Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 22 września 2019

[28] The Strange Academy: Siódemka niezwykłych ~ SadisticWriter

Z pomocą komentarzy zostałam zainspirowana do kontynuowania TSA (tsa brzmi jak takie „taaa” w wersji bardziej ironicznej niż oryginalnie. Podoba mi się to). Myślę, że wyszło z tego coś odrobinę lepszego. Poza tym… Cała akademia w komplecie!

***
Chociaż ruszyłam po schodach żwawym, pewnym siebie krokiem, jakbym doskonale wiedziała, gdzie zmierzam, nie miałam pojęcia, w którą stronę iść. Darren nawet nie zamierzał mnie uświadamiać, gdzie powinnam się kierować – najwyraźniej wciąż był mocno zdziwiony moim przedstawieniem, zwieńczonym słowami: „Macie przerąbane”. Czasami nie znosiłam tej swojej obronnej części charakteru, która nawet miło zachowujących się ludzi traktowała przesadnym chłodem, a nawet ironią. Może to dlatego, że nie wierzyłam, aby jakikolwiek człowiek był w stanie pełnić rolę mojego przyjaciela na dobre i na złe. Skoro przez szesnaście lat marnego życia nikt taki się nie zjawił, dlaczego miało nastąpić to akurat teraz? Poza tym ludzie tacy jak Darren nie zadawali się z kimś takim, jak ja. Byłam zbyt mało idealna, on aż za bardzo. Dowody? Było ich całe mnóstwo. 
Urodziłam się szesnaście lat temu w najgorszym z możliwych dni, który nijak do mnie pasował – 31 grudnia 2003 roku, dokładnie minutę przed północą. Mogłam się tylko domyślać, że moim narodzinom, oprócz krzyków matki, towarzyszyły huczne wystrzały barwnych fajerwerek. Być może to ten felerny dzień zadecydował o tym, że zostałam obdarzona cudowną mocą wybuchów, tak przynajmniej lubiłam to sobie tłumaczyć, bowiem nienawidziłam, gdy coś nie miało wyraźnego, niewyjaśnionego powodu istnienia. Wychowywałam się z rodzicami do trzeciego roku życia, to dlatego już nawet nie pamiętałam, jak wyglądali. Musieli się swojej córki, skoro zostawili mnie pewnego dnia pod drzwiami sierocińca jak zabawkę, którą się znudzili. 
Położenie zmieniałam jeszcze kilkanaście razy, aż w końcu zlitował się nade mną dom dziecka, którym zarządzała wredna, stara prukwa, lejąca wszystkie niegrzeczne sieroty kijem od miotły. Nie mogłam zliczyć, ile razy dostałam, ale musiałam przyznać, że ból pomagał, kiedy naprawdę byłam gotowa coś rozwalić. Może to właśnie dlatego nigdy nie zburzyłam sierocińca, czego nie mogłam powiedzieć o swoich szkołach… 
Rówieśnicy potrafili być bezlitośni. Nawet kiedy starałam się żyć na uboczu, wciąż mnie zaczepiali, czy to z powodu mojego cichego trybu życia, złego spojrzenia, które uważnie analizowało okolicę, czy plotek szkolnych, że potrafiłam zrobić niezły chaos, kiedy ktoś mnie wkurzył. Niektórym dzieciakom wystarczało to, iż pochodziłam z sierocińca, a więc nigdy nie miałam nowych butów markowej firmy, tylko trzy dziurawe koszulki na krzyż, jedną parę spodni i dwie pary butów – jedne na zimę, drugie na lato. Miałam też całkiem sporą wadę wzroku. Tylko dwa razy w życiu posłano mnie do okulisty – to sprawiło, że w długo niezmienianych okularach byłam ślepa jak kura i zawsze błędnie odczytywałam słowa zapisane na tablicy, gdy akurat mnie o to poproszono. Nikt nigdy nie próbował się ze mną zaprzyjaźnić, a nawet jeśli ktoś chciał zamienić ze mną miłe słowo, stawał się taką samą dręczoną ofiarą, jak i ja. Siedziałam zawsze cicho, bo nie chciałam się wystawiać, a mimo tego i tak byłam wiecznie w centrum uwagi jako dziwak, osoba o nienormalnych zdolnościach, której nikt nigdy nie chciał i nie będzie chciał. 
