Miałam
kiedyś napisać shota o dziewoi, która pracuje w potwornej cukierni, ale jakoś
straciłam do tego zapał. Teraz wykorzystuję ogólny zamysł do tematu z 11
tygodnia, który idealnie podpasował pod główną bohaterkę i randomowego gościa.
Już ich lubię.
***
Byłam okropnym cukiernikiem. Jeszcze kilka
miesięcy temu pracowałam u wuja, który przyjął mnie pod swoje skrzydła z
litości, więcej miał jednak z tego powodu szkód niż korzyści. Może opanowałam
już sztukę pieczenia puszystych biszkoptów, nie przypalając ich z wierzchu
(nauka tego zajęła mi kilka miesięcy), może potrafiłam ubić najprostszy krem ze
śmietany i dodatku kakao czy wiórków kokosowych, jednak do innych czynności
mnie nie dopuszczano, a już szczególnie nie do dekorowania tortów.
Dzieci z jakiegoś powodu
bardzo mnie lubiły, choć ja je nieszczególnie. To dlatego pewnego dnia, kiedy
ciotka Elle przyjechała do cukierni wraz z całą zgrają swoich dzieciaków (wciąż
się zastanawiam, jak można urodzić ósemkę małych, biegających po świecie
ludzików, a mimo tego wciąż wyglądać jak z okładki magazynu modowego), to mnie
poproszono o zrobienie tortu dla najmłodszej z pociech – Lilyanne. Wujek Henry próbował delikatnie
przekonać pięciolatkę, żeby jednak powierzyła tę ważną misję jemu, ale chyba
wszyscy wiemy, jak uparte bywają dzieci. Najczęściej dla świętego spokoju
pozwalamy im na to, czego tak bardzo pragną. Tort oczywiście zrobiłam, ponieważ
nie miałam większego wyboru, poza tym nie uśmiechało mi się kilkugodzinne
słuchanie wyjącej syreny strażackiej.
Starałam się, jednak moja
najmłodsza klientka miała zbyt wygórowane oczekiwania. W jej głowie jednorożce
pędziły z prędkością stu kilometrów na godzinę, to dlatego całość wyglądała,
jakby jeden z nich zrzygał się wprost na biszkopt. Miało być kolorowo, a wyszło
jak zawsze – tęcza zlała się w jeden kolor, który przywodził na myśl komunalne
ścieki. Nie ratowała jej nawet cukrowa posypka.
Tort nadziewany był
waniliowym kremem, który wypływał z środka, jakby udawał zabarwioną na żółto
lawę. Krzywo skrojone truskawki wysypywały się na talerz, najwyraźniej pragnąc
uciec od tej cukierniczej masakry. Ludzie, którzy spożywali ciasto, wyglądali
jakby się mieli lada moment porzygać. Dla własnego bezpieczeństwa nie jadłam
tego wymyślnego wypieku, a wszystkim innym powiedziałam, że robią to na własną
odpowiedzialność. Efekt był taki, że przez kolejny tydzień moja rodzina – za
wyjątkiem mnie i wujka, który znał już moje piekielnie cukiernicze możliwości –
latali od jednej miednicy do drugiej, wyrzucając z siebie resztki niestrawionego
jedzenia. Nasza cukiernia została wtedy na jakiś czas zamknięta, a Henry
delikatnie zasugerował, że może powinnam poszukać w końcu jakiejś innej pracy.
Zgadzałam się z nim. Szkoda tylko, że nikt mnie nigdzie nie chciał, bo byłam na
tyle beznadziejna, że niszczyłam wszystko, za co się tylko brałam. Jak Boga
kocham – moi rodzice, których nie zdążyłam nawet poznać, musieli dać mi w prezencie
najgorszy zestaw genów. Jedyne, co dobrze robiłam, to ekspresową herbatę. Nie
potrafiłam nawet sprzątać, bo zaraz coś tłukłam – z tego powodu, kiedy miałam
krótki epizod jako pokojówka, narobiłam sobie pokaźnych długów. Kto by
pomyślał, że waza sprowadzona z Grecji może tyle kosztować…
Moje beznadziejne życie
zmieniło się w momencie, kiedy do cukierni przyszedł mężczyzna w czarnym
płaszczu z wysokim kołnierzem i z okularami przeciwsłonecznymi na nosie.
