Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 19 kwietnia 2020

[58] Stranger: Nothing means nothing without you ~Miachar

Dla Pauli



    Mimo iż wisiało nad nami coś naprawdę nieprzyjemnego, zaszedłem do swojego pokoju na obcej ziemi dziwnie podbudowany planami, jakie poczyniłem z Reansą i Willem. Czułem, że damy sobie radę, jeśli będziemy działać wspólnie. Oczywiście nie od razu – dałem im przestrzeń, by cieszyli się sobą – i po kolacji oraz szybkim, aczkolwiek pełnym serdeczności pożegnaniu zostawiłem samych. Jedynie Kirę odprowadziłem pod drzwi jej sypialni, byle tylko sprawiać wrażenie, że nadal jesteśmy niezłymi kolegami. Milczała i wyglądała na zatopioną we własnych myślach, nie podobało mi się to, ale nie mogłem dać po sobie czegokolwiek poznać. Gra weszła na wyższy poziom, teraz każde słowo i gest mogło zostać użyte przeciwko nam.
    Kiedy także pozostałem sam, ściągnąłem z siebie zbroję, która nie była już więcej tajemnicą, i podłączyłem ją do ładowania, by była gotowa na kolejny dzień. Opadłem na wózek inwalidzki i nim udałem się pod prysznic, gdzie czekała mnie jeszcze jedna walka, nim przełożę swoje wspomagane ciało do łóżka, zatopiłem się we wspomnieniach.
    Wciąż pozostawałem oszołomiony tym, że Mirby wiedział o mnie wszystko. Nadal zawstydzało mnie to, iż znał moją orientację, a nawet – być może, bo nie miałem odwagi, by to potwierdzić – także moje uczucia względem niego. Nie wydawał się być zły o to, że ukrywałem przed nim coś tak istotnego. Chyba dopiero teraz docierało do mnie to, co kiedyś powiedział: „przecież to bardzo ważne, żeby wiedzieć, kim się jest.”
    I ja chyba powoli zaczynałem to w pełni dostrzegać. 