Mój wygląd był tak samo bezbarwny, jak i cała moja osobowość. Fryzura identyczna od kilkunastu lat – brązowe włosy przeplatane rdzawymi kosmykami, udającymi atrakcyjną rudość, sięgały zaledwie ramion. Grzywka, która zawsze była przydługa, bo dobrze zasłaniała moje czoło, a przy okazji duże szaro-niebieskie oczy. Byłam blada, chuda i płaska, z czego również często się śmiano. Uznałam, że jeżeli pewnego dnia mój biust przeskoczy z kategorii A do B, będę świętowała całą noc, nic takiego się jednak do tej pory nie stało. Tak samo jak piersi, nie miałam również zbyt kusząco obfitych bioder. Charakteryzowało mnie też wyraźne płaskodupie, któremu nie mogły zaradzić żadne spodnie, nawet jeżeli wypychałam je watą (lubiłam tak robić, gdy wchodziłam w nastoletni wiek). Na owalnej twarzy miałam drobne piegi, a na rękach i nogach liczne pamiątki w postaci blizn po wszystkich popychakach i ciosach, jakie zadawali mi rówieśnicy oraz dyrektorka sierocińca – to dlatego nawet w lecie starałam się nie chodzić w krótkim rękawku. Nie byłam wysoka, ale nie byłam także niska, i to chyba jedyna rzecz, do której nikt nie mógł się przyczepić. Może nawet jedyna rzecz, która mi we mnie nie przeszkadzała. Nie posiadałam żadnych zainteresowań i nie byłam skrajne inteligentna. Nie czytałam książek, nie umiałam zrobić sobie makijażu czy fryzury, nie grałam na żadnym instrumencie, nie śpiewałam i nie uchodziłam za dobrą w jakiejkolwiek dyscyplinie sportowej. Byłam po prostu skorupą zwaną człowiekiem, którego po samiutkie brzegi wypełniała pustka. I ta pustka w żaden sposób mi nie przeszkadzała.
Kiedy dotarłam ponownie na szczyt schodów, bez zastanowienia ruszyłam w przeciwnym kierunku, który objął niejaki Vrei. Wolałam się nie natknąć na niego w drzwiach nieznanego pokoju, z zapalniczką w dłoni. Raz próbował mnie już pozbawić życia, pewnie spróbowałby i drugi. 
Korytarz, który przed sobą miałam, był tak długi jak wszystkie korytarze z mojej poprzedniej szkoły razem wzięte. Westchnęłam ciężko, po raz kolejny zadając sobie w duchu pytanie: co ja tutaj do cholery robiłam? Nie miałam nawet żadnego przewodnika. A mogłam grzecznie spytać Darrena, gdzie znajdowała się obecnie jego matka. Nie, wolałam przybrać postawę obronną człowieka, który nie chciał się z nikim zadawać. Dlaczego to takie typowe? 
Minęłam jedne drzwi, drugie drzwi, a przy trzecich, jakby znienacka, pojawiły się dwie czarnowłose głowy. Zatrzymałam się przestraszona i odskoczyłam w tył. Myślałam, że to jakieś zjawy, a tymczasem miałam przed sobą dwójkę małych, bliźniaczych pół-Azjatów (musieli mieć ojca lub matkę Amerykankę, szłam o zakład) płci żeńskiej i męskiej. Chłopiec i dziewczynka byli bardzo niziutcy. Sięgali trochę wyżej ponad mój brzuch. Mogli mieć co najwyżej kilka lat. Siedem, może osiem. Wgapiali się we mnie wielkimi, bezdennymi, czarnymi oczami pozbawionymi uczuć. Byli bledsi niż ja, a przy tym mieli cery tak gładkie i szare, jakby rzeczywiście uchodzili za zjawy. Identyczne drobne noski i blade, wąskie usta, a także fryzury posiadali niemal identyczne – dziewczynka miała włosy odrobinę dłuższe niż jej brat. Nawet ubrani byli w bardzo podobny sposób. Ona miała na sobie dżinsowe, sukienkowe ogrodniczki i krótką koszulkę w biało-czerwone paski pod spodem, on miał na sobie spodnie na szelkach i taką samą koszulkę, jak siostra. Oboje trzymali się za ręce i wgapiali we mnie te wielkie, przerażające oczyska. Już miałam otworzyć usta, żeby spytać, gdzie znajdę ich opiekunkę, kiedy oboje milcząco wskazali na drugi koniec korytarza. Kiwnęłam niepewnie głową, ruszając opornie do przodu. Właśnie poczułam, że zrobiło mi się niezwykle zimno. Naprawdę miałam tych bliźniaków za duchy? Absurd. Duchy nie istniały. Chyba.
