Wesołych, pogodnych i rodzinnych świąt!
PRZYNAJMNIEJ
Jesienne wieczory były w Wisconsin tymi, które lubił najbardziej. Zachodzące słońce malowało niebo na lazur i róż, czasami dodając krwawe wstęgi, jakby istnienie nad głowami zalewało się poprzez rany krwią, której człowiek nie jest w stanie dotknąć. Było w tym piękno, jak i pewien smutek, a że Will Mirby należał do dość melancholijnych – czego nie dało się powiedzieć o nim od razu – osób, doceniał to, co widział o tej porze roku i dnia. Taka sceneria była jego ulubioną, jeśli chodziło o przechadzki, by przewietrzyć głowę lub z kimś się spotkać. Jak dziś, kiedy to Charlie, jego starszy brat, dał znać, że także jest w mieście i chętnie się z nim zobaczy. Ostatnio widzieli się kilka tygodni wcześniej, Will miał sporo do opowiedzenia, bo też wiele rzeczy się w jego życiu wydarzyło. Cieszył się, że będzie miał ku temu okazję, chciał bowiem podzielić się swoimi uczuciami i obawami na nowym etapie swojej egzystencji.
Z olbrzymim uśmiechem na ustach wszedł do baru zlokalizowanego pomiędzy starym sklepem z gazetami, którego witrynę zdobiły egzemplarze Playboya z końca 1997 roku, a sklepem z odzieżą dla kobiet w rozmiarze większym niż dziesięć. Knajpka ta nie cieszyła się może renomą najlepszej w mieście, ale i tak obaj Mirby uważali, że gdy trzeba gdzieś pić, to właśnie tutaj, bo nie padną niepotrzebne pytania, barman nie będzie patrzył wilkiem, a jeśli ktoś zacznie się naparzać, jest wystarczająco dużo krzeseł, by uciszyć tych, których pięści poszły w ruch. Raj idealny dla ludzi o cierpiącej duszy, starych wyjadaczy, którym już naprawdę niewiele rzeczy sprawia przyjemność, czy też dla tych dekadentów, którzy wciąż chodzili po ulicach, bojąc się zadać sobie ostateczny cios i pogrążyć w nicości.
W tym miejscu nikt nie wziąłby go nigdy za jakieś dziwadło, bo właśnie dziwni ludzie znajdowali tutaj może nie zrozumienie, ale azyl, gdzie mogli być sobą, o ile przestrzegali przyjętych i szeroko pojętych zasad moralnych. Jeśli miało dojść do bójki, to ona szybko przenosiła się na ulicę, by nie przynieść strat finansowych właścicielowi. Jeśli ktoś chciał się upić do nieprzytomności, mógł to zrobić – bar nigdy nie doprowadził do stanu zupełnego braku alkoholu. Jeśli ktoś chciał się wypłakać w samotności, to były od tego wydzielone boksy. Jeśli ktoś chciał porozmawiać z barmanem, także miał tę możliwość. Wszystko tu było dla klientów i ich zadowolenia, o ile sami okażą się zadowalający. Pewnie dlatego tutaj Charlie chciał się spotykać – nikt o nic nie pytał ani nie zaczepiał, bo takie tu panowały reguły.
Will rozejrzał się po przekroczeniu progu. Na razie w lokalu nie było zbyt wielu osób, ale też pora była za wczesna, by chcieć pochylać się tutaj nad swoim zmarnowanym życiem lub wlewać w siebie ułudę, że jeszcze jest dobrze, choć gromy padają z każdej strony. Dość szybko dojrzał rudawą czuprynę starszego brata, wciąż z uśmiechem wymalowanym na twarzy podszedł do niego i klepnął go na powitanie po plecach.
– Cześć, bracie – rzekł i zasiadł obok. – Miło cię widzieć.
Charlie spojrzał na niego, uśmiechnął się krzywo i upił płyn ze szklanki, którą trzymał w dłoni. Pewnie była to szkocka, bo w niej tak się lubował, to na nią oszczędzał.
