Dawno tak dobrze nie pisało mi się
żadnego opowiadania. W zasadzie to chyba najbardziej lubię te, które wymagają
dużego researchu. Ile się nasłuchałam alarmów atomowych, ile wysadziłam miast,
zanim znalazłam dobre miasto w Kalifornii, ile artykułów przeczytałam… To było
cudowne! A to zaangażowanie zawdzięczam nostalgicznej piosence, która jest też
tytułem tego opowiadania. Śpiewałam ją sobie z mamą na karaoke, aż nagle
dostałam olśnienia. Fabuła to mnie niemal w twarz zdzieliła. I dobrze.
„Kiedy niebo spada w dół” miało już swój
debiut na starym GPK w 2017 roku [klik].
W zasadzie to napisałam kilka tekstów z KNSWD, ale głównie na Wattpadzie.
Myślę, że teraz spokojnie mogę włączyć tę serię do działania, bo wielokrotnie
miewałam już pomysły związane z tą historią.
P.S. Wybuch bomby i możliwości temu
towarzyszące są zaplanowane z pomocą mapy nuklearnej. Tak o sobie towarzysko
zrzuciłam bombę na Manhattan Beach.
***
Moja
babcia mawiała kiedyś: „Im trudniej cię zabić, tym gorsza będzie twoja śmierć”.
Nigdy nie wierzyłem w te słowa, ponieważ wszyscy w mojej rodzinie powtarzali,
że miała nie po kolei w głowie. Nie bez powodu kiedy skończyłem dziesięć lat,
wylądowała w szpitalu psychiatrycznym. Moi rodzice nie radzili sobie z nią.
Bywało, że wracała do domu późną nocą, cała we krwi, której nie można było
zidentyfikować. Ojciec zabronił wzywać komukolwiek policję. Zapewne robił to z
miłości, próbując obronić osobę niegdyś mu bliską, będącą zresztą jego
rodzicielką. Ale moja matka dopięła w końcu swego. Zadziałała groźba, że
pewnego dnia osobami, które zabije babcia, możemy stać się my. Pomimo krzyków i
płaczu najstarsza przedstawicielka naszego rodu została zawinięta w kaftan
bezpieczeństwa i wywieziona do miejsca, w którym mieli jej pomóc. Ale babcia
nie chciała pomocy. Zaledwie kilka dni później popełniła samobójstwo, wieszając
się na prześcieradle w jednej z kabin w toalecie. Swojej rodzinie zostawiła
list z krótko nabazgrolonym krzywym pismem zdaniem: „Im trudniej cię zabić, tym
gorsza będzie twoja śmierć. Wtedy zostanie ci już tylko samobójstwo”. Lubiłem
opowiadać tę historię w szkole, gdy byłem jeszcze mały, ponieważ idealnie
nadawała się na letnie wycieczki, podczas których wszystkie dzieciaki gromadziły
się wokół ogniska i zawinięte w koce opowiadały sobie straszne historie.
Oczywiście zawsze dodawałem od siebie jakiegoś elementu grozy – mówiłem
kolegom, że babcia do tej pory nas nawiedzała, chociaż nie było to prawdą. Za
to ileś lat później nawiedziły mnie jej słowa.
Mieszkałem
w Kalifornii, odkąd się urodziłem. Może był to najbogatszy stan w Stanach
Zjednoczonych, ale moja rodzina należała do przeciętnie zamożnych. Kiedy
skończyłem szkołę, nie miałem perspektyw na to, aby pójść na studia, zresztą
nie miałem na to również ambicji.
Leniwy
i charyzmatyczny, inteligentny, ale pozbawiony ambicji – to ulubione epitety,
jakich używali wobec mnie nauczyciele w szkole średniej. W zasadzie moją jedyną
supermocą od zawsze była popularność. Zawdzięczałem ją swojemu białemu
uśmiechowi, poskręcanej blond czuprynie, zdrowej, opalonej, kalifornijskiej
cerze, dużym, orzechowym oczom, gęstym rzęsom i ciele greckiego boga, którego
nie dostałem oczywiście w darze – musiałem nad nim pracować, a że lubiłem
parkour, koszykówkę i surfing, jakoś udawało mi się dobrze wyglądać. Poza tym
byłem towarzyszki i otwarty. Rodzice wróżyli mi świetlaną przyszłość, ale ta
niestety nie nadeszła. Zamiast kariery sportowca czy charyzmatycznego
dziennikarza podjąłem się pracy w hotelu o dosyć dwuznacznej nazwie.