Uczucie niepokoju towarzyszyło mi przez całą drogę, aż do zakrętu, który miał mnie przywitać kolejnym długim korytarzem, zanim się jednak o tym przekonałam, ktoś z rozpędu uderzył w moje ciało, odbił się od niego i wylądował na podłodze. Zamrugałam kilkukrotnie oczami, zdając sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie dotknęła mnie najlżejsza istota pod słońcem. Patrząc w dół, spodziewałam się ujrzeć drobną, wychudzoną dziewczynę, ale najwyraźniej się przeliczyłam. Nastolatka, która przede mną siedziała, na pewno była ode mnie wyższa. To, co rzuciło mi się w pierwszej kolejności w oczy, to to, że miała większe piersi ode mnie, co mogłam uznać za niesprawiedliwość życia, ponieważ wagowo wcale nie wydawała się być cięższa. Po prostu los obdarzył ją jakimikolwiek kształtami. Po raz kolejny – dziękuję ci, Losie, za twą łaskawość.
Jeżeli ja uchodziłam za osobę, która ewidentnie niczym się nie wyróżniała, tak ta dziewczyna wyróżniała się aż za bardzo. Kiedy uniosła okrągłą twarz o zdrowej, brzoskwiniowej cerze, zgarnęła do tyłu burzę farbowanych na pastelowy róż włosów i uśmiechnęła się do mnie tak szeroko i niewinnie, że była to niemal nieludzka zdolność. Jej policzki zaróżowiły się, zlewając się swoją barwą z włosami. 
– Przepraszam – powiedziała słodkim głosem małej dziewczynki, która ledwo skończyła sześć lat. W rzeczywistości mogła mieć ich tyle, ile ja. – Ty musisz być pewnie tą nową dziewczyną, po którą pojechał pan Willy. Tak przynajmniej słyszałam. – Jej uśmiech przerodził się teraz w oślepiający białym blaskiem wyszczerz. Chyba tak równych zębów jeszcze nigdy w życiu nie widziałam. Mogłaby z tym zgryzem występować w reklamie pasty do wybielania. 
Nic nie odpowiedziałam. Wciąż patrzyłam się na nią podejrzliwie, dziwiąc się temu, że w tej dziwnej akademii znalazła się kolejna osoba, która była aż nadto idealna. Nie przypominała jednak perfekcyjnej nastolatki rodem z amerykańskiej szkoły średniej. Była na to nieco… zbyt niecodzienna. Wszystko w jej osobie wyróżniało się boleśnie mocno. Poczynając od włosów, ślicznego uśmiechu, który wykonywały naturalnie malinowe usta, nieskazitelnej cery, niezwykle jasnych, nienaturalnie zielonych oczu, które skrzyły się dziwną, mało ziemską energią, i figury, jakby była kształtną modelką. Obawiałam się, że była zbyt piękna, aby ktokolwiek zaprosił ją na sesję zdjęciową do modowego magazynu. Zbyt… wyraźna. Jej jasny blask raził mnie jak słońce w bezchmurny dzień, aż musiałam przymknąć oczy, żeby nie oślepnąć.
Czy tacy ludzie naprawdę istnieli? A może ona nie była akurat człowiekiem? – pomyślałam z ironią, mierząc ją z góry na dół. Nie dość, że miała różowe włosy, to jeszcze bladoróżową sukienkę w kwiaty. To jakby zbyt idealna i cukierkowa wersja Barbie w limitowanej edycji. 
– Cześć – przywitała się wesoło panna idealna, wyciągając w moją stronę gładką dłoń. – Jestem Vanille. – Czy nawet imię musiała mieć urocze? Może jeszcze smakowała jak waniliowe lody?! – A ty? – Przekręciła głowę w bok, obdarzając mnie tym niewinnym uśmieszkiem, który zaczynał powoli przerażać.
Niepewnie dotknęłam jej ciepłej dłoni, szybko jednak zabierając rękę z powrotem do siebie. Bałam się, że zarażę się światłością, a tego przecież nie chciałam. Z pustką było mi niezwykle wygodnie.
– Channey – mruknęłam ledwo słyszalnie, patrząc gdzieś w bok. To dziwne i zarazem niegrzeczne, ale nigdy nie patrzyłam ludziom w twarz, kiedy już zmuszali mnie do przedstawienia się sobie. 