    Był to nasz pierwszy rok w Agencji, kiedy tak wiele pozostawało dla nas niespodzianką. Nadal uczyliśmy się nie tyle walki wręcz, co odnajdowania w budynkach i zapamiętania drogi innej niż ta z pokoju do stołówki i z powrotem. Nadal sprawiało to bowiem problemy, ale cóż – to stołówka miała do zaoferowania każdemu z nas coś, czym nie wzgardzimy. I obojętne, czy były to słodkie bułeczki, czy tłuste kiełbaski, każdy mógł znaleźć na stołach to, co lubił.
    A że do miski z żelkami limonkowymi wciąż nie było zbyt dużych kolejek, w których trzeba by się bić, mój nowy przyjaciel Will wprost nie mógł ukryć radości za każdym razem, gdy zjawiał się na posiłek.
    – Znowu sobie dobrze pojem! – obwieścił mi tego popołudnia, kiedy styrani po treningu i nadal z wilgotnymi włosami po szybkim prysznicu zmierzaliśmy do pomieszczenia cudów kulinarnych. – Myślałem o tym, by dzisiaj dać szansę puree ze słodkiej dyni, co o tym myślisz?
    Ktoś kiedyś powiedział mi, że „człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”. Sądziłem, że to krzywdząca ocena osoby, której mogę nie znać, a nie można przecież źle mówić o obcych. Wtedy poznałem Willa i chyba zrozumiałem, co autor miał na myśli. Osoba taka różniła się bowiem wyraźnie w zachowaniu i podejmowaniu pewnych decyzji. Nie uważałem jednak nadal, by był to powód do wytykania kogoś palcami.
    – Normalni ludzie to wzięliby jakąś wieprzowinę na obiad, nie dziwną paćkę nie wiadomo z czego – zauważyłem, jak na człowieka z betonowego miasta przystało.
    – Świnkom to się należy wolność – ocenił Will i uniósł nieznacznie dłoń. – Je także należy emancypować. Wolność dla prosiątek! – ogłosił pod sufit pomieszczenia, a ja przerzuciłem oczami.
    – Spoko, wolność dla prosiątek, a czy krówek się to nie tyczy? – dopytałem, wskazując na talerz kolegi, na którym wylądował właśnie sporych rozmiarów kotlet mielony, jaki podpisano tutaj „wołowy”. – Czyżbyś był rasistą, jeśli chodzi o zwierzęta?
    Powiedziałbym, że powinienem trzymać język za zębami, nim na dobre poznam Willa i jego poczucie humoru, ale nie umiałem zapanować nad językiem. Istniało ryzyko, że go urażę, ale on zdawał się nie zwracać uwagi na to, co mówię. Nawet nad tym kotletem jakoś się nie rozwodził.
    – Żadna krowa nigdy mi krzywdy nie zrobiła, ale uczula mnie ich mleko – odparł, decydując się w końce na nałożenie tego puree, którego dwie kopiaste łyżki wylądowały na talerzu. – Więc się na nich odkuwam i jem ich mięso. Chcesz żelki?
    Skrzywiłem się na to pytanie. Zgodziłbym się, gdyby zaproponował mi smak inny niż limonkowy, on jednak umiłował je nad życie i tylko po te chodził. Odpowiedź mogła więc być tylko jedna.
    – Nie, dzięki. Ale nie powstrzymuj się i bierz, ile chcesz, ja zajmę nam miejsca. 
    – Okej! – Gdyby mógł, to pewnie uniósłby kciuk, ale że trzymał tacę w obu dłoniach, jedynie uśmiechnął się szeroko. – To idź, ja się za chwilę zjawię. Limonkowe cuda, nadchodzę!
    Ostatnie zdanie prawie że zaśpiewał. Ani myślałem odprowadzać go wzrokiem, ruszyłem w stronę stolików, by zająć dla nas taki z najlepszą lokalizacją i by rzucać innym nieprzyjemne spojrzenia. Raczej nikt nie chciałby się do nas dosiąść, bo nie byliśmy zbyt lubiani – Will przez swoje zachowanie i niektóre odzywki, ja przez swój chłód – ale wolałem nadal sprawiać wrażenie kogoś, kto nie chce się z nikim przyjaźnić.
    Na dobrą sprawę powinienem wziąć wcześniej tacę kolegi, nie zrobiłem tego, dlatego teraz Will wyglądał jak jakiś klaun, zmierzając w moją stronę i starając się zachować równowagę, by niczego nie zrzucić. Wyglądał na kogoś silnego, kto jednak ma w sobie coś z ciamajdy, która potrafi wszystko zepsuć. Dlatego wstrzymałem oddech, obserwując go, gotowy ruszyć z pomocą, jeśli tylko coś zechce pójść nie tak. Jednak Mirby poradził sobie i dotarł do stolika bez większych problemów.
    Patrzyłem, jak opada naprzeciw mnie z szerokim uśmiechem na twarzy.
    – Smacznego! – rzucił w przestrzeń i niemalże rzucił się na swój obiad.
    Kolejny raz z uniesioną brwią oglądałem to jego małe show, kiedy używa wszystkich możliwych sztućców, tu mocząc łyżkę w puree, tu używając noża do nabicia na niego kawałka mięsa, to widelca, by zgarnąć z talerza odrobinę groszku. I oczywiście używając rąk, by pomiędzy tym przełknąć żelki. Nie tylko nie wiedziałem, czy nie zrobi sobie krzywdy, jedząc tak szybko, ale też, czy nie zrani się, operując tyloma przedmiotami niemalże jednocześnie. Sam jadłem o wiele spokojniej i rozważniej, kosztując po kolei to, co sobie nałożyłem.
    W pewnym momencie poczułem, że Will przestał jeść, spojrzałem na niego i napotkałem odrobinę zaniepokojone spojrzenie nowego przyjaciela. Przenosił je z mojej twarzy na moją tacę i z powrotem, a trybiki w jego głowie nad czymś rozmyślały.
    – Zjesz to wszystko? Także to? – zapytał, wskazując nożem na babeczkę z kremem waniliowym na mojej tacy.
    Przyjrzałem się temu małemu deserowi, na który całkowicie przeszła mi ochota, gdy tylko o to zapytał. Nie zmieściłbym w siebie nic poza to, co miałem pod nosem, a poza tym jakoś nie miałem jednak ochoty na czekoladę, która była głównym składnikiem babeczki. Jabłko szybciej by mnie do siebie przekonało, więc odpowiedziałem zgodnie z prawdą:
    – Nie.
    – Czy mogę…
    – Nie – rzuciłem szybko i zagarnąłem babeczkę bliżej siebie, by mi jej nie skradł sprzed nosa.
    Will wyglądał na zszokowanego moim zachowaniem.
    – Ale… Ale… – Aż się biedaczek zapowietrzył. – Ale przecież powiedziałeś, że jej nie zjesz!
    – Ale nie powiedziałem, że nie zostawię na później – odparłem i nawet pokazałem mu język. Skoro już zaczęliśmy się jak dzieci kłócić o jedzenie, to mogłem pozwolić sobie na chwilę bycia infantylnym.
    Will wyglądał, jakby miał się zaraz popłakać, przez co zrobiło mi się głupio. Nie znałem go jeszcze zbyt dobrze, może w rodzinnym domu odmawiano mu podobnych smakołyków? Z tego, co mi do tej pory zdradził, był najmłodszy z piątki dzieci, właściwie wszystko, co posiadał do lat nastoletnich, dziedziczył po starszym rodzeństwie. Może ta muffinka dla mnie była tylko małym deserem, dla niego zaś czymś podobnym do nagrody, wygranej w jakimś konkursie?
    Nie mogłem pozwolić, by się smucił, dlatego jeszcze szybciej niż wcześniej przesunąłem ją w jego stronę.
    – No dobra, masz – skapitulowałem. – Zjem to wszystko, co mam na talerzu, ale babeczkę sobie odpuszczę.
    – Jesteś pewien? – dopytał, zaskoczony moim gestem i nadal niepewny, czy nie jest to czasem jakiś fortel.
    – Tak, jestem. Bierz ją i ciesz się, smacznego. Na zdrowie.
    To, co zadziało się później, zmiękczyło mnie i prześladowało przez wiele kolejnych tygodni. Mirby przysunął babeczkę do miseczki z żelkami, udekorował ją jedną z nich, po czym roześmiał się i na nowo rzucił do pałaszowania mięsa razem z warzywami, a wokół niego świat zdawał się nagle nabierać intensywnych barw.
    Uśmiechał się tak szczerze i radośnie podczas konsumpcji, że moje serce zadrżało na ten widok. Poczułem się dziwnie, do tego ta lekkość w żołądku, który zawiązał się w tym samym czasie w supeł. Krew buzowała tak, że aż słyszałem szum w uszach, co nie zdarzyło mi się od dawna. Miałem problem z przełknięciem śliny, o dalszym jedzeniu mogłem zapomnieć, bowiem w mojej głowie nie istniał głód, a niespodziewane pragnienie, by patrzeć na tego mężczyznę nieustannie, całymi godzinami. Czyżbym…?
    Wydawało się to niemożliwe, ale wśród niemożliwości jest jedynie przecięcie się dwóch prostych równoległych. Moje uczucia były faktami, wiedziałem, kim najwidoczniej jestem, a reakcja mojego organizmu dawała mi znane już oznaki. To chyba oznaczało jedno. Podobali mi się mężczyźni z ładnymi uśmiechami i lubiący jeść. A przynajmniej podobał mi się Will, który uśmiechał się najwspanialszym uśmiechem, jaki w życiu widziałem, i który potrafił cieszyć się czymś tak banalnym, jak jedzenie. W tamtej chwili na tej stołówce nie istniał dla mnie nikt inny poza nim i tymi jego żelkami, które sprawiały mu tyle radości samym swoim byciem w pobliżu.
    Tamtego popołudnia zapragnąłem być dla niego jak te żelki i ta babeczka – kimś, kto zawsze wywoła uśmiech na jego twarzy i kto będzie mógł dać mu szczęście.