Hotel
California w Manhattan Beach był mi domem bardziej niż mój dom rodzinny.
Spędzałem tu każdą wolną chwilę. Znałem tu każdego pracownika, z wieloma z nich
chodziłem nawet piwo i jadłem kolację w pobliskich knajpach. Podrywałem tutaj
wiele ładnych pań, które zatrzymywały się w hotelu na noc czy dwie, bo robiły
wycieczkę objazdową po Stanach Zjednoczonych. W zasadzie żyłem i oddychałem tym
miejscem. Nie przeszkadzało mi, że mój brak ambicji zaprowadził mnie akurat
tutaj. Sprzątanie wiecznie zapychających się kibli w pokojach hotelowych może i
było nieco uwłaczające, ale widok za oknem wszystko mi wynagradzał. To dlatego
lubiłem nocne zmiany. Po nich zawsze następowały poranki, podczas których
wielka, prażąca, słoneczna kula wznosiła się nad czystymi wodami, oświetlając
opustoszałą plażę. Ilekroć uczestniczyłem w tym zjawiskowym spektaklu, moje
serce ładowało się pozytywną energią. Myślę, że właśnie tym widokom
zawdzięczałem to, że kochałem swoje marne, lecz nieskomplikowane i dosyć sielankowe
życie. Życie beztroskiego, przystojnego surfera znad brzegu kalifornijskiej
plaży.
Do
wschodu słońca zostało jakieś trzydzieści minut. Postanowiłem, że w końcu
odłożę na bok nudny magazyn i zabiorę się za sprzątanie recepcji oraz toalety
znajdującej się na parterze, z której korzystali głównie pracownicy. Z reguły
zajmowało mi to pół godziny. Po tym czasie mogłem usiąść na ganku i popijając
energy drinka, oglądać ten piękny widok.
Byłem
człowiekiem o dosyć nieaktualnych upodobaniach muzycznych. Moja poranna
playlista do sprzątania zawierała wszystkie piosenki, które w latach
dziewięćdziesiątych czy dwudziestych były wielkimi hitami, a które opowiadały o
Kalifornii. Granie zaczynało się od California
Dreamin’ autorstwa The Mamas & Papas, kończyła zaś na nostalgicznym Hotel California od Eagles, która
kojarzyła mi się z nazwą hotelu, i to właśnie przy niej oglądałem zawsze wschody
słońca.
Starłem
blaty, wytrzepałem z kurzu poduszki leżące na sofie w recepcji, strąciłem
miotełką z parapetu kilka zdechłych much, podlałem niewielką palmę stojącą w
doniczce przy samym wejściu, uzupełniłem zasoby papieru toaletowego oraz
wyczyściłem ubikację i zlew, a na końcu pozamiatałem i pozmywałem podłogi.
Teraz w recepcji unosił się miły dla nozdrzy zapach taniego płynu do mycia, a w
uszach rozbrzmiewało stare dobre Hotel
California. Opierając się o trzonek miotły, spojrzałem w lustro o
pozłacanej ramie, śpiewając do swojego odbicia:
–
Such a lovely place, such a lovely face.
Wyszczerzyłem
do siebie białe zęby, wystawiając w kierunku lustra dwa pistolety ułożone z
dłoni, a potem skierowałem swoje kroki w kierunku drzwi wyjściowych.
Nieśmiałe
promienie słońca wynurzały się już ponad horyzontem. Wyjąłem z podręcznej
lodówki energy drinka, a potem siadłem na niewielkim, drewnianym podejście,
zanurzając stopy w zimnym piasku. Wydałem z siebie ciche westchnięcie
wyrażające ulgę.
Rozpoczynał
się dla mnie kolejny dobry dzień.
Nie
zdziwiłem się, kiedy obok usiadła zmęczona dziewczyna. Wyrywając mi z dłoni
energy drinka, wypiła prawie połowę napoju.
–
Co za noc! – krzyknęła, opadając plecami na podest.
–
Hej, niektórzy jeszcze śpią, Em – powiedziałem z uśmiechem. – Już wiemy, że
miałaś nieudaną nockę, ale nie musisz sprawiać, że inni będą mieli nieudany
poranek.