Obserwowałam go od dłuższego czasu zza lady, rozwiązując z nudów krzyżówkę.
Właśnie zastanawiałam się nad synonimem słowa makiawelizm, kiedy ten obcy gość
podszedł do kasy, położył swoje długie fioletowe łapy z zaostrzonymi pazurami
na blacie, i posłał mi niezwykle urodziwy uśmiech, który odznaczał się na jego
szpetnej gębie rządem równo zaostrzonych zębów jakiegoś groźnego psa. Nie, to z
pewnością nie był człowiek.
– Co panu podać? –
spytałam z wrodzoną ostrożnością.
– Zrobione przez siebie
ciasto, które pięknie przystroisz – odpowiedział tubalnym głosem nieznajomy
stwór.
Zamrugałam oczami.
Zapewne moja twarz miała wtedy obojętny wyraz. Ludzie często powtarzali, że wyglądam
jak ktoś, komu polano buzię klejem super glue, ponieważ się nie uśmiechałam,
nie okazywałam strachu, nie cierpiałam i nie smuciłam się. Byłam jak niezmącone
jezioro, którego nie wzruszała nawet susza.
– Przykro mi, ale nie
robię ciast. Miesiąc temu mało nie zabiłam rodziny swoimi wypiekami – mruknęłam
od niechcenia. Wtedy właśnie przypomniał mi się ten krzyżówkowy synonim, który
ignorancko postanowiłam wpisać jako hasło. Mistyfikarstwo. Pasowało jak ulał.
– Właśnie dlatego chcę,
abyś upiekła mi tort i potwornie go przystroiła. – Nieznajomy pochylił się nad
moją twarzą, jakby chciał mnie pożreć, po czym pieszczotliwie tyknął mnie
pazurem w czubek nosa.
Patrzyłam się na niego w
milczeniu, zastanawiając się, czy jeżeli nie wypełnię jego prośby, rzeczywiście
zostanę zjedzona. Pomimo beznadziejności mojego istnienia, postanowiłam, że
chcę jeszcze pożyć. Nigdy nie wiadomo, czy moje marne życie w końcu się nie
zmieni.
Zgodnie z prośbą stwora,
upiekłam najohydniejsze ciasto pod słońcem. I muszę przyznać, że niezwykle
dobrze się przy tym bawiłam. W końcu w niczym nie byłam tak dobra, jak w
pieczeniu potwornych wypieków.
Kiedy ociekający spaloną
czekoladą tort trafił już w łapska fioletowego stwora, który pożarł go w
całości, ostentacyjnie mlaskając, dostałam dwieście dolarów, a także umowę,
która dotyczyła pracy w potwornej cukierni. Pan Valdemar, wysłannik mojego
potencjalnego szefa, stwierdził, że żaden z ludzi nie robił nigdy tak ohydnych
tortów jak ja, nawet dzieci. Jeżeli zechcę oddać im swoją kruchą duszę na sto
lat (co wiązało się z tym, że będę musiała u nich pracować nawet po śmierci), w
ich świecie na pewno stanę się legendą. I cóż rzecz, stałam się nią, o czym
nikt z mojej rodziny nie wiedział. Na szczęście. Jak to powiadają poczciwe
staruszki – czasem nawet najgorszy antytalent może przysłużyć się ludzkości.
Żartowałam. Staruszki tak nie mówią. Stworzyłam to powiedzenie, żeby połechtać
swoją beznadziejność.