    Wspomnienie powoli odpływało, za oknem wieczór rozgościł się na dobre, a ja westchnąłem. Za wiele się nie zmieniło, jeśli chodziło o moje uczucia. Mimo upływu lat uważałem to samo. Nic znaczyło nic, kiedy Willa nie było blisko mnie. Wciąż podobało mi się to, jak się uśmiecha i że dużo je, choć przy tym potrafi narobić sporo bałaganu. Kochałem go i nieważne było, iż tego nie odwzajemnia. Nawet teraz, gdy wiedziałem, że zdaje sobie sprawę z moich uczuć, nie miałem poczucia, że robię coś złego. Właściwie to w obliczu całej tej wojny z Kirą, na którą przyszło nam się szykować, wciąż czułem się szczęśliwy.
    I jedyne, czego mogłem pragnąć, ładując swój wspierający szkielet i jako kaleka kładąc się z wysiłkiem do łóżka, to by uśmiech Willa i jego szczęście nie przeminęły, dopóki nie skończy się świat. Do walki zamierzałem stanąć, by bronić tego, co było mi najdroższe.
    Nawet jeśli sam miałbym przy tym ucierpieć, to chciałem, by chociaż jemu się udało. By chociaż jego uśmiech nadal istniał.
    Z tą myślą zasnąłem, by obudzić się w pełnej gotowości. By zacząć wojnę na poważnie.
   