–
Wiesz co? Mam to gdzieś.
Moja
dziewczyna posłała mi wredny uśmieszek. Szturchnąłem ją pięścią w bok i
wyrwałem jej z dłoni puszkę. Zaraz potem opadłem jednak plecami tuż obok niej.
Spojrzałem prosto w ciemnozielone oczy z szerokim uśmiechem.
Emma
Evans była ideałem dziewczyny. Znakomicie sprawowała się jako dopełnienie
duetu, do którego należał już przystojny surfer. Poznaliśmy się jeszcze w
szkole. Pewnego dnia założyłem się z kumplami, że znajdę dziewczynę, która
będzie nazywała się Emma, ponieważ w dwutysięcznym siedemnastym roku było to
najpopularniejsze imię kobiece wśród mieszkańców Kalifornii – w bieżącym roku
nazwano tak prawie trzy tysiące nowonarodzonych dziewczynek. Tak samo
popularnym imieniem, choć tym razem mowa tutaj o męskim, było imię Noah, które
należało do mnie. Ponoć ludzie mieszkający w Kalifornii nazwali tak dwa i pół
tysiąca chłopców. Czyż to nie idealne połączenie? Dwoje niepospolitych,
popularnych ludzi o wyjątkowo pospolitych imionach zetknęło się na swojej
drodze, tworząc coś w rodzaju związku. Nie miałem oczywiście problemu ze
znalezieniem Emmy, bo już o niej słyszałem, i to nieraz. Woziła się z
cheerleaderkami, była piękna, popularna i nawet całkiem mądra. Pasowaliśmy do
siebie. Poza tym nie musiałem się jakoś szczególnie starać o jej względy. W
końcu swojego czasu większość dziewczyn w szkole oglądała się za Noahem Halloway.
Czy
kochałem Emmę? W zasadzie to nie wiedziałem, czym była miłość, ale dobrze
spędzaliśmy razem czas. Każdy nam powtarzał, że jesteśmy dla siebie stworzeni,
dlatego w to wierzyłem.
–
Było aż tak źle? – spytałem szeptem, stykając się z nią niemal nosem.
–
Cholernie źle! Dzisiaj jakiś stary zboczeniec klepnął mnie w tyłek!
Oprócz
tego, że Emma była ładna i popularna, była również wygadana i temperamentna.
–
Niech zgadnę, on cię klepnął w tyłek, a ty go klepnęłaś w twarz – zaśmiałem
się.
–
A żebyś wiedział! I nawet nie dostałam za to opierniczu od szefowej!
Powiedziała, że gnojkowi się należało! Przecież kelnerki to nie towar do
dotykania. My tu pracujemy i zarabiamy pieniądze jak normalni ludzie, nie
oferujemy nikomu usług seksualnych! Jak mnie to wkurza, Noah!
–
Może powinnaś pomyśleć o zmianie pracy? – spytałem z uniesioną brwią.
–
I co? – prychnęła dziewczyna. – Przyjść do tego starego hotelu, żeby siedzieć z
tobą na ganku i słuchać tych kiepskich, starych piosenek?
–
Jakbyś już tego nie robiła – zaśmiałem się.
–
W sumie racja. Ale nie dostaję z tego pieniędzy – powiedziała, wystawiając mi
język.
–
Za to masz całkiem miłe towarzystwo – odpowiedziałem, puszczając jej oczko.
Kiedy
Emma zachichotała, przybliżyłem się do niej i objąłem ją ramieniem. Chwilę
później leżeliśmy oboje na gangu, przyglądając się wschodzącemu słońcu.
Zapowiadało się, że dzisiaj będzie kolejny niesamowicie gorący dzień. Może
zamiast odespać zmianę, pójdę złapać trochę fal na desce? Dawno nie surfowałem.
Nie mogłem się zapuścić.
Zamknąłem
na moment oczy, oddając się bezpowrotnie tej rześkiej chwili. Chociaż Emma nie
przepadała za piosenką Hotel California,
była zmuszona słuchać ją każdego poranka w zapętleniu, aż do momentu, kiedy
słońce nie stanie się zbyt ostre, a nam odechce się leżenia na twardych
deskach. Tak właśnie wyglądała nasza rutyna. Nie zamierzałem jej przerywać, ale
niestety nie miałem wpływu na czynniki zewnętrzne, które czasem po prostu się
działy.