Właśnie kończyłam
urodzinowy, wegański wypiek dla lorda Dracooli, który ociekał syntetyczną krwią
(postanowił, że musi iść z duchem czasu, więc został weganinem i podrasował
nieco swoje imię, żeby brzmiało bardziej cool),
kiedy dostałam telefon od siedmioletniej już Lilyanne. Ta mała nie potrafiła
się ode mnie odczepić, pomimo tego, że zgotowałam jej najgorsze urodziny pod
słońcem. Jak sama stwierdziła, zrobiła to celowo, bo nie chciała jechać na
wakacje do babci, a wiedziała, że jeżeli rodzina zje mój wypiek, wszyscy się
pochorują. To było bardzo miłe z jej strony. Doceniałam to, tym bardziej, że
aktualnie byłam jednym z najgorszych pracowników potwornej cukierni (tutaj to akurat
komplement).
Lilyanne poprosiła mnie o
to, abym przyrządziła dla niej tysiąc sztuk ciasteczek, bo razem z koleżankami
będą chodzić po domach i rozdawać je w celach charytatywnych – moja kuzynka
była aktualnie harcerzem. W jej głosie dało się słyszeć dziecięcą złośliwość.
Zapewne nie chciała sprzedawać ciasteczek, to dlatego pragnęła zrobić wszystkim
na złość. Po zastanowieniu stwierdziłam, że nie chcę posłać do szpitala
poczciwych staruszków. To dlatego kupiłam w sklepie pięćdziesiąt pudełek
instant ciastek (moja wypłata była teraz całkiem pokaźna, więc nie musiałam się
przejmować kosztami). Na opakowaniu napisano, że nawet dziecko, które nie
ukończyło pięciu lat, będzie potrafiło je przyrządzić, wciąż jednak nie byłam
pewna, czy podołam temu zadaniu. Kilka lat wstecz spaliłam w mikrofali głupie
Pop-Tarts. Wujek Henry nie mógł doczyścić ścianek urządzenia przez kolejne
miesiące.
Postanowiłam, że zaproszę
do siebie jedyną przyjaciółkę, jaką miałam. Była nią Willow. Willow od
podstawówki nienawidziła słodyczy, ponieważ pewnego dnia jej ojciec, który
swojego czasu był dosyć nielubianym amerykańskich politykiem, został otruty
brownie, które razem spożywali w restauracji. Umarł, a w tłuściutkiej wówczas
Willow pojawiła się prawdziwa nienawiść do wszystkiego, co miało w sobie choć
odrobinę cukru. To dlatego tak bardzo cieszyło ją, że aktualnie pracuję w
potwornej cukierni, niszcząc wszystkie wypieki świata. To była dla niej forma
spektakularnej walki ze słodyczami. Willow planowała w przyszłości wybielić
swoją skórę jak Michael Jackson, ponieważ gdy patrzyła w lustro, kojarzyła się
samej sobie z tym kawałkiem brownie, który otruł ojca. Co najmniej pięć razy w tygodniu
wzdychała nad moim bladym kolorytem skóry, to dlatego obiecałam, że będę jej
wzornikiem, kiedy zdecyduje się już na zabieg. Wiedziałam, że Willow nie
ucieszy to, że musi ślęczeć nad instant ciastkami, ale zawsze mogłam jej
wmówić, że zamierzam dodać tam coś potwornego.
Podparłam telefon
ramieniem, przykładając go do ucha. Dłonie były teraz zajęte, ponieważ robiłam
na szczycie krwawego tortu różyczki w kolorze ziemi, jaka ścieliła tereny przed
posiadłością lorda Dracooli. Na ich wierzchu zamierzałam umieścić specjalne
wegańskie gałki oczne. Na samym środku miała znaleźć się trumna, z której w
odstępie dwudziestu sekund będzie wyskakiwała lalka voodoo uszyta na
podobieństwo mojego klienta. W jego brzuch miała być wbita igła, która będzie
się przesuwała, kiedy tylko opadnie wieko trumny. Lord Dracoola stwierdził, że
lubi jak coś go łaskocze po jelitach.
– Halo? – rzuciłam zapobiegawczo do telefonu.
