Masłolamento. Niemal jak
antropologiczne przeżywanie zapętlonej codzienności. Po prostu coś.
***
Przysiadam
do laptopa wciąż ubrana w piżamę. Dół pasiasty, szaro-biały, z różową
wstążeczką i obrazkiem disnejowskiego Dzwoneczka, który paraduje w tej swojej
krótkiej sukieneczce i udaje, że tańczy, co oddaje nieco parodyjny wydźwięk
wymuszonego pozowania. Góra czerwona, jak dorodny pomidor, na koszulce
uśmiechnięty kot (jakby koty potrafiły się uśmiechać), a na dole napis „Sleep
well”. Nie, nie spałam dobrze. Ponoć żyję w stanie ciągłego zagrożenia. Nie
żebym sądziła, że lada moment spadnie mi na głowę latający spodek, ale coś z
tym niepokojem jest na rzeczy, zupełnie jakbym była gotowa, że lada moment
wydarzy się coś złego, a ja wtedy będę mogła powiedzieć: ha, nie zaskoczyłeś
mnie, losie, bo wiem, że bywasz gnojkiem!
Raz
na kilka miesięcy mam wrażenie, że coś się w moim życiu zmienia. Zazwyczaj są
to pozytywne zmiany, nadszedł jednak czas na te negatywne. Trzy dni temu
okazało się, że nie zmienia się nic, a ja sama siebie oszukuję. Jestem już
aktorką nie tylko dla ludzi dookoła, ale dla siebie samej. Wyższa szkoła
artyzmu – umieć oszukać własne zmysły, by te przekazywały informacje: jest
dobrze, jest lepiej, idziesz w dobrą stronę. Ale tak naprawdę nie idę w żadną
stronę. Kręcę się w kółko, nie mogąc znaleźć drogi ucieczki. To uczucie
przypomina bycie samozwańczym dysydentem,
który sprzeciwia się władzy poprzez liczne protesty i głoszone sprzeciwy, a tak
naprawdę wciąż jest zniewolony przez ideologię państwa, w którym żyje. To po
prostu hipokryzja trwania.
Poddałam
się. Zrobiłam kilka kroków w tył i nie potrafię wrócić do momentu, w którym
wcześniej byłam. Może cały czas stałam w tym samym miejscu? Może choroba nigdy
mnie nie opuściła, a cicho rozprzestrzeniła się po całym ciele, wysysając ze
mnie energię w najmniej oczekiwanej chwili, kiedy akurat miałam zamknięte oczy?
Po co w takim razie ta walka? I po co to życie? Czy nie łatwiej byłoby
odpuścić? Pewnego dnia wejść na barierkę bosymi stopami, rozłożyć ręce na bok i
przeżyć swój ostatni lot? Dusza czasem krzyczy, że to nie w tym świecie powinna
tkwić. Nie w świecie, w którym każdy ma coś do powiedzenia na temat cudzych
postępowań. Łatwiej jest żyć w wyimaginowanym miejscu. Tam problemy ograniczają
się do próby opanowania własnej magii czy odkrycia zagadek przeszłości, nie na
znoszeniu słów i zachowań innych ludzi, którzy chcą poczuć się lepiej twoim
kosztem, rekompensując swoje własne braki. Wszyscy chcemy być kimś, bo boimy
się być nikim. Tymczasem bycie nikim również czyniłoby z nas kogoś.
Kot
głośno zamiauczał, pragnąc uzyskać trochę uwagi. Odsunęłam ręce od klawiatury,
pozwalając mu wskoczyć na moje kolana. W tym tragicznym podążaniu za słowami
znalazł się jakiś moment śmiechu. Kot spojrzał mi prosto w oczy, a potem otarł
się o mój nos, żebym zwróciła na niego uwagę. Przy okazji chuchnął mi prosto w
twarz, przypominając o tym, że sama powinnam się w końcu zebrać z niewygodnego
krzesła, umyć zęby, uczesać się, przebrać i egzystować, bo na umieranie mnie
nie stać. Myślę, że w zasadzie nauczyłam się już żyć krótkimi, jasnymi chwilami
rozbawień oraz szczęścia, które wyłaniają się z morza czerni. To moja własna
survivalowa kolekcja życia
codziennego. Kiedy spadasz na dno, chwyć się wątłej liny uśmiechu. Oto
jednostronny poradnik wydany w mojej własnej głowie. Pierwszy i ostatni tom pod
tytułem.: „Jak żyć, żeby przeżyć?”.
Wzdycham,
zganiam z kolan niezadowolonego kota, zanoszę talerz do zlewu, przecieram
okulary chusteczką, która jeszcze bardziej rozmazuje mój światopogląd.
Zastanawiam się, co będę dzisiaj robić. Obok piętrzy się stos niewidzialnych
rzeczy do wykonania. Terminy, terminy i jeszcze raz terminy, ale to tylko w
mojej głowie. Czas zrobić coś, może nawet cokolwiek. Wybielić czarne plamy w skoroszycie dnia. I dalej udawać, że
wszystko jest w porządku. Bo w tym jestem mistrzem.
Napisalam taki ladny komentarz ale wszytko mi sie skasowalo...:( sprobuje raz jeszcze:)
OdpowiedzUsuńPerfekcyjna auto psychoanaiza, czasem nikt nie powie nam o nas samych tak wiele jak nasze wlasne przemyslenia. Choc tekst przedstawia duzo negatywizmu I niezadowolenia to mam wrazenie, z nie jest tak zle. To tylko ten cholerny glosik w glowie zwany ego, ktory napiprza jak to jest nam zle w zyciu I jak bardzo brakuje nam tego zcego nie mamy, choc chyba to nie mozliwe bo nie moze brakowac nam czegos czego nie doswiadczylismy...zapedzialam sie...ja lubie temu glosowi powiedziec zeby zamknal morde bo ja wiem lepiej, ze jest zajebisci I mam wszytko czego potzrebuje na obecna chwile. lubie taki teksty, jest porzadnie napisany I z masa emocji. Pozdrawiam
Rzeczywiście, tekst nie miał mieć w sobie do końca takiego negatywizmu :D, cieszę się, że to rozczytałaś. Jest tam jednak jakaś pozytywna myśl pokroju: ciesz się małymi rzeczami, nawet jeżeli jest chujowo. No i fakt, wszystko to kwestia cichego głosiku w głowie. O to chodziło, żeby przedstawić bohaterkę, która sobie z tym głosikiem nie radzi, albo inaczej: bohaterki, u której w życiu wydarzyło się coś, z czym nie potrafi sobie poradzić. Cieszę się, że czytało się to w miarę dobrze :D.
UsuńHej :)
OdpowiedzUsuńTo kolejny Twój tekst, w którym odnajduję siebie, ale też mam do czynienia z bohaterką różną ode mnie.
Jest tu wiele smutku. Ukazujesz tę ciemną stronę życia, kiedy samo trwanie jest trudne, niewiele rzeczy ma sens, a samo życie wydaje się być sztuką graną tylko po to, by ukryć wszystko, co jest poza normą. Zastanawiający tekst, uderzający w tematykę, o której wciąż jest za cicho - prokrastynacja ma wiele twarzy, nie tylko te łagodne. Wszelkie terminy pozbawiają radości, wrzucając w wir stresu, a w końcu w automatyzm i stwarzanie pozorów. Dobrze, że opisałaś tu też tę chwilę światła - może nie jestem fanką kotów, ale i tak się uśmiechnęłam, gdy tutaj się pojawił.
Mocno, jak to ostatnimi czasy masz w zwyczaju. Dziękuję za to.
Pozdrawiam.