Piosenkę
w pewnym momencie zagłuszył przeciągły dźwięk alarmu. Zmarszczyłem czoło,
otwierając oczy i wgapiając się w drewniany sufit. Emma zdążyła już zasnąć, jak
miała to w zwyczaju, ale ja zawsze byłem czujny. W Manhattan Beach pożary
zdarzały się dosyć często, więc alarm nie był niczym nadzwyczajnym, niepokoiła
mnie jednak inna rzecz. Ten dźwięk nie brzmiał jak wiadomość dotycząca tego, że
coś w naszym mieście płonie.
Ostrożnie
zabrałem ramię spod głowy Emmy. Nie udało mi się jednak zrobić tego w taki
sposób, aby jej nie obudzić. Kiedy ja usiadłem, ona mruknęła coś z
niezadowoleniem pod nosem. Zadała mi nawet pytanie, ale nie mogłem jej w tej
chwili odpowiedzieć, bo liczyłem.
Każdy
sygnał alarmu brzmiał dwanaście sekund. Dźwięk najpierw się wznosił, a potem opadał.
Zabieg ten powtarzał się siedem razy aż do momentu, kiedy całkowicie nie
ucichnął.
–
Noah? O co chodzi? – spytała zaspana dziewczyna.
–
Poczekaj – mruknąłem do siebie, sięgając po telefon do kieszeni hawajskich
spodenek. Akurat dostałem powiadomienie. Dotyczyło mającego nastąpić wybuchu.
Poczułem, że serce tłucze się niespokojnie o moje żebra. Oczywiście cały czas
myślałem, że to żart, ale miałem zbyt dobrą pamięć co do dźwięków. – Bomba
atomowa – szepnąłem.
–
Co? – Emma spojrzała na mnie jak na idiotę. – Dobrze się czujesz?
–
Ktoś zamierza spuścić bombę atomową na Manhattan Beach – dodałem głośniej,
robiąc przy tym przerażoną minę. – Nie, nie tylko na Manhattan Beach, ale na
całą Kalifornię.
–
Wygadujesz głupoty – odpowiedziała z prychnięciem dziewczyna. – Naprawdę
musiałeś mnie budzić? Pranki są już przestarzałe, Noah. Jeżeli chcesz mnie
przestraszyć, to uwierz mi, nie wyszło… Mogłeś wymyślić coś ambitniejszego,
wiesz?
Nie
słuchałem jej. Moje spocone palce zaczęły przewracać wiadomości opublikowane w
sieci. Miałem problem z social mediami – Twitter niemal wybuchł od paniki,
dlatego musiałem go wyciszyć, a resztę aplikacji wstrzymać. W końcu znalazłem
jednak informację, którą chciałem uzyskać. Hipotetyczną, ale wciąż możliwą.
Pocisk z głowicą atomową wystrzelony w kierunku Manhattan Beach miał
prawdopodobnie czterdzieści pięć kiloton.
–
Noah! – Emma zaczęła do mnie krzyczeć, bo nie podobało jej się to, że nie
odpowiadam. Przysunęła się i spojrzała mi przez ramię. Dopiero wtedy wstrzymała
dech. – Noah? Noah! Czy to są jakieś żarty? Powiedz mi, że nie…
–
Niestety nie – powiedziałem zdenerwowany – a teraz proszę, zamknij się chociaż
na chwilę, bo próbuję się dowiedzieć, czy to przeżyjemy!
To
najwyraźniej zadziałało. Emma odsunęła się ode mnie, objęła kolana i zaczęła
płakać. Nie mogłem jej jednak przytulić. Miałem teraz ważniejsze rzeczy na
głowie.
