem wrażenie, że jeżeli jej nie dopadnę, doszczętnie spłonę. Nigdy nikt nie wytrącił mnie w takim stopniu z równowagi, a przynajmniej nie na tyle, abym uderzył z łokcia prosto w twarz własną siostrę, która starała się mnie powstrzymać przed uderzeniem Deatha. Oczywiście nie udało jej się to. Kiedy już dopadłem mojego ukochanego wujaszka, ledwie udało mi się machnąć pięścią przed jego nosem; zaraz potem ten wbił mi z zaskoczenia nóż prosto w brzuch. Poczułem, jak krew spływa po moim ciele, tworząc na trawie niewielkie, szkarłatne kałuże, w których odbijał się żar ognia. Spojrzałem z krzywą miną prosto w czerwone oczy Śmierci, które miałam teraz naprzeciw twarzy. Na jego parszywej gębie wciąż znajdował się ten sam uśmieszek.
– Pohamuj się, Fejciu – szepnął wujaszek, przekręcając głowę w bok. Nóż wetknął głębiej, przecinając moje organy wewnętrzne. Krew tym razem polała mi się z ust. Zacząłem się nią dławić. – Za każdym razem żałuję, że nie mogę cię zabić. Na szczęście przynajmniej mogę się trochę nad tobą poznęcać. – Zachichotał, przebijając mnie na wylot ostrzem. Teraz nawet jego kościstą pięść miałem w brzuchu. Mimo tego, że nie mogłem oddychać, a tym bardziej nic powiedzieć, wciąż patrzyłem mu prosto w oczy z nieskrywaną nienawiścią. – Zdradzę ci coś, bo jesteś moim kochanym bratankiem. Tylko nie krzycz, dobrze? – Pochylił się tuż nad moim uchem. – Toria nie zginie, bo również jej potrzebuję.
– Death, przestań – powiedziała chłodnym głosem Destiny. Słyszałem, jak pociąga nosem. Zapewne jej go złamałem. – Wyjmij nóż z brzucha mojego brata.
– Ależ jesteście nudni. – Death przewrócił oczami, przyciągając do siebie z powrotem nóż. Zrobił to na tyle gwałtownie, że zabrakło mi powietrza. Oszołomiony padłem na kolana. – A kiedy mówiłem waszemu ojcu, że to ja będę waszą niańką, nie chciał mnie słuchać. – Wujaszek potrząsnął zawiedziony głową, szybko jednak wzruszył ramionami. – Może gdybym się wami zajmował, bylibyście dzisiaj choć odrobinę bardziej zabawni. Ale cóż zrobić. – Wzruszył ramionami, schował nóż do kieszeni, a potem pomachał nam zgrabnie kościstymi palcami i zwrócił się do nas plecami. – Papatki, robaczki! – rzucił na odchodne słodkim, niemal kobiecym głosem, i rozpłynął się w oparach dymu.
Chciałem za nim krzyknąć, dlaczego Toria była mu potrzebna, skoro zagrażała jego celowi, ale nie mogłem zupełnie niczego wymówić. Pobladłą dłoń wciąż trzymałem na ranie, która ziała nie tylko pustką, ale również wydawała na świat całe litry krwi. Ból był niewyobrażalnie wielki. Czułem, że lada moment po prostu odlecę do krainy nieświadomości.
– Nie trudź się, Fate – powiedziała chłodno Destiny, padając obok mnie na kolana. Dopiero teraz zauważyłem, że z jej nosa również ciekła krew. Mimo tego, że była piekielnie zła, objęła moje ramię i opuściła mnie powoli na trawę tak, abym bezcelowo na niej nie klęczał. Chwilę później oboje siedzieliśmy wśród poszarzałych źdźbeł, wgapiając się w płonący krajobraz. Obok nas wciąż spoczywało nieprzytomne ciało Torii.
– Co teraz? – szepnąłem ochrypłym głosem.
– Nie wiem, Fate. Możemy tylko liczyć na to, że Toria niedługo się obudzi. – Dłoń mojej siostry zacisnęła się mocniej na moim ramieniu. Jej również zależało na tym, aby świat przetrwał. Nie zależało jej jednak na samej Torii. Mi wręcz przeciwnie. I przeklinałem teraz siebie za to, że doprowadziłem do takiej sytuacji. Bo to wszystko była moja wina. Moja cholera wina. Czy mogłem coś spieprzyć jeszcze bardziej? Zrobiłem to już ze światem, więc czy mogło być gorzej?
– Pomogę jej – usłyszeliśmy nagle.
Oboje oglądnęliśmy się w tył. Przed nami ukazała się postać, która wraz z nami tworzyła Stowarzyszenie Życia. To była Dream. Jej obecność ani trochę mnie nie cieszyła, bo pomoc, którą mogła nam zaoferować, mogła mieć związek tylko z jednym: wkradnięciem się do umysłu Torii pogrążonym we śnie. A stamtąd nie zawsze wracało się w takim stanie, jakbyśmy tego chcieli… Jednak czy mieliśmy wybór? Nie. Musieliśmy to zrobić.
Hej :)
OdpowiedzUsuńMasz rację - także ci zazwyczaj śmieszkowi bohaterowie stają się poważni w pewnych okolicznościach. Poza wujciem Śmiercią, ten to mnie rozbawił swoją gadką, choć za to, co spotkało Torii i za nóż oraz rękę w brzuchu Fate'a, to sama mam ochotę porządnie mu przywalić.
Wow, jakie te opisy są plastyczne, a wszelkie rozważania Losu takie... Z ludzkim ładunkiem, powiedziałabym. Widać, że naprawdę jest zakochany i zależy mu na dziewczynie, widać po nim strach, determinację, złość. Lubię go jeszcze bardziej właśnie za tę człowieczą twarz, którą pokazuje.
Ten konkurs to tak do tej pory szedł z nie tak dużymi problemami, patrząc na to, że teraz jest śpiączka. A co, jeśli Toria faktycznie się nie obudzi albo Dream coś schrzani i jej pomoc okaże się gwoździem do trumny? Brr, przerażająca możliwość, ale czy nierealna?
Pozdrawiam.