– Cześć, młody kadecie wspaniałej Agencji – powiedział, starając się podnieść głos przy kolejnych słowach, na co Will przytknął mu dłoń do buzi.
– Cii! – Młodszy z braci wyglądał na nagle przestraszonego. – Nie możesz głośno o tym mówić, nigdy bowiem nie wiesz, gdzie może czaić się wróg.
Rozejrzał się wokół, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje, na co Charlie się zaśmiał.
– Spokojnie, nikomu nie powiedziałem, gdzie cię przyjęli. A przynajmniej serwowałem część prawdy, mówiąc, że zostałeś kimś w rodzaju ochroniarza.
No tak, każdy agent po przeszkoleniu i uzyskaniu stopnia szeregowca uważany był za ochroniarza interesów państwa oraz sojuszników. Przed nim była jeszcze dość długa droga, ale czuł, że podoła wszystkiemu, co mu los przyniesie. Już zyskał jednego dobrego kolegę, o którym to nie omieszkał opowiedzieć, gdy barman postawił przed nim szklankę ze szkocką – w towarzystwie brata piło mu się ją nadzwyczaj dobrze, choć w przeciwieństwie do niego nie był jej fanem.
– Jest z Zachodniego Wybrzeża, choć nie wygląda – wyjaśnił. – Nazywa się Navy i jestem prawie pewien, że był kapitanem jakieś drużyny sportowców, bo mięśnie ma i do tego jest sprawny. No i ma głowę na karku, choć coś mi w nim nie gra. – Zamyślił się na chwilę. – Wydaje mi się, że coś ukrywa przed sztabem i innymi kadetami. Powinienem się dowiedzieć, co to takiego?
Charlie zakręcił szklanką tak, by kostki lodu uderzyły o ścianki, i westchnął cicho. Wiedział, że kiedy młodszy coś sobie postanowi, nie będzie zmiłuj i dopnie swego, ale po drodze może porządnie oberwać w ten swój nieprzyzwyczajony tyłek. Mimo wszelkiej miłości, jaką Will otrzymał od rodziców, mimo ich akceptacji widać było, że chłopak jest inny od swojego rodzeństwa. Często zamyślony i biorący rzeczy zbyt poważnie lub też śmiejący się z tego, z czego nie wypada się śmiać. Starszy mężczyzna chciał go chronić i kiedy mieszkali razem, dawał temu wyraz, ale obecnie, kiedy ich drogi rozeszły się na różne strony, ledwie udawało mu się dowiedzieć, co porabia młodszy brat. Nigdy nie czuł się jego aniołem stróżem, niemniej wiedział, że jest za niego odpowiedzialny, powinien więc wybijać mu z głowy pewne pomysły.
– Przyhamuj, młody – oznajmił. – Nie znasz tego człowieka jeszcze za dobrze, myślę, że kiedy wasza znajomość będzie dłuższa, on sam powie ci to, co obecnie jest sekretem.
Will skinął głową na tę radę, którą planował zachować w sercu, jeśli tylko o niej nie zapomni. Ponownie się nad czymś zamyślił, ale szybko ze swojej głowy przeniósł uwagę na Charliego, który nie zachowywał się jak zwykle. To było niepokojące.
– A u ciebie wszystko gra? – zapytał i pochylił się bardziej w jego stronę.
– Nie do końca – odpowiedział rudzielec i zaśmiał się gorzko. – Powiedzmy, że… Ostatnio zaufałem nie tej osobie, której powinienem, ale nie martw się, już wychodzę na prostą – dodał, widząc, że Will chce coś powiedzieć w swoim zaskoczeniu i małej złości, która się u niego pojawiła. – Dług nie jest duży, dostałem propozycję pracy w branży, za dobre pieniądze, więc szybko go spłacę.
– Mama wie?