– Ale będzie fajnie! – wykrzyknęła znienacka Vanille, skacząc niemal pod sam sufit ze skulonymi przy piersi dłońmi. – Jest już nas siódemka! Ach, no i jeszcze nasza kochana opiekunka! – szczebiotała tak głośno, że musiałam postawić kilka kroków w tył. Przyznaję, gotowa byłam stąd uciec. Nikt nie przyzwyczaił mnie nigdy do takiego skrajnego entuzjazmu. – Ile masz lat, Channey? Masz jakieś zainteresowania? Dlaczego tutaj trafiłaś? Podoba ci się tutaj? Gdzie będziesz mieszkać? – Pytania padały seriami jak strzały z karabiny, a im więcej ich było, tym bardziej różowowłosa dziewczyna się do mnie przybliżała. W pewnym momencie wystawiłam przed siebie obronnie dłonie, pragnąc ją pohamować. Na szczęście w takich momentach wybawienie przychodziło znienacka, choć może nie do końca spodziewałam się go w takiej postaci.
Vanille została pociągnięta za włosy w tył, wydając z siebie przeurocze, choć bolesne piśnięcie, jakie wydawały przerażone myszki, uciekające przed kotem, gdy któryś łapał je za ogon pazurami. Za jej plecami stanęła nastolatka, która była nie tylko jej dokładną przeciwnością, ale również moją i Darrena. Jeżeli Vanille porównałam przed chwilą do myszy, tak nowoprzybyłą musiałam przyrównać do kota.  
– Znowu nie sprzątnęłaś brokatu z umywalki, głupia, czarująca wróżko – syknęła złowieszczo nastolatka, ciągnąc swoją ofiarę do siebie. Teraz nachylała się nad uchem różowowłosej. – Następnym razem pozbawię cię kudłów, zrozumiałaś?
– Ale Isa – zajęczała Vanille, nawet nie próbując wyrwać się z jej uścisku – przecież wiesz, że nie mam na to wpływu! 
– Właśnie dlatego tak mnie to wkurza. Jest mi cholernie przykro, że nie mogę zostawiać za sobą mroku, tak jak ty zostawiasz za sobą brokat. – Dziewczyna nazwana Isą prychnęła głośno i pociągnęła swoją koleżankę jeszcze mocniej za włosy. Co jak co, ale swoim zachowaniem bardzo przypominała mi Vreia. Była jednak nieco bardziej… przebojowa i wyzywająca. 
Kiedy spojrzenie nowej osoby padło na mnie, niemal poczułam, jak moje ciało przeszywa prąd. Wyprostowałam plecy. Starałam się nie mrugać oczami, jakbym miała nadzieję na to, że stanę się dla niej niewidzialna, niczym kameleon.
Nowa? – spytała ciekawskim, podejrzliwie dźwięcznym głosem.
Kiwnęłam sztywno głową, bo na żadne słowa nie było mnie stać. 
Isa puściła gwałtownie włosy Vanille i wyminęła ją, stając tuż przed moją osobą. Była ode mnie wyższa co najmniej o pół głowy, to wystarczyło, żebym zaczęła się jej autentycznie bać. Kiedy uniosła mój podbródek palcem zakończonym długim, zaostrzonym, bordowym paznokciem, spojrzałam w jej kocie, niemal żółte oczy, podkreślone grubą, czarną kreską zaznaczoną na powiece, a także czarnymi cieniami mieszającymi się ze srebrem. Miała naturalnie obficie usta, umalowane szkarłatną szminką. W momencie, kiedy zmierzyła mnie z góry na dół, uniosła prawy kącik ku górze, obdarzając mnie czymś w rodzaju uśmiechu. 
– Zamknięta w sobie na cztery spusty, niby całkiem zwyczajna, a jednak posiadająca nieco wybuchową naturę – powiedziała kojąco niskim, kobiecym głosem, niepasującym do nastolatki. Czy była jakimś pieprzonym jasnowidzem? – Pasujecie do siebie z Vreiem. – Nie powstrzymałam się i wydałam z siebie ciche parsknięcie, zwieńczone ironicznym uśmieszkiem. Czarne brwi Isy zwęziły się do środka, ukazując niezadowolenie. Wyprostowała się powoli, patrząc na mnie z pewną wyższością. Uśmiech od razu zszedł mi z twarzy, co najwyraźniej jej się spodobało. – Masz szczęście, że Vrei to mój przydupas. Niechętnie go oddam, chyba że za wysoką cenę. Na przykład za… – Udała, że się zamyśla, przykładając zgrabnie palec wskazujący do ust – za cenę duszy. Uwielbiam targować się o dusze. – Zaśmiała się dźwięcznym, wysokim głosem.
