Wiedziałem, że
zaspałem, i to nie dlatego, że ktoś właśnie dobijał się do drzwi mojej
drewnianej chatki na wzgórzu naprzeciw kościoła z wygiętą wieżą, ale ze względu
na kolory promieni światła, jakie wpadały do sypialni przez nie aż tak brudne
okno.
– Cholera jasna!
Zerwałem się z łóżka jak oparzony i prawie przygwoździłem głową o belkę pochyłego dachu. Skoro tak zaczynał się dla mnie dzień, to ja dziękuję bardzo, dobrze wiedziałem, że lepiej nie będzie.
– Dosis, pospiesz się! – zabrzmiał okrzyk poprzedzony kolejnymi uderzeniami w drzwi. – Przecież wiesz, że nie możemy się spóźnić!
– Już się zbieram! – odkrzyknąłem, mieląc w ustach przekleństwo. Lepiej było, kiedy mój wspólnik – tylko z nazwy, psia kość – nie słyszał, że mam ponury nastrój, bo gotów był iść mi z pomocą i wpychać we mnie kolejne porcje ciasta. Jakby nie widział, że ostatnio i tak w dużym stopniu przypominam kulę, która z jakiegoś tylko nieznanego powodu nadal opiera się grawitacji i nie zaczyna toczyć, a trzyma na dwóch parówkowatych nogach.
Miotałem się po pokoju niczym
szatan, szukając teczki z projektami, starając się ubrać tak, coby wyglądać
przyzwoicie i dość elegancko – koszula nie chciała dopiąć się na zbyt okrągłym
brzuchu – zjeść przynajmniej suchą kromkę czerstwego chleba, przygładzić włosy
i ogólnie się przygotować. Mój asystent, wspólnik, współpracownik, gość od
pijaru i marketingu w jednej osobie szopa pracza nadal wystukiwał mi po
drzwiach żałosną melodie niczym dźwięk pogrzebowego dzwonu. Co ten jegomość
robił w mej firmie? To, co mówiło jego imię – Nada, czyli zupełnie nic. Nie
pomagał przy rysunkach, nie tworzył zapytań ofertowych, nie udzielał się na
miejskich przetargach, a przypominał o moim istnieniu i posiadaniu agencji,
kiedy brakowało mu pieniędzy lub gdy za mocno popił. Nie wiedziałem, dlaczego
jeszcze go tu trzymam, ale wydawało mi się, iż dlatego, że osobiście znał
burmistrza i wiele umiał u niego załatwić, jeśli tylko go o to poprosiłem,
przekupując przy tym butelką czystej. To ja byłem w firmie od dawkowania
wszystkiego, co możliwe – pomysłów, idei, materiałów, robocizny i efektów,
które mogły zadowolić włodarzy i sprawić, iż to miasteczko między wielkimi
wzgórzami rozrastało się, gotowe na przyjęcie nowych mieszkańców, którzy jakoś
od żadnej strony żadną falą nie napływali mimo przekonującej do tego gadki w
lokalnych mediach. Ale nie zajmowałem teraz tym głowy, w końcu musiałem się
spieszyć!
Pukanie rozlegało się nadal, czym Nada doprowadzał mnie do szewskiej pasji. Do ust napływały kolejne przekleństwa, które musiałem powstrzymać przed uwolnieniem się, musiałem chociażby umyć zęby i ogarnąć te marne kosmyki czegoś, co od dawna nie było włosami.
– Szybciej, szybciej! – rozległo się, a ja prawie wybuchłem.
– Byłoby szybciej, gdybyś tu wszedł i zabrał teczkę! – odkrzyknąłem, ale nie spotkało się to z żadną reakcją, musiałem radzić sobie sam.
Pewnie pobiłem swój ostatni rekord w ogarnianiu się, ale nie pytałem nikogo o medal, bo komu by się chciało mierzyć mi czas. W miarę wystrojony i nieśmierdzący, z materiałami pod pachą i czapką w dłoni wybiegłem z domu, nie dbając o zamykanie drzwi, bo tutaj i tak nikt nie kradł, po czym natknąłem się na Nadę, który siedział na pniu przy drodze obok mojego domu i wymachiwał swoimi łapkami, nucąc pod nosem.
– Nareszcie! – wykrzyknął, jak tylko mnie zobaczył. – Dłużej się nie dało? – Nie oczekiwał odpowiedzi, zamiast tego zeskoczył z pozostałości dawnej istoty, otrzepał futerko i spojrzał na mnie uważnie. – Gotowy? Chyba nie chcesz, by burmistrz na nas czekał?
Małe dzieci straszy się potworami, mnie straszy się terminami i osobistościami, które mogą zniszczyć mi karierę. Cóż, przywykłem.
– Nooo… Jestem.
Szop pracz prawie klasnął w dłonie.
– To super! Idźmy tam, gdzie nie dotarł jeszcze nikt! – wykrzyknął Nada i roześmiał się.
– Nie ma takiego słowa jak idźmy – zauważyłem, ale szop pracz miał mnie zupełnie gdzieś, pochłonięty tym, by puścić się biegiem w dół ulicy, dotrzeć na mały przystanek postojów i za pierwszym razem wskoczyć na grzbiet nadlatującej ryby.
Do zatoczki zbliżały się cztery: różowa i duża Matka oraz troje jej szarych dzieci, z czego najmniejsze nie było jeszcze przeszkolone, co poznałem po tym, jak skierowało swoje ciało w stronę większej siostry. Na grzbiecie Matki tkwiła już para skrzatów; kobieta trzymała na kolanach doniczkę z kwiatami, jej partner zaś pozwalał prędkości ciągnąć za sobą czerwoną czapkę. Oboje mieli rumiane policzki – może te czerwone jabłka z sadu tak na nich podziałały? – i wyglądali na zadowolonych.