Cóż, pani Mirby należała do tych kobiet, które wiedziały o wszystkim, co się dzieje, choć nie zawsze dawały to po sobie poznać, i które reagowały w miarę swoich możliwości. Oczywiście, że wiedziała, Charlie nawet musiał wysłuchać jej długiego kazania, przyrzec, że nie wpakuje się w nic gorszego i nie da się już nikomu namówić na żaden hazard, że podejmie terapię od nowego miesiąca.
Ten nałóg ciągnął się za nim już jakiś czas, ale nigdy nie był tak poważny, co Will zauważył z pewnym przerażeniem. Dla niego starszy brat zawsze był bohaterem, który postępował właściwie, a jeśli zbaczał ze ścieżki dobra, to zaledwie na chwilę, na kilka dni, by po tym czasie znowu zachowywać się jak anioł. Młodszy Mirby nie chciał, by to wyobrażenie się zmieniło.
– Na pewno sobie z tym poradzisz? – dopytał, czym zadziałał Charliemu na nerwy.
– No jasne. – Gniewna nuta mogła wystraszyć; sądząc po tym, jak Will się skulił, zadziałała. – Weź się nie martw, poradzę sobie, bo nie z takiego bagna już wychodziłem. – To było kłamstwo, ale czuł, że musi przekonać braciszka, iż nic mu nie grozi. – Z drugiej strony, przynajmniej nie jestem uzależniony od kokainy – powiedział żartobliwie, jakby chciał oczyścić atmosferę, i łyknął sobie na zdrowie pozostałość szkockiej.
Will patrzył na niego wyraźnie zmartwiony. Może i starszy brat nie był ćpunem, tylko hazardzistą, ale i tak nie wyglądał najlepiej. Zdecydowanie zmizerniał, stracił na wadze, a jego głos nie brzmiał już tak charyzmatycznie jak dawniej. To było zastanawiające. Zazwyczaj wypowiadający się dość elokwentnie Charlie brzmiał nie jak on. Może nie wyglądał na kogoś pod wpływem jakieś substancji odurzającej, niemniej nie był do końca sobą. I to powinien być znak dla młodszego z braci, by jednak pilnował swojego bohatera, miał go na oku, by zareagować w chwili prawdziwego zagrożenia. Ale Will zaufał słowom, bo tak często poddawał się iluzjom, które serwowali mu inni.
W lokalu zrobiło się nagle głośniej, kiedy weszło do niego troje ludzi, których bracia Mirby rozpoznali – byli to przyjaciele starszego z nich, z którymi chodził do liceum i z którymi nadal utrzymywał kontakt. Nie można było powiedzieć o tym towarzystwie, że ma klasę, bo właściwie każdy miał coś za uszami i był za coś notowany. Niby pracujący na umowach, ale i tak można ich było podejrzewać o handel bronią, narkotykami czy napaści, nie kryli się zbytnio z tym, że mogło ich było stać na popełnianie przestępstw. Jeden z nich dojrzał Charliego, uśmiechnął się w jego stronę i podszedł, by nie tyle się przywitać, a by porwać mężczyznę na wspólne picie. Spotkanie braci właśnie zostało zakończono, choć przecież tak niedawno się zaczęło.
– Przynajmniej ty wyszedłeś na ludzi, braciszku – dodał jeszcze Charlie, po czym dał się pociągnąć koledze za nadgarstek. – Trzymaj się ciepło i powodzenia! Niedługo się zobaczymy!
Will odprowadzał go wzrokiem, póki brat nie zniknął mu pomiędzy innymi stałymi bywalcami, którzy właśnie tworzyli zespoły do zagrania partyjki w bilarda.