Miałam nadzieję, że żartowała, ale widząc jej kocie, niebezpieczne spojrzenie chwilę później, byłam gotowa uwierzyć w to, że mówiła prawdę. 
Jeżeli Vanille przypominała dobrą wróżkę z krainy słodyczy, tak Isa przypominała prawdziwą wiedźmę, i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby w rzeczywistości nią była.
– Isaline Bloodworth – powiedziała dziewczyna, zakładając ręce na piersi w sposób, jaki nie robiły tego skromne nastolatki. Do tego wypięła biodro w prawą stronę i przekręciła głowę w bok, przykładając palec wskazujący do rozwartych delikatnie ust, jakby była próbowała poderwać jakiegoś chłopaka. To, co zdążyłam już zauważyć, zawierało się w jej swobodnych ruchach. Isaline poruszała się jak kot. Każdy jej gest zdawał się przyciągać uwagę poprzez swoją niewymuszoną grację i seksowną powolność. Pewnie miała facetów na pęczki, co nie znaczy, że z którymkolwiek chciała być. Na pewno rzucała ich po jednym dniu, jak nie szybciej.
Isaline charakteryzował nieco niepokojący, ostry wygląd. Miała białą cerę, trójkątną twarz i białe, falowane włosy, które sięgały jej do połowy szyi – wyglądała z nimi jak niepokojąca wersja seksownej Marylin Monroe. Tak samo jak ona, miała również pieprzyk na dolnej części policzka. Była wysoka, zgrabna, i o zgrozo, ubierała się tak wyzywająco, że sama miałam problem z tym, aby nie wgapiać się w jej odkryte piersi. Miała na sobie bordowy top sięgający do połowy brzucha i krótkie, obcisłe, skórzane spodenki, pod którymi widać było ciemne rajstopy. Na to wszystko zarzucony był czarny płaszcz. Na nogach spoczywały zaś przerażająco wysokie szpilki. Na jej widok robiło mi się autentycznie gorąco.
– Ch-Chaney Coldwell – wyrzuciłam z siebie, gdy ta uniosła znacząco brew. 
– Wychodzi na to, że nasza drużyna w komplecie – odpowiedziała ze znaczącymi uśmieszkiem Isaline. Wyglądała, jakby wiedziała zdecydowanie więcej niż inni ludzie. Może przewidywała przyszłość? Albo ktoś jej powiedział, że siódemka osób w akademii to limit. 
– Spotkałaś się już z Brienne? 
– Brienne? – zapytałam niepewnie, spoglądając to na zgaszoną, niewinną Vanille, która najwyraźniej bała się Isaline, to na samą Isaline. 
Dziewczyna przewróciła oczami.
– Opiekunka.
– No, nie – mruknęłam, drapiąc się w tył głowy. – Właśnie jej szukam.
– To już nie musisz, bo będzie tu za jakieś… – Spojrzała skupiona w sufit, jakby prowadziła jakieś obliczenia, po czym dodała: – Trzy, dwa, jeden. – Uśmiechnięta nastolatka odsunęła się w bok, wskazując teatralnie dłonią na osobę, która wyszła zza rogu. 
Najwyraźniej mogłam odetchnąć z ulgą, bo stanęła przede mną jedna z najzwyczajniejszych mieszkanek tej dziwnej akademii. 

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Widać, że tę część pisałaś z większą lekkością. Tekst jest zwarty i klarowny, a do tego jego naturalne opisy są przejrzyste. Aż miałam wrażenie, że bohaterowie wychodzą z mojej głowy, gdzie je sobie wyobraziłam, i siadają koło mnie na kanapie.
    Bliźniaki przywiodły mi na myśl siostry ze "Lśnienia". I miałam ciarki. Ach.
    Vanille jest zbyt różna ode mnie, bym ją polubiła, za to umiejętności Isy mi się podobają. Tylko to jej wyuzdane ubranie... Raczej nigdzie bym nie chciała być z nią widziana xD
    Podczas opisy, gdy Chaney przedstawia, jak widzi siebie, dotarło do mnie, iż nie jest bohaterką, za którą trzymałabym kciuki. Oczywiście życzę jej samych dobrych przygód bez śmiertelnego zagrożenia, jednak ta pustka, która ją określa, mnie martwi i sprawia, że tę nieinteresującą dziewczynę wolę trzymać na dystans. W każdym razie czekam na kolejną część.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń