15.09.2019
r.
Skala przymiotnikowa sennego
nastroju:
Niedospany, zrozpaczony, gotowy na
śmierć
Sposób na śmierć nr 43: ucieczka w
wieczny sen
Słowa kluczowe: sny to kurwy
Sny
to małe, podgryzające kostki podświadomości suki, których nie kopniesz w
wyimaginowane dupska, bo zanim o tym pomyślisz, po prostu się rozpłyną. Nienawidziłem
ich z całego mojego skamieniałego, prehistorycznego serca. Sprawiały, że
chciałem żyć w pustce, pozbawiony podświadomego rozważania na temat swoich
mankamentalnych lęków. Sprawiały, że chciałem wynaleźć maszynę na zobojętnianie
nocnych wizji, opierających się na realnych myślach. Sprawiały, że chciałem
umrzeć.
Czasem
wystarcza zaledwie kilka koszmarnych wizji, abyś zdał sobie sprawę z tego,
czego najbardziej się boisz. Do tych lęków nie ma dostępu żadna postronna
osoba, dlatego często dusisz je wewnątrz siebie i czekasz, aż przeminą, jak
szare chmury z błękitnego nieba będącego tylko pozorem twojego wolno płynącego życia.
Lęki można tłumić, można też udawać, że nigdy nie istniały, ale prędzej czy
później wrócą, jak bumerang rzucony w zbyt krótką podróż, by mieć nadzieję na
to, że nie powróci.
Dzisiaj
miałem ochotę utonąć w wiecznym śnie. Liczyłem na to, że ostatni z nich będzie
lepszy niż te, które ostatnimi czasy zajmowały mój umysł. To dlatego wziąłem
garść jaskrawych, pomarańczowych tabletek i z głębokim westchnięciem wrzuciłem
je do ust. Całość zapiłem połową szklanki whisky, które smakowało, jakby nasikał
do niego opity litrami skisłego jabola żul. Być może właśnie taka była
przyczyna obniżki w supermarkecie. Cóż, w obliczu końca nie miało to
najmniejszego znaczenia.
Tabletki
kopnęły mnie stosunkowo szybko. W niedługim czasie zacząłem obijać się o kanapę
i udawać samolot, przeskakując przez oparcie fotela. Dywan stał się moim
ostatnim przystankiem – pełnił rolę rydwanu śmierci w nieco tureckich wzorach.
Trząsłem się jak osika, którą wiatr potraktował za mocnym podmuchem. Powieki
zaczęły umykać w krainę nieważkości. Umysł spisał wyimaginowany testament,
który zamierzałem zabrać ze sobą do swojego pierdolonego świata nicości. Dłonie
dotykały drżąco ostatniego promienia sztucznego, halogenowego światła, żegnając
ten piekielny padół. I nagle, jak gdyby nigdy nic, zacząłem się śmiać, niczym jakiś
pieprzony świr, który nabył w zamkniętej sferze swojego chorego umysłu nowej
osobowości. Śmiać z tego, jakie życie jest zabawne. Jaki ja jestem zabawny.
Przecież pół godziny temu zaledwie otworzyłem oczy i powitałem nowy dzień. Zamiast
wykrzyknąć: „Dzień dobry, świecie! Ten dzień będzie mój!”, wyszeptałem: „Żegnaj
świecie, to idealny dzień, żeby umrzeć!”. Cóż to za nieprzemyślany, destrukcyjny plan godny filmowego desperata! A to
wszystko z powodu snu niosącego ze sobą dziecięce obawy we wszystkich rodzajach
czasowych wytworzonym przez ludzki język: boję się, że nie będę akceptowany.
Boję się, że nie jestem akceptowany. Boję się, że nigdy nie byłem akceptowany.
Nieźle, jak na zamkniętego w zaśmieconych czterech ścianach gościa, który
ostatnim razem mył się trzy dni temu!
Ułożyłem
się na plecach, zamknąłem usta i spojrzałem w sufitową dziurę, którą
zawdzięczałem zabawie w podrzucanie nożem, w celu sprawdzenia, czy los będzie
chciał mi je wbić prosto w serce. Ucierpiała tylko wymieniona powierzchnia
płaska i moja własna poduszka po świętej pamięci babuni. Najwyraźniej ten
litościwy skurwiel w dalszym ciągu nie zamierzał posyłać mnie na drugą stronę.
Przysięgam, gdyby był człekopodobnym tworem, najebałbym mu za wszystkie
nieudane próby samobójcze. Wychodziło na to, że to kolejna z nich, która
ukazała moją nadludzką niezniszczalność. Chociaż kręciło mi się w głowie,
chociaż czułem, ze zwrócę lada moment zawartość mojego pustego żołądka na
turecki dywan, który właśnie odlatywał mi sprzed oczu w rytm arabskich fletów,
wciąż żyłem. Wciąż, kurwa, żyłem. I z kim tu się kłócić, skoro winny nie istnieje? Musiałbym wówczas rozmawiać z
nieistniejącym gościem i z samym sobą, a to podchodziłoby pod poważny problem
natury psychologicznej. Bo przecież podejmowanie się samobójczych prób nimi nie
było, prawda? Z nimi czułem się… żywszy. Szkoda tylko, że chciałem poczuć się
bardziej martwy.
Hej :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że nie umarł. Serio. Uwielbiam to, jak prowadzona jest tutaj narracja przez tego biednego, schorowanego gościa, który w śmierci widzi jedyne ocalenie, a do której nie umie trafić, bo los (Fate maczał tu łapki?) nie chce na to za wcześnie pozwolić. Bardzo przypadły mi do gustu rozważania tego wyraźnie nie do końca poczytalnego mężczyzny, który nosi w sobie pragnienia i lęki. Jest na tyle ludzki, że zdołałam go już polubić, a przecież nie pojawiał się aż tak często.
Liczę na kolejny tekst z serii.
Pozdrawiam.