Klaus
Krzysztof Hałdys – Człowiek Piszący
Zimne powietrze zmieszane z słoną wilgocią morza drażniło
śluzówki mężczyzny skulonego przy sterburcie. Oddychał on szybko i dość płytko,
chociaż starał się, by było odwrotnie. Dodatkowo próbował uspokoić drżące
mięśnie, które od dłuższej chwili zgrzytały jego zębami. Żadne z tych starań
nie przynosiło jednak efektu.
– Goni nas mgła – rzucił wychudły niczym szkielet kapitan.
Jegomość nie odpowiedział nic na te słowa. Nawet nie spojrzał na ich nadawcę. Bał się to zrobić, gdyż w jego przykrytej płaszczem postaci widział śmierć, przeprawiającą go przez rzekę umarłych. Jedyne co, to rzucił okiem ku rufie, za którą ciągnęła się gęsta ściana białej mgły. Na ten widok strach momentalnie zacisnął mu pięść na gardle. Odwrócił więc wzrok z powrotem ku deskom pokładu i skupił się na zbyt szybkich uderzeniach swego serca, które nie wiedzieć czemu wydawały mu się niezwykle odległe. Nagle zebrało mu się na śmiech. Bynajmniej nie radosny. Raczej będący skrajnie nieadekwatną reakcją organizmu na stres. Nie mogąc go powstrzymać zaczął się chichrać. Jego zdrętwiała twarz wyrażała ból. Z rozwartych ust płynęła ślina, której już nawet nie chciało mu się przełykać, a z przyśrodkowych kącików oczu spływały krople łez. Czuł się okropnie jak nigdy. W głowie powtarzał sobie, iż pragnie by to wszystko się skończyło, pragnie umrzeć. Jednakowoż fakt, iż uciekał, przeczył tym myślom. Wtem zrobiło mu się duszno. Z tego powodu podniósł głowę jakby chciał dotrzeć do otaczającego go powietrza i spojrzał w wpadające w czerń niebo, zarzucone gwiazdami. Nie pomogło mu to zbytnio, choć widok małych świecących kropek na nieboskłonie nieco go uspokoił, zabijając dręczący śmiech. Ponownie opuścił głowę, ocierając rękawem oślinioną brodę. Był wycieńczony w tak wielkim stopniu, iż czyhające na niego zagrożenie przestało się dla jego ciała liczyć i nie wiedząc kiedy zapadł w sen.
Śnił on
w nim o błogich czasach swojego dzieciństwa. O ostatnich dniach grudnia, kiedy
to jako mały brzdąc wyrwał się matce z objęć i przemknął między kordonem
wojskowych, by choć trochę zbliżyć się do Klausa. Pamiętał jak ku przerażeniu
otoczenia święty mąż, zesłany jego krajowi przez łaskę bogów, pochylił się w
swej ogromnej, białej klaczy, złapał go za kołnierz i uniósł, by posadzić w
siodle przed sobą. Pamiętał jak nieziemsko się cieszył z tego wydarzenia. Jak
ogromna, śnieżnobiała broda łaskotała jego gładkie policzki. Pamiętał jak
ogromna dłoń dobyła z połów skórzanego płaszcza małego, drewnianego kucyka,
którego następnie mu podarowała. Tak bardzo zafascynował się wtedy zabawką, iż
nie zauważył, kiedy został ściągnięty z klaczy i oddany w objęcia zalanej łzami
matki. Od tamtej pory każdego roku nie mógł się doczekać ostatniego tygodnia
grudnia, kiedy to czczono postać Klausa. Nie potrafił zwalczyć podniecenia, nie
pozwalającego mu zaznać snu, w którym ten święty nawiedzał swych wyznawców.
Wszystko jednak do czasu…
Pewnej grudniowej nocy coś się zmieniło. Sen, w który się zanurzył, nie był błogi jak do tej pory, a niepokojący. Było w nim coś nie tak, lecz trudno było powiedzieć co. To właśnie w nim mężczyzna ujrzał to, czego nie powinien. Obraz oblicza Klausa zalał jego umysł, uświadamiając mu, iż nie tylko do tej pory go nie widział, ale również pokazując mu prawdę o jego naturze. Osobnik, którego wszyscy czcili jako wybawiciela i zesłańca bogów, był ponurym koszmarem, wezwanym z czeluści otchłani, by przynieść śmierć wrogom królestwa. Gdy zaś nie było przeciwników do mordowania, zapadał w sen, z którego budził się co roku, aby pożywić się człowiekiem, którego naród podpisał cyrograf. Pech chciał, iż tego grudnia los padł na wycieńczonego jegomościa, który właśnie obudzony został przez uderzenie statku o pomost.