Z olbrzymim uśmiechem na ustach wszedł do baru zlokalizowanego pomiędzy starym sklepem z gazetami, którego witrynę zdobiły egzemplarze Playboya z końca 1997 roku, a sklepem z odzieżą dla kobiet w rozmiarze większym niż dziesięć. Knajpka ta nie cieszyła się może renomą najlepszej w mieście, ale i tak obaj Mirby uważali, że gdy trzeba gdzieś pić, to właśnie tutaj, bo nie padną niepotrzebne pytania, barman nie będzie patrzył wilkiem, a jeśli ktoś zacznie się naparzać, jest wystarczająco dużo krzeseł, by uciszyć tych, których pięści poszły w ruch. Raj idealny dla ludzi o cierpiącej duszy, starych wyjadaczy, którym już naprawdę niewiele rzeczy sprawia przyjemność, czy też dla tych dekadentów, którzy wciąż chodzili po ulicach, bojąc się zadać sobie ostateczny cios i pogrążyć w nicości.
W tym miejscu nikt nie wziąłby go nigdy za jakieś dziwadło, bo właśnie dziwni ludzie znajdowali tutaj może nie zrozumienie, ale azyl, gdzie mogli być sobą, o ile przestrzegali przyjętych i szeroko pojętych zasad moralnych. Jeśli miało dojść do bójki, to ona szybko przenosiła się na ulicę, by nie przynieść strat finansowych właścicielowi. Jeśli ktoś chciał się upić do nieprzytomności, mógł to zrobić – bar nigdy nie doprowadził do stanu zupełnego braku alkoholu. Jeśli ktoś chciał się wypłakać w samotności, to były od tego wydzielone boksy. Jeśli ktoś chciał porozmawiać z barmanem, także miał tę możliwość. Wszystko tu było dla klientów i ich zadowolenia, o ile sami okażą się zadowalający. Pewnie dlatego tutaj Charlie chciał się spotykać – nikt o nic nie pytał ani nie zaczepiał, bo takie tu panowały reguły.
Will rozejrzał się po przekroczeniu progu. Na razie w lokalu nie było zbyt wielu osób, ale też pora była za wczesna, by chcieć pochylać się tutaj nad swoim zmarnowanym życiem lub wlewać w siebie ułudę, że jeszcze jest dobrze, choć gromy padają z każdej strony. Dość szybko dojrzał rudawą czuprynę starszego brata, wciąż z uśmiechem wymalowanym na twarzy podszedł do niego i klepnął go na powitanie po plecach.
– Cześć, bracie – rzekł i zasiadł obok. – Miło cię widzieć.
Charlie spojrzał na niego, uśmiechnął się krzywo i upił płyn ze szklanki, którą trzymał w dłoni. Pewnie była to szkocka, bo w niej tak się lubował, to na nią oszczędzał.
– Cześć, młody kadecie wspaniałej Agencji – powiedział, starając się podnieść głos przy kolejnych słowach, na co Will przytknął mu dłoń do buzi.
– Cii! – Młodszy z braci wyglądał na nagle przestraszonego. – Nie możesz głośno o tym mówić, nigdy bowiem nie wiesz, gdzie może czaić się wróg.
Rozejrzał się wokół, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje, na co Charlie się zaśmiał.
– Spokojnie, nikomu nie powiedziałem, gdzie cię przyjęli. A przynajmniej serwowałem część prawdy, mówiąc, że zostałeś kimś w rodzaju ochroniarza.
No tak, każdy agent po przeszkoleniu i uzyskaniu stopnia szeregowca uważany był za ochroniarza interesów państwa oraz sojuszników. Przed nim była jeszcze dość długa droga, ale czuł, że podoła wszystkiemu, co mu los przyniesie. Już zyskał jednego dobrego kolegę, o którym to nie omieszkał opowiedzieć, gdy barman postawił przed nim szklankę ze szkocką – w towarzystwie brata piło mu się ją nadzwyczaj dobrze, choć w przeciwieństwie do niego nie był jej fanem.