Wszedłem
na stronę wirtualnej mapy, która umożliwiała wizualizowanie nuklearnych
wybuchów. Wpisałem potrzebne informacje, żeby dowiedzieć się, iż plaża, na której
się znajdujemy, była w promieniu radiacyjnego rażenia. W innych rejonach lądu
promień radiacyjny wykraczał poza wodę, ale Hotel California znajdował się w
miejscu, w którym zielona linia zatrzymywała się na piasku. Do wody dochodził
już tylko umiarkowany promień rażenia, który wywoływał w większości przypadków
oparzenia trzeciego stopnia. Tyle że to wciąż była woda. Może nie posiadałem na
ten temat żadnych potwierdzonych informacji, ale czy jej umiejscowienie nie
sprawi, że obrażenia będą zdecydowanie łagodniejsze i… będziemy mieli szansę
przeżyć? Jeżeli pozostaniemy w polu radiacyjnego rażenia, możliwość, że
znajdziemy się w przypuszczalnych piętnastu procentach ludzi, którzy mogą
przeżyć katastrofę, będzie bardzo niska. Poza tym i tak długo nie pożyjemy, bo
prędzej czy później umrzemy z powodu silnego promieniowania, którego
następstwem będzie rak, i to w ciągu miesiąca. Nie było chwili do stracenia.
Niespodziewanie
na mapę nałożył się stoper, który zaczął odliczać czas. Do wybuchu bomby
atomowej w Manhattan Beach zostało trzydzieści sekund.
Zerwałem
się w górę i chwyciłem dziewczynę za dłoń. Emma się zaparła.
–
Ja nie chcę umierać, Noah! – krzyczała, zanosząc się płaczem.
–
Przeżyjemy, jeżeli mi zaufasz! – wydarłem się na nią, jeszcze mocniej ją
szarpiąc.
Na
szczęście udało mi pociągnąć dziewczynę w górę. Problem polegał jednak
zdecydowanie na czymś innym. Emma nie była tak szybka jak ja.
W
mojej prawej dłoni odezwał się telefon, który powiadomił mnie, że minęło już
dziesięć sekund. To oznaczało, że zostało nam tylko dwadzieścia. Czy mieliśmy
coś do stracenia? Owszem, życie, dlatego przyspieszyłem bieg, ciągnąc Emmę po
piasku, na którym się co chwila potykała.
Telefon
ponownie zabrzęczał. Tym razem stoper zaczął jednak odliczać sekundy do wybuchu
na głos.
10,
9, 8…
Emma
wywróciła się na piasek i zaczęła płakać.
7,
6, 5…
Chwyciłem
ją za dłoń, ciągnąc jej ciało po piasku. Wiedziałem jednak, że dziewczyna się
poddała. Była przygotowana na śmierć. Z nosa ciekły jej smarki, a z oczu łzy.
Po raz pierwszy Emma Evans pozbawiona była uroku. Makijaż spływał po okrągłych
policzkach, znacząc je czarnymi smugami.
4…
Puściłem
ją.
3…
Zobaczyłem,
że krzyczy moje imię i wyciąga dłoń w moim kierunku. Nie zamierzałem się jednak
zatrzymywać. Wbiegłem do wody i rzuciłem się na fale.
2…
Odpłynąłem
możliwie jak najdalej od plaży.
1…
Okolice
zaatakował potężny podmuch wiatru. Nie oglądałem się wstecz. Zanurzyłem się w wodzie,
najgłębiej jak mogłem. Wtedy to poczułem, jak potężna fala pcha mnie do przodu,
a moja skóra mocno się nagrzewa. Czułem, jak płonie. Czułem, jakbym ja sam
powoli się spalał. Brakowało mi powietrza w płucach. Mimo wszystko skierowałem
się przodem do hotelu, próbując zwalczyć potężny żywioł. Nie było to łatwe, ale
z pomocą przyszedł mi drewniany bal, który mocno objąłem.
Nie
wiedziałem, ile tak tkwiłem. Nie wiedziałem nawet, czy żyję. Może to był tylko
sen? A może odszedłem do innego świata? Skoro moja skóra płonęła, może znalazłem
się w piekle? Nie. Ja wciąż musiałem być na plaży w Manhattan Beach.
Kiedy
potężna fala przetoczyła się przez Ocean Spokojny, wynurzyłem głowę z wody.
Przez dłuższą chwilę zanosiłem się gruźliczym kaszlem. Moje dłonie ślizgały się
po bali, a oczy zachodziły mgłą, jednak wciąż walczyłem. W końcu nie po to
przeżyłem, żeby teraz zginąć.
Udało
mi się po kilku bądź kilkunastu minutach powrócić do względnego stanu
używalności. Spojrzałem wówczas na swoje dłonie, zdając sobie sprawę, że nie
uniknąłem oparzeń. Nie były to jednak oparzenia trzeciego stopnia. Tak mi się
przynajmniej zdawało. Chociaż ból sprawiał, że robiło mi się słabo, starałem
się spokojnie oddychać.