1 komentarz:

  1. Smuci mnie jakoś ten dodatek z dedykacją, ale to fajne, że zadedykowałaś jej tekst, nawet jeżeli nie czytała serii. Innych nie było stać nawet na proste ludzkie odruchy, więc to na pewno dużo dla niej znaczy. Z tego powodu nie będę też szaleć ze swoim komentowaniem, tylko tak jakby oddam tym komentarzem hołd, o.
    Ale czasem Granat jeździ Willowi! No, z tą wsią to wyjechał. Ale mu wybaczam >D. W ogóle dziwi mnie, że Will zna takie trudno słowo jak "emancypować". O, Willa uczula mleko krowie. To mamy kolejną rzecz wspólną!
    Jezu Chryste, kocham Willa, ale jakbym go widziała przy stole, to bym zaniemówiła. Uwielbiam, jak ktoś porządnie je. Will w sumie je... jak taka świnka >D.
    Ach, aż sama się uśmiechnęłam na moment z babeczką przystrojoną żelką. Will jest czasem jak taki uroczy dzieciaczek. Nie dziwię się, że Granat się w nim zakochał. Ale... CZEKAJ, CZEKAJ. Jak Granat chciał być tą babeczką... to on chciał, żeby Will go zjadł o__o.
    Wiesz co? Podoba mi się to, że w tym momencie Granat dosłownie się przyznaje do kochania Willa. Wcześniej to było takie okrężne. Fakt, wszyscy się mogli jego uczuć domyślać, ale ostatni fragment to pewna nowość w jego patrzeniu na Willa. Jakby... słowa padły bardzo dokładnie. W ogóle to taka prawdziwa miłość. Granat chce, żeby Will był szczęśliwy. Pogodził się z tym, że Will ma ukochaną (atfu!), wystarcza mu to, że może przy nim być jako przyjaciel. To smutne, ale jednocześnie kochane. Chyba jakoś bardziej polubiłam tego chłodnego i zamkniętego w sobie Granata, serio.
    Oczywiście czekam na więcej "Strangera" <3.

    OdpowiedzUsuń