– Jest z Zachodniego Wybrzeża, choć nie wygląda – wyjaśnił. – Nazywa się Navy i jestem prawie pewien, że był kapitanem jakieś drużyny sportowców, bo mięśnie ma i do tego jest sprawny. No i ma głowę na karku, choć coś mi w nim nie gra. – Zamyślił się na chwilę. – Wydaje mi się, że coś ukrywa przed sztabem i innymi kadetami. Powinienem się dowiedzieć, co to takiego?
Charlie zakręcił szklanką tak, by kostki lodu uderzyły o ścianki, i westchnął cicho. Wiedział, że kiedy młodszy coś sobie postanowi, nie będzie zmiłuj i dopnie swego, ale po drodze może porządnie oberwać w ten swój nieprzyzwyczajony tyłek. Mimo wszelkiej miłości, jaką Will otrzymał od rodziców, mimo ich akceptacji widać było, że chłopak jest inny od swojego rodzeństwa. Często zamyślony i biorący rzeczy zbyt poważnie lub też śmiejący się z tego, z czego nie wypada się śmiać. Starszy mężczyzna chciał go chronić i kiedy mieszkali razem, dawał temu wyraz, ale obecnie, kiedy ich drogi rozeszły się na różne strony, ledwie udawało mu się dowiedzieć, co porabia młodszy brat. Nigdy nie czuł się jego aniołem stróżem, niemniej wiedział, że jest za niego odpowiedzialny, powinien więc wybijać mu z głowy pewne pomysły.
– Przyhamuj, młody – oznajmił. – Nie znasz tego człowieka jeszcze za dobrze, myślę, że kiedy wasza znajomość będzie dłuższa, on sam powie ci to, co obecnie jest sekretem.
Will skinął głową na tę radę, którą planował zachować w sercu, jeśli tylko o niej nie zapomni. Ponownie się nad czymś zamyślił, ale szybko ze swojej głowy przeniósł uwagę na Charliego, który nie zachowywał się jak zwykle. To było niepokojące.
– A u ciebie wszystko gra? – zapytał i pochylił się bardziej w jego stronę.
– Nie do końca – odpowiedział rudzielec i zaśmiał się gorzko. – Powiedzmy, że… Ostatnio zaufałem nie tej osobie, której powinienem, ale nie martw się, już wychodzę na prostą – dodał, widząc, że Will chce coś powiedzieć w swoim zaskoczeniu i małej złości, która się u niego pojawiła. – Dług nie jest duży, dostałem propozycję pracy w branży, za dobre pieniądze, więc szybko go spłacę.
– Mama wie?
Cóż, pani Mirby należała do tych kobiet, które wiedziały o wszystkim, co się dzieje, choć nie zawsze dawały to po sobie poznać, i które reagowały w miarę swoich możliwości. Oczywiście, że wiedziała, Charlie nawet musiał wysłuchać jej długiego kazania, przyrzec, że nie wpakuje się w nic gorszego i nie da się już nikomu namówić na żaden hazard, że podejmie terapię od nowego miesiąca.
Ten nałóg ciągnął się za nim już jakiś czas, ale nigdy nie był tak poważny, co Will zauważył z pewnym przerażeniem. Dla niego starszy brat zawsze był bohaterem, który postępował właściwie, a jeśli zbaczał ze ścieżki dobra, to zaledwie na chwilę, na kilka dni, by po tym czasie znowu zachowywać się jak anioł. Młodszy Mirby nie chciał, by to wyobrażenie się zmieniło.
– Na pewno sobie z tym poradzisz? – dopytał, czym zadziałał Charliemu na nerwy.
– No jasne. – Gniewna nuta mogła wystraszyć; sądząc po tym, jak Will się skulił, zadziałała. – Weź się nie martw, poradzę sobie, bo nie z takiego bagna już wychodziłem. – To było kłamstwo, ale czuł, że musi przekonać braciszka, iż nic mu nie grozi. – Z drugiej strony, przynajmniej nie jestem uzależniony od kokainy – powiedział żartobliwie, jakby chciał oczyścić atmosferę, i łyknął sobie na zdrowie pozostałość szkockiej.