Czy
powinienem zwrócić się w kierunku plaży? Nie miałem pewności, że tu, gdzie
tkwiłem, promień radiacyjny mnie ominął, ale wciąż musiałem być w zdecydowanie
lepszej sytuacji niż pozostali ludzie, którzy znajdowali się na lądzie.
Odważyłem
się przyłożyć dłoń do czoła i zmrużyć oczy, aby spojrzeć w kierunku plaży.
Wtedy to poczułem, że powietrze ucieka mi z płuc. Hotel California był
doszczętnie zniszczony, tak jak wszystko, co znajdowało się w okolicy. Na
brzegu plaży leżało zaś zdmuchnięte, samotne ciało. Ciało dziewczyny, którą
pozostawiłem na pastwę losu.
Poczułem
ogarniającą mnie panikę. Nie wiedziałem, co robię. Po prostu podpłynąłem do
brzegu, czując w kończynach niesamowicie wielki ból. Teraz było mi już wszystko
jedno, czy umrę. Emma nie zasługiwała na śmierć. Zasługiwała na pomoc. Może…
może jeszcze żyła?
Kiedy
doczłapałem do brzegu, przewróciłem ciało dziewczyny na plecy. Momentalnie
wstrzymałem dech. Była poparzona, zakrwawiona i… nie była już Emmą, którą
znałem. Krew dziewczyny wypływała prosto do oceanu, niknąc w spienionych
falach. Dookoła walało się mnóstwo przedmiotów, głównie desek i stalowych
części należących do konstrukcji domów. Dookoła panowała niesamowita cisza.
Nawet wiatr przystanął w miejscu, jakby go również zmiotła z powierzchni ziemi
bomba.
Opadłem
na brzeg, próbując powstrzymać napływające mi do oczu łzy.
Miałem
być szczęśliwy z tego powodu, że przeżyłem.
Miałem
być szczęśliwy, że Emma przeżyje razem ze mną.
Miałem
być szczęśliwy, pracując do późnej starości w Hotelu California.
Miałem
być po prostu szczęśliwy ze sobą.
Nie
byłem.
I
już nie będę.
„Im
trudniej cię zabić, tym gorsza będzie twoja śmierć” – właśnie te słowa
wypowiedziała kiedyś babcia. Teraz rozbrzmiewały echem w mojej głowie jak jakaś
pradawna przepowiednia.
Przeżyłem
wybuch bomby atomowej. Jak więc miała wyglądać moja przyszła śmierć?
Chwyciłem
się za głowę i spojrzałem w kierunku nieba, na którym wznosiła się wielka,
słoneczna kula. Szukałem w niej ukojenia, szukałem w niej rutynowej radości
towarzyszącej mi każdego dnia, ale nie znalazłem tego, co chciałem. Nie tym
razem.
„Wtedy
zostanie ci już tylko samobójstwo”.
Babcia
miała rację. Ona wiedziała, co się wydarzy. Musiała wiedzieć. A może nie? Nie,
to nie miało najmniejszego znaczenia. Musiałem postąpić według jej słów.
Musiałem. Inaczej moja śmierć będzie jeszcze gorsza niż wybuch bomby atomowej.
Śmiałem
się i płakałem równocześnie, czołgając się w stronę lądu. Prawdopodobnie
oszalałem, tak samo jak i moja babcia. Ale czy to miało znaczenie? I tak miałem
lada chwila umrzeć. Zupełnie jak staruszka, którą wszyscy bliscy opuścili. Ja
też nie miałem już nikogo bliskiego przy sobie. Nie miałem już niczego, co
utrzymywało mnie przy życiu.
Sięgnąłem
dłonią po metalową, wygiętą i ostrą rurę, przeciągając ją po piachu do siebie.
Uniosłem ją i skierowałem w kierunku serca. Samobójstwo może było dla słabych,
ale słabi nigdy nie znajdowali się w takiej sytuacji jak ja. Zostanie mi to
wybaczone. Na pewno. Przez Boga, los, cokolwiek… Miałem do tego pełne prawo. To
moje życie. I moja śmierć.
Wbiłem
rurę prosto w serce.
A
potem wszystko zgasło.
Ja,
Emma, Hotel California i całe Manhattan Beach.
–
Obudź się – usłyszałem. Ten głos mnie zirytował. W końcu to nie było możliwe,
abym umarł i słyszał obok siebie kogoś żywego. A może to nie był nikt żywy?
Tylko… umarły?
Otworzyłem
ociężałe powieki.
Zobaczyłem
tuż nad sobą koronę ze spłowiałych, brązowych włosów, którą oświetlało
kalifornijskie słońce. Kiedy zmrużyłem powieki, zdołałem nawet dostrzec, że
nieznajoma, która się nade mną nachyla, ma błękitne oczy i bladą cerę. Nie
wyglądała jak mieszkanka Kalifornii, a już na pewno nie jak mieszkanka Stanów
Zjednoczonych. Na pierwszy rzut oka wyglądała, jakby pochodziła z Europy. Co
ona tutaj robiła? I dlaczego wzdychała?
–
Witaj w świecie między Niebem a Piekłem.
–
Czyli gdzie? – spytałem zachrypniętym głosem.
–
Tam, gdzie niebo spada w dół.
Hej :)
OdpowiedzUsuńWidać, że Noah sam z siebie nie chciał w życiu niczego wielkiego, ale to absolutnie źle o nim nie świadczy. Bo przecież zachowywał się odpowiednio: skończył szkołę, to poszedł do pracy. Za to już go lubię.
"które w latach dziewięćdziesiątych czy dwudziestych" - a nie chodziło o dwutysięczne?
Widać, że research był dogłębny i że sprawiło Ci to mega frajdę, bo Twoje opisy są oraz używanie fachowego nazewnictwa wychodzi tu bardzo naturalnie. Jakby to nie była wiedza z kosmosu, a coś, o czym się po prostu wie i czytelnik sam czuje się tak, jakby uczestniczył w tym wydarzeniu.
Zrobiło mi się przykro, kiedy chłopak zostawił Emmę na pastwę krótkiego losu. Choć z drugiej strony nie poczułam, by bardzo mu na niej zależało, jak to jest w przypadku zakochanych. Czyli faktycznie dobrze spędzali wspólnie czas, ale niekoniecznie było między nimi coś więcej.
Ciekawy tekst, z ładnym przejściem od spokojnego poranka do wyścigu o własne życie.
Pozdrawiam.
Przeczytałam to opowiadanie już w poniedziałek, ale zrobiło na mnie takie wrażenie, że dopiero teraz jestem zdolna wykrzesać z siebie coś więcej, niż zwykłe: WOW!
OdpowiedzUsuńRzeczywiście widać, że poświęciłaś tej historii sporo uwagi. Zadbałaś o każdy najdrobniejszy szczegół, aby nie napisać żadnych głupstw, które mogłyby wszystko zniszczyć. Ta pielęgnacja informacji w połączeniu z chwytającą historią, gdzie czuć magię od początku do końca, a wspomnienie o „świrniętej” babci zdaje się mieć ogromne znaczenie pozbawia tchu i nakazuje zadać pytanie: czemu tak mało!
Noah, chociaż ma co nieco za uszami, jest tak autentyczny, że nie zdziwiłabym się, gdybym od czasu do czasu mijała jemu podobnych na ulicy i nie była zdolna tego dostrzec, no bo hej – przecież nie będę każdego sprawdzać, czy faktycznie nim jest. Rany, myślałam, że już zebrałam myśli, a dalej mam problem z tym, aby się skupić! Agh! To może skupię się na ucieczce? Tak, ucieczka to było emocjonujące przeżycie, przy którym czuło się umykający czas, który nieubłaganie leciał, choć świat prawie że tonął w oślepiającym świetle, niszcząc wszystko to, co dotąd Noah i Emma znali i nawet kochali. I to zakończenie… Mam nadzieję, że zdoła się tam odnaleźć, bo – bądź co bądź – na to zasłużył.
Przepraszam, że komentarz mało maślany, ale wiedz, że naprawdę jestem pod ogromnym wrażeniem. To opowiadanie jest idealnym dowodem na to, że Twoje pisanie ma sens, bo się w tym odnajdujesz. TY tym oddychasz i nie wyobrażam sobie, byś kiedykolwiek to rzuciła! <3