– Dotarliśmy – oświadczył wychudły kapitan spokojnym głosem.
Adresat jego słów nic na to nie odpowiedział. Dźwignął jedynie swe zdrętwiałe ciało i złapawszy zaległy obok niego tobół, ruszył lekko chwiejnym krokiem. Krocząc po przemokłych deskach i podciągając co chwila wydzielinę wyciekającą przez nos, miał pustkę w głowie. Musiał utrzymywać swój umysł w takim stanie, albowiem miejsce, w którym się znajdował było jego ostatnią deską ratunku i jakakolwiek myśl mogłaby zburzyć to złudzenie. Jedyne co, to przez chwilę złapał nadzieję, iż na tym odludziu będzie bezpieczny, ale odwróciwszy się i dostrzegłszy znajdującą się kilka kroków za nim mgłę, błyskawicznie ją porzucił. Z poczuciem ciężkiego oddechu na karku kontynuował chód, chcąc jak najszybciej dotrzeć do karczmy i napić się tam czegoś ciepłego. Przemierzając wąskie, zaśnieżone uliczki i wsłuchując się w skrzypienie śniegu, starał się odpędzić od siebie wyżerający wnętrzności strach. Nie przynosiło to żadnego skutku do momentu, gdy rżenie białej klaczy, stojącej na uboczu drogi, nie wyrwało go z mentalnej pułapki. Zadziwiony zaczął się jej przyglądać. Nie miał pojęcia co, ale coś w tym zwierzęciu przyciągało jego uwagę. Zastanawiałby się nad tym pewnie z cały wieczór, gdyby nie okrutne zimno wkradające się pod każdą z warstw jego ubrania. Skupił się więc na swoim chwilowym celu i w końcu dotarł do budynku, którego poszukiwał. Momentalnie, gdy wkroczył do jego wnętrza, uderzyło go przyjemne ciepło bijące z płonącego w kominku ognia i silny zapach drzew iglastych. W pierwszym odruchu pomyślał o świecach zapachowych, aczkolwiek sam nie wiedział skąd ta myśl się wzięła. Być może była ona związana z jakimś wspomnieniem, które teraz za nic nie chciało mu się objawić. Nie rozmyślając o tym za długo zbliżył się do jednego ze stolików i zasiadł na krześle przy nim. Nim jednak zdążył to uczynić, ktoś postawił przed nim kufel grzanego piwa. Nie wiedząc jak na to zareagować, wziął po prostu łyk i rozpłynął się w rozkoszy ciepła. Pierwszy raz od wielu dni wszystko co złe go opuściło i poczuł się dobrze. Zniknął strach. Umknęło poczucie napiętnowania. Był jedynie spokój. Nic jednak nie może trwać wiecznie. Tym bardziej jeśli goni cię śmierć. Cała więc ta błogość pękła więc niczym bańka mydlana, gdy drzwi do karczmy otworzyły się ponownie. Ciężkie kroki wkraczającego do środka osobnika sprawiały, iż na moment uspokojonemu mężczyźnie poczęła rosnąć w gardle wielka gula. Jego serce, podobnie jak oddech, zaczynało przyśpieszać. Z każdym odgłosem buta uderzającego o deski, uświadamiał sobie kto właśnie wkroczył do budynku. Za wszelką cenę chciał jednak temu zaprzeczyć. Zmrużył więc mocno powieki i zaczął coś do siebie mamrotać. Nie przyniosło to żadnego efektu, gdyż postać bez zawahania kierowała się w jego kierunku. W końcu dotarła do celu i zasiadła nieśpiesznie naprzeciwko. Wtedy dopiero mężczyzna zaczął z przestrachem otwierać oczy, którym momentalnie pokazał się obraz potężnej istoty z gęstą, śnieżnobiałą brodą. Nie musiał nawet spoglądać na jej twarz, by ją rozpoznać. Rzucił się tylko w przerażeniu w tył, przewracając krzesło, na którym zasiadywał. Następnie nie czując siły w nogach, zaczął rozpaczliwie pełzać w stronę wyjścia, gdzie udało mu się spionizować swą postawę i zacząć biec. Pędził przed siebie nie wiedząc do końca gdzie, gdyż wszystko przesłonięte było gęstą mgłą. Miał wrażenie, iż słyszy za sobą rytmiczne skrzypienie śniegu, jakby ktoś nieśpiesznie za nim podążał. To zmuszało go do większego wysiłku i przyśpieszało jego niezgrabny bieg. Po chwili ucieczki usłyszał znajome rżenie i niewiele myśląc pobiegł w jego stronę. Takim sposobem dotarł do białej klaczy, na którą bez zastanowienia wskoczył i zmusił do cwału. Ta zaś popędziła przed siebie niczym piorun. Mężczyzna czuł jednak, iż niebezpieczeństwo nie zostało zażegnane i przeklinał w myślach każdy dzień, w którym wyrażał swe pragnienie poznania Klausa. Teraz wiedział, iż nikomu nie było to dane, albowiem gdy tylko ktoś dostrzegł jego oblicze, podpisywał na siebie wyrok śmierci. Tylko czemu to musiał być on? Dlaczego ktoś inny nie musiał teraz rozpaczliwie strać się przeżyć?
Myśli pełne złości zaprzątały mu głowę, kiedy koń na którym jechał, wybiegł z mgły i znalazł się na polanie oddzielającą wioskę od lasu. Nie zastanawiając się nad tym, gdzie się udaje, pozwolił zwierzęciu pędzić przed siebie i takim sposobem w kilka chwil przekroczył linię drzew. To wydarzenie uświadomił sobie dopiero, gdy niewielkie gałązki pokryte igłami zaczęły uderzać i ranić jego twarz. Wtedy to zapragnął się na moment zatrzymać. Pociągnął w tym celu za lejce, aczkolwiek zrobił to zbyt gwałtownie, przez co koń stanął na dwóch nogach i zwalił go ze swego grzbietu. Upadając uderzył głową o coś twardego i to wydarzenie nie dość, iż go nieco otępiło, to jeszcze wywołało głośne dzwonienie w uszach. Próbując odzyskać trzeźwość umysłu spoglądał jak spłoszone zwierzę rży i rzuca się w galop. W końcu, gdy udało mu się ogarnąć, spróbował podnieść się z ziemi. Jego błędnik nie pozwalał mu na wykonanie tej sztuki. Podczołgał się więc do pnia ściętego drzewa i wspierając o nie, począł pionizować swą postawę. Gdy jednak znalazł się na klęczkach usłyszał miarowe skrzypienie śniegu. Momentalnie zamarł. Jego ciało i umysł nie wiedziały co robić. Zdołał jedynie odwrócić nieco głowę, aby ujrzeć stającego nad nim mężczyznę z śnieżnobiałą brodą, który poczynał unosić swój topór. Wtem wziął ostatni wdech przepełniony zapachem drzew iglastych i usłyszał odgłos stali uderzającej o drewno. Następnie poczuł niebywałą lekkość. Świat zawirował, aby wnet się zatrzymać i ukazać jego oczom blaknący obraz nieskazitelnie białego śniegu skrapianego szkarłatem krwi.
Pewnej grudniowej nocy coś się zmieniło. Sen, w który się zanurzył, nie był błogi jak do tej pory, a niepokojący. Było w nim coś nie tak, lecz trudno było powiedzieć co. To właśnie w nim mężczyzna ujrzał to, czego nie powinien. Obraz oblicza Klausa zalał jego umysł, uświadamiając mu, iż nie tylko do tej pory go nie widział, ale również pokazując mu prawdę o jego naturze. Osobnik, którego wszyscy czcili jako wybawiciela i zesłańca bogów, był ponurym koszmarem, wezwanym z czeluści otchłani, by przynieść śmierć wrogom królestwa. Gdy zaś nie było przeciwników do mordowania, zapadał w sen, z którego budził się co roku, aby pożywić się człowiekiem, którego naród podpisał cyrograf. Pech chciał, iż tego grudnia los padł na wycieńczonego jegomościa, który właśnie obudzony został przez uderzenie statku o pomost.
– Dotarliśmy – oświadczył wychudły kapitan spokojnym głosem.
Adresat jego słów nic na to nie odpowiedział. Dźwignął jedynie swe zdrętwiałe ciało i złapawszy zaległy obok niego tobół, ruszył lekko chwiejnym krokiem. Krocząc po przemokłych deskach i podciągając co chwila wydzielinę wyciekającą przez nos, miał pustkę w głowie. Musiał utrzymywać swój umysł w takim stanie, albowiem miejsce, w którym się znajdował było jego ostatnią deską ratunku i jakakolwiek myśl mogłaby zburzyć to złudzenie. Jedyne co, to przez chwilę złapał nadzieję, iż na tym odludziu będzie bezpieczny, ale odwróciwszy się i dostrzegłszy znajdującą się kilka kroków za nim mgłę, błyskawicznie ją porzucił. Z poczuciem ciężkiego oddechu na karku kontynuował chód, chcąc jak najszybciej dotrzeć do karczmy i napić się tam czegoś ciepłego. Przemierzając wąskie, zaśnieżone uliczki i wsłuchując się w skrzypienie śniegu, starał się odpędzić od siebie wyżerający wnętrzności strach. Nie przynosiło to żadnego skutku do momentu, gdy rżenie białej klaczy, stojącej na uboczu drogi, nie wyrwało go z mentalnej pułapki. Zadziwiony zaczął się jej przyglądać. Nie miał pojęcia co, ale coś w tym zwierzęciu przyciągało jego uwagę. Zastanawiałby się nad tym pewnie z cały wieczór, gdyby nie okrutne zimno wkradające się pod każdą z warstw jego ubrania. Skupił się więc na swoim chwilowym celu i w końcu dotarł do budynku, którego poszukiwał. Momentalnie, gdy wkroczył do jego wnętrza, uderzyło go przyjemne ciepło bijące z płonącego w kominku ognia i silny zapach drzew iglastych. W pierwszym odruchu pomyślał o świecach zapachowych, aczkolwiek sam nie wiedział skąd ta myśl się wzięła. Być może była ona związana z jakimś wspomnieniem, które teraz za nic nie chciało mu się objawić. Nie rozmyślając o tym za długo zbliżył się do jednego ze stolików i zasiadł na krześle przy nim. Nim jednak zdążył to uczynić, ktoś postawił przed nim kufel grzanego piwa. Nie wiedząc jak na to zareagować, wziął po prostu łyk i rozpłynął się w rozkoszy ciepła. Pierwszy raz od wielu dni wszystko co złe go opuściło i poczuł się dobrze. Zniknął strach. Umknęło poczucie napiętnowania. Był jedynie spokój. Nic jednak nie może trwać wiecznie. Tym bardziej jeśli goni cię śmierć. Cała więc ta błogość pękła więc niczym bańka mydlana, gdy drzwi do karczmy otworzyły się ponownie. Ciężkie kroki wkraczającego do środka osobnika sprawiały, iż na moment uspokojonemu mężczyźnie poczęła rosnąć w gardle wielka gula. Jego serce, podobnie jak oddech, zaczynało przyśpieszać. Z każdym odgłosem buta uderzającego o deski, uświadamiał sobie kto właśnie wkroczył do budynku. Za wszelką cenę chciał jednak temu zaprzeczyć. Zmrużył więc mocno powieki i zaczął coś do siebie mamrotać. Nie przyniosło to żadnego efektu, gdyż postać bez zawahania kierowała się w jego kierunku. W końcu dotarła do celu i zasiadła nieśpiesznie naprzeciwko. Wtedy dopiero mężczyzna zaczął z przestrachem otwierać oczy, którym momentalnie pokazał się obraz potężnej istoty z gęstą, śnieżnobiałą brodą. Nie musiał nawet spoglądać na jej twarz, by ją rozpoznać. Rzucił się tylko w przerażeniu w tył, przewracając krzesło, na którym zasiadywał. Następnie nie czując siły w nogach, zaczął rozpaczliwie pełzać w stronę wyjścia, gdzie udało mu się spionizować swą postawę i zacząć biec. Pędził przed siebie nie wiedząc do końca gdzie, gdyż wszystko przesłonięte było gęstą mgłą. Miał wrażenie, iż słyszy za sobą rytmiczne skrzypienie śniegu, jakby ktoś nieśpiesznie za nim podążał. To zmuszało go do większego wysiłku i przyśpieszało jego niezgrabny bieg. Po chwili ucieczki usłyszał znajome rżenie i niewiele myśląc pobiegł w jego stronę. Takim sposobem dotarł do białej klaczy, na którą bez zastanowienia wskoczył i zmusił do cwału. Ta zaś popędziła przed siebie niczym piorun. Mężczyzna czuł jednak, iż niebezpieczeństwo nie zostało zażegnane i przeklinał w myślach każdy dzień, w którym wyrażał swe pragnienie poznania Klausa. Teraz wiedział, iż nikomu nie było to dane, albowiem gdy tylko ktoś dostrzegł jego oblicze, podpisywał na siebie wyrok śmierci. Tylko czemu to musiał być on? Dlaczego ktoś inny nie musiał teraz rozpaczliwie strać się przeżyć?
Myśli pełne złości zaprzątały mu głowę, kiedy koń na którym jechał, wybiegł z mgły i znalazł się na polanie oddzielającą wioskę od lasu. Nie zastanawiając się nad tym, gdzie się udaje, pozwolił zwierzęciu pędzić przed siebie i takim sposobem w kilka chwil przekroczył linię drzew. To wydarzenie uświadomił sobie dopiero, gdy niewielkie gałązki pokryte igłami zaczęły uderzać i ranić jego twarz. Wtedy to zapragnął się na moment zatrzymać. Pociągnął w tym celu za lejce, aczkolwiek zrobił to zbyt gwałtownie, przez co koń stanął na dwóch nogach i zwalił go ze swego grzbietu. Upadając uderzył głową o coś twardego i to wydarzenie nie dość, iż go nieco otępiło, to jeszcze wywołało głośne dzwonienie w uszach. Próbując odzyskać trzeźwość umysłu spoglądał jak spłoszone zwierzę rży i rzuca się w galop. W końcu, gdy udało mu się ogarnąć, spróbował podnieść się z ziemi. Jego błędnik nie pozwalał mu na wykonanie tej sztuki. Podczołgał się więc do pnia ściętego drzewa i wspierając o nie, począł pionizować swą postawę. Gdy jednak znalazł się na klęczkach usłyszał miarowe skrzypienie śniegu. Momentalnie zamarł. Jego ciało i umysł nie wiedziały co robić. Zdołał jedynie odwrócić nieco głowę, aby ujrzeć stającego nad nim mężczyznę z śnieżnobiałą brodą, który poczynał unosić swój topór. Wtem wziął ostatni wdech przepełniony zapachem drzew iglastych i usłyszał odgłos stali uderzającej o drewno. Następnie poczuł niebywałą lekkość. Świat zawirował, aby wnet się zatrzymać i ukazać jego oczom blaknący obraz nieskazitelnie białego śniegu skrapianego szkarłatem krwi.
Bardzo spodobaly mi sie opisy. Moglam sie poczuc, ze stoje obok calej akcji I widze na wlasne oczy to co ty opisywales. Sama nie wiedzialam jak wykorzystac temat wiec skupilam sie na kluczach, ale tobie inspiracja tematem wyszla jak najbardziej na dobre. Jest swiety Klaus I magia swiat (choc nie ta sama jaka znamy teraz), ale z drugiej strony, otaczajacy ich swiat I czas I przestrzen w kotorej przyszlo im zyc... I to zaskoczenie , ze nie wsyztko konczy sie wstaniale, a swiety moze byc tym zlym. Dobry tekst.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Opisy na ogół są dobre, ale czasami kłuły mnie w oczy dziwne stwierdzenia pokroju: "drżące mięśnie, które zgrzytały zębami, te "przyśrodkowe kąciki oczu" (czyli że co?) czy "niebo zarzucone gwiazdami", "jego błędnik nie pozwolił mu na wykonanie tej sztuki". Te stwierdzenia trochę zabierają klimatu opowieści, która miała trzymać w napięciu. No i niekiedy te opisy są rozwlekłe.
OdpowiedzUsuńMotyw z Klausem naprawdę fajny. Dobrze wpleciony w treść temat, ale już udowodniłeś, że to potrafisz w poprzednich tekstach. No i ta krew na końcu. Mrocznie!
~SadisticWriter
Hej :)
OdpowiedzUsuńAkurat wczoraj oglądałam Klausa na Netfliksie, więc mam przyjemny obraz w głowie, kiedy Twój tekst pokazuje, że Klaus to nie koniecznie starszy, barczysty, postawny pan, który przynosi zabawki, a ktoś, kto może odebrać życie, bo jest do tego skłonny.
W niektórych opisach gubiłam się przez brak przecinków, które nadałyby odpowiedniej dynamiki, niemniej uważam, iż ten tekst pokazuje że umiesz za pomocą słowa tworzyć świat, który wessie czytelnika i nakaże mu przeżywać to, co bohater.
Uwielbiam to, jak często wspominasz tu o mgle, w której może czaić się niebezpieczeństwo. Udzielił mi się lęk. Temat zrealizowany z wysoką klasą, a końcówka - wbiła mnie w krzesło.
Pozdrawiam.