Will patrzył na niego wyraźnie zmartwiony. Może i starszy brat nie był ćpunem, tylko hazardzistą, ale i tak nie wyglądał najlepiej. Zdecydowanie zmizerniał, stracił na wadze, a jego głos nie brzmiał już tak charyzmatycznie jak dawniej. To było zastanawiające. Zazwyczaj wypowiadający się dość elokwentnie Charlie brzmiał nie jak on. Może nie wyglądał na kogoś pod wpływem jakieś substancji odurzającej, niemniej nie był do końca sobą. I to powinien być znak dla młodszego z braci, by jednak pilnował swojego bohatera, miał go na oku, by zareagować w chwili prawdziwego zagrożenia. Ale Will zaufał słowom, bo tak często poddawał się iluzjom, które serwowali mu inni.
W lokalu zrobiło się nagle głośniej, kiedy weszło do niego troje ludzi, których bracia Mirby rozpoznali – byli to przyjaciele starszego z nich, z którymi chodził do liceum i z którymi nadal utrzymywał kontakt. Nie można było powiedzieć o tym towarzystwie, że ma klasę, bo właściwie każdy miał coś za uszami i był za coś notowany. Niby pracujący na umowach, ale i tak można ich było podejrzewać o handel bronią, narkotykami czy napaści, nie kryli się zbytnio z tym, że mogło ich było stać na popełnianie przestępstw. Jeden z nich dojrzał Charliego, uśmiechnął się w jego stronę i podszedł, by nie tyle się przywitać, a by porwać mężczyznę na wspólne picie. Spotkanie braci właśnie zostało zakończono, choć przecież tak niedawno się zaczęło.
– Przynajmniej ty wyszedłeś na ludzi, braciszku – dodał jeszcze Charlie, po czym dał się pociągnąć koledze za nadgarstek. – Trzymaj się ciepło i powodzenia! Niedługo się zobaczymy!
Will odprowadzał go wzrokiem, póki brat nie zniknął mu pomiędzy innymi stałymi bywalcami, którzy właśnie tworzyli zespoły do zagrania partyjki w bilarda.
Przynajmniej dobrze się uczysz.
Przynajmniej nie ganiasz jak inne dzieciaki za dziwnymi marzeniami.
Przynajmniej nie ganiasz jak inne dzieciaki za dziwnymi marzeniami.
Przynajmniej.
Will także chciał się pożegnać, powiedzieć coś jeszcze, ale brat nie mógłby go usłyszeć, pochłonięty rozmową z kimś innym. Kadetowi nie pozostało nic innego jak dopić swoją szkocką, zapłacić i wyjść na ten jesienny wieczór, kiedy niebo zdawało się znowu odczuwać ból i lśnić jasną czerwienią przechodzącą w fiolet, jakby kolory chciały dać znać, że istnieją i oddają emocje, czego tak często człowiek nie dostrzega.
Kiedy bracia spotkali się kolejnym razem, nie mówili nic. Jeden dlatego, że nie umiał wydobyć z siebie słowa przez zbyt ściśnięte gardło, ledwie też widział przez załzawione oczy. Drugi nie odzywał się, bo był martwy. Taki los spotkał go za ten niewielki dług, który okazał się wieloma tysiącami dolarów, którego Mirby nie zdołaliby spłacić, gdyby nie prawo i odpowiedni obrońca w sądzie.
Will nie dowierzał w to, że sprawy potoczyły się w ten sposób. Nie tego oczekiwał, nie to mu obiecano. Myślał, że bratu zajmie więcej czasu spłacanie swoich dłużników, ale przynajmniej ich spłaci, by dali mu spokój, jak o tym mówił. Tak się nie stało. Tym razem przynajmniej nie było kluczem.
Gdy o to zapytał, choć wiele wysiłku go to kosztowało, policjanci opowiedzieli mu, że to było szybkie. Jeden strzał rozwalający serce na strzępy, z czego nie da się wyjść. Przy takiej śmierci człowiek nie miał nawet czasu cierpieć. Marne pocieszenie, właściwie jego iluzja, która niczego nie była w stanie ułatwić.
Przynajmniej skosztowałeś życia, bracie, pomyślał Will na pogrzebie, kiedy nie miał już łez, bo wszystkie wypłakał w poprzednie dni, a pierwsza grudka ziemi uderzyła w drewniane wieko trumny, spod którego Charlie już nigdy nie miał oglądać żadnego słońca czy jesiennych wieczorów. Dla starszego z nich nie było już żadnej przyszłości, żadnych możliwości, żadnego przynajmniej zrobiłeś… Zupełnie nic.
Przypomniał sobie o tym, będąc na obcej dla siebie ziemi, gdzie sprawy były ogólnikami, gdzie nadal czuł się jak w iluzji, w której kazano mu manewrować po omacku. Przynajmniej zapewniono mu broń, która mogła ocalić mu życie, czego nie był w stanie zrobić wobec Charliego.
I nawet teraz po latach, w chwili, gdy Reansa i Navy wychodzili wspólnie ze stołówki, pogrążeni w rozmowie na temat, który dla drugiego z kapitanów pozostawał nieznany, Will myślał sobie, że przynajmniej ma obecnie obok siebie dwoje ludzi, którzy go kochają i wspierają. Przynajmniej na razie.
Przynajmniej dopóki zło lub śmierć ich nie rozdzieli.
Na tym się skupiał – na tym jednym słowie:
Przynajmniej.
Przypomniał sobie o tym, będąc na obcej dla siebie ziemi, gdzie sprawy były ogólnikami, gdzie nadal czuł się jak w iluzji, w której kazano mu manewrować po omacku. Przynajmniej zapewniono mu broń, która mogła ocalić mu życie, czego nie był w stanie zrobić wobec Charliego.
I nawet teraz po latach, w chwili, gdy Reansa i Navy wychodzili wspólnie ze stołówki, pogrążeni w rozmowie na temat, który dla drugiego z kapitanów pozostawał nieznany, Will myślał sobie, że przynajmniej ma obecnie obok siebie dwoje ludzi, którzy go kochają i wspierają. Przynajmniej na razie.
Przynajmniej dopóki zło lub śmierć ich nie rozdzieli.
Na tym się skupiał – na tym jednym słowie:
Przynajmniej.
A co, jeśli Will przepada za rudzielcami, ponieważ jego brat był rudy? Dum dum duuuum! Prawda objawiona.
OdpowiedzUsuńW sumie rzeczywiście trochę smutny tekst. Przeszłość Willa często jest taka... smutna, ale to dlatego, że on jest taką kruchą osóbką. Aż chce się kolejnego dramatu wobec takiego zakończenia huehuehue (ŚMIERĆ REANSIE!!!). O Boże, widzę takiego załamanego Willa stojącego z lufą przy głowie i Granata, który go próbuje przekonać, żeby dał sobie spokój i wyznaje mu miłość awwww (tak, widzę też Madelyn, która z buta wjeżdża i strzela mu z liścia, żeby się ogarnął, a pistolet robi takie FRUUU w powietrzu. Widzisz, co ta historia ze mną robi? Po przeczytaniu kilku opowiadań sama zaczynam dostrzegać jakieś dziwne wątki, a to mi się nie zdarza w opowiadaniach, ktore do mnie nie należą!). A, dobry motyw z tym "przynajmniej". No i to, że Will spotkał następny raz brata, kiedy był już martwy - mocne. Kuuuuwaaa. Niby to tylko fragment historii, ale to jednak WILL. Mój ukochany Will, za którym się stęskniłam i ja go chcę więcej, więcej i więcej. I kurde, lubię sceny, gdzie ukazujesz jego ból. Chyba jednak jestem sadystką...