Nim pomyślałem o tym, że też powinienem zapakować się na którąś z taksówek, Nada wskoczył na grzbiet tej płynącej bliżej przystanku, pozostała więc jedna wolna, jednak potrzebowałem do niej dobiec i…
Pukanie rozlegało się nadal, czym Nada doprowadzał mnie do szewskiej pasji. Do ust napływały kolejne przekleństwa, które musiałem powstrzymać przed uwolnieniem się, musiałem chociażby umyć zęby i ogarnąć te marne kosmyki czegoś, co od dawna nie było włosami.
– Szybciej, szybciej! – rozległo się, a ja prawie wybuchłem.
– Byłoby szybciej, gdybyś tu wszedł i zabrał teczkę! – odkrzyknąłem, ale nie spotkało się to z żadną reakcją, musiałem radzić sobie sam.
Pewnie pobiłem swój ostatni rekord w ogarnianiu się, ale nie pytałem nikogo o medal, bo komu by się chciało mierzyć mi czas. W miarę wystrojony i nieśmierdzący, z materiałami pod pachą i czapką w dłoni wybiegłem z domu, nie dbając o zamykanie drzwi, bo tutaj i tak nikt nie kradł, po czym natknąłem się na Nadę, który siedział na pniu przy drodze obok mojego domu i wymachiwał swoimi łapkami, nucąc pod nosem.
– Nareszcie! – wykrzyknął, jak tylko mnie zobaczył. – Dłużej się nie dało? – Nie oczekiwał odpowiedzi, zamiast tego zeskoczył z pozostałości dawnej istoty, otrzepał futerko i spojrzał na mnie uważnie. – Gotowy? Chyba nie chcesz, by burmistrz na nas czekał?
Małe dzieci straszy się potworami, mnie straszy się terminami i osobistościami, które mogą zniszczyć mi karierę. Cóż, przywykłem.
– Nooo… Jestem.
Szop pracz prawie klasnął w dłonie.
– To super! Idźmy tam, gdzie nie dotarł jeszcze nikt! – wykrzyknął Nada i roześmiał się.
– Nie ma takiego słowa jak idźmy – zauważyłem, ale szop pracz miał mnie zupełnie gdzieś, pochłonięty tym, by puścić się biegiem w dół ulicy, dotrzeć na mały przystanek postojów i za pierwszym razem wskoczyć na grzbiet nadlatującej ryby.
Do zatoczki zbliżały się cztery: różowa i duża Matka oraz troje jej szarych dzieci, z czego najmniejsze nie było jeszcze przeszkolone, co poznałem po tym, jak skierowało swoje ciało w stronę większej siostry. Na grzbiecie Matki tkwiła już para skrzatów; kobieta trzymała na kolanach doniczkę z kwiatami, jej partner zaś pozwalał prędkości ciągnąć za sobą czerwoną czapkę. Oboje mieli rumiane policzki – może te czerwone jabłka z sadu tak na nich podziałały? – i wyglądali na zadowolonych.
Nim pomyślałem o tym, że też powinienem zapakować się na którąś z taksówek, Nada wskoczył na grzbiet tej płynącej bliżej przystanku, pozostała więc jedna wolna, jednak potrzebowałem do niej dobiec i…
I przegrałem z czasem.
Bo przez swoje cholerne,
parówkowate, krótkie nóżki wyłożyłem się na chodniku, rozsypując przy tym
wszystkie dokumenty, co wyglądało na deszcz ironii. Nie umiałem się zebrać w
sobie, by wstać, ale czy było warto? Przecież nie miałem szansy, by nagle
wskoczyć na ten przeklęty grzbiet i pofrunąć.
Przegrany, wściekły, mogłem jedynie patrzeć ze swojego marnego położenia, jak ryby z pasażerami – w tym z Nadą, który odwrócił się, by mi pomachać – odlatują w stronę centrum, by zniknąć w korytarzu między innymi taksówkami. Aż się we mnie zagotowało.
Przegrany, wściekły, mogłem jedynie patrzeć ze swojego marnego położenia, jak ryby z pasażerami – w tym z Nadą, który odwrócił się, by mi pomachać – odlatują w stronę centrum, by zniknąć w korytarzu między innymi taksówkami. Aż się we mnie zagotowało.
Wyrzuciłem w górę dłonie zaciśnięte w pięści i krzyknąłem to, co
zawsze, kiedy dzień wyglądał jak wprowadzenie do zejścia w czeluści piekła:
– Jak ja nienawidzę tego Przydasiowa!
– Jak ja nienawidzę tego Przydasiowa!
Yaaaa, haha! Ey, super sie bawilam!!! To dopiero byla basn! Corce poczytam!!! ;D Przydasiowo, zajebista nazwa i zajebiste miejsce! Zrobilas swietny uzytek z inspiracji ilustracja, czulam sie jakbym Andersena czytala!!! Czad! Jestem oczarowana <3 Tytul swietnie koroduje z koncowka ;D Jest chemia! Nie ma niczego, co by mi sie nie podobalo tutaj, piekna abstrakcyjnie historia, bomba!! Na konkurs na basnie z tym!!! <3333
OdpowiedzUsuńTrochę nie mogłam się wczuć na początku, ale potem już było spoko. No i to nawiązanie, że gościu na imię ma "nic". Huehue. Albo to: małe dzieci straszy się potworami, a mnie terminami. Genialne. W ogóle ten szop. WTF. I wskakiwanie na rybę. Jezu. To takie absurdalnie baśniowe! I fajne.
OdpowiedzUsuń