Zazwyczaj po tym słowie przechodziłam od razu do konkretów: – Mam pięćdziesiąt
pudełek instant ciastek, które natychmiast musimy zacząć produkować. Gdzie
jesteś?
W telefonie rozbrzmiał
dźwięczny śmiech, który nie mógł należeć do Willow. Chyba że nagle postanowiła
zmienić płeć, o czym nie raczyła mi powiedzieć.
Moja przyjaciółka
należała do tych osób, które znienacka wpadały na dziwne pomysły. Pewnego dnia
postanowiła, że sklei sobie klejem super glue środkowy i wskazujący palec, oraz
serdeczny i mały. Zrobiła to dlatego, że chciała oddać chwałę kosmicznej rasie Wolkan.
Willow była ogromną fanką Star Treka.
Miała nawet takie same brwi jak Spock.
– Myślę, że masz zły
numer, ale tak czy inaczej, możesz na mnie liczyć, bo to brzmi całkiem zabawnie
– dostałam odpowiedź.
Uniosłam brew. Odchyliłam
głowę na tyle, że telefon wpadł mi w sam środek tortu. Nie przejęłam się tym.
Lord był ekscentrykiem. Lubił, kiedy coś nie było idealne.
Ściągnęłam z dłoni
przeźroczystą rękawiczkę i ostrożnie wyjęłam iPhone’a z kremu.
– Czy jesteś jednym z
tych żartownisiów, którzy raz na jakiś czas kradną telefon mojej przyjaciółce,
żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie poznała jakiegoś chłopaka? Dean? Ian?
Darien? Ile was tam było? – spytałam spokojnie. Liczni kuzyni Willow lubili
wywijać jej różne kawały.
– Nie wiem, ile ich było,
ale moje imię nie zaczyna się ani na literę D, ani na I, tego możesz być pewna.
– W słuchawce znów usłyszałam miło brzmiący śmiech.
Odchyliłam telefon i
spojrzałam na wpisany przeze mnie ciąg cyfr. Nie miałam żadnych kontaktów, ponieważ
niedawno kupiłam nowego iPhone’a i nie zdążyłam jeszcze wpisać wszystkich
numerów. Dobrze, nie wpisałam jeszcze żadnego numeru, na szczęście ten do
Willow znałam na pamięć. Widocznie musiałam wcisnąć piątkę zamiast czwórki.
Cóż, mój błąd.
– Naprawdę chcesz mi
pomóc robić ciasteczka, panie, którego imię nie zaczyna się ani na I, ani na D?
– podjęłam się gry.
– Dlaczego nie?
– Wyślij mi najpierw
swoje zdjęcie. Muszę wiedzieć, że nie jesteś jakimś seryjnym mordercą, który
właśnie uciekł ze stanowego więzienia. Musisz mi również odpowiedzieć na kilka
pytań. Nie będę ich oczywiście powtarzać. To szybka rozmowa kwalifikacyjna,
przyzwyczaj się. – Uniosłam wzrok ku sufitowi. – Co robisz w życiu? Jakie masz
doświadczenie w kuchni? Lubisz herbatę ekspresową? Wkurzają cię dzieci?
Mieszkasz w Fernley? Ile masz lat? Dlaczego chcesz robić ciasteczka z obcą
kobietą, która przypadkowo do ciebie zadzwoniła? Na zdjęcie i odpowiedzi czekam
tylko trzydzieści sekund, potem się rozłączam. – Odchyliłam telefon, kliknęłam
tryb głośnomówiący i kliknęłam na stoper. – Czas start.
– Cóż – zaczął powolnie
chłopak, w ogóle się nie spiesząc. Albo był pewny siebie, albo skonsternowany.
– Jesteś bardzo wymagającą pracodawczynią, ale spokojnie, poradzę sobie. –
Znacząco chrząknął. – Jestem kucharzem pracującym w hotelu na Arrow Street w
Fernley, co stanowi odpowiedź na trzy z twoich pytań. Od herbaty ekspresowej
wolę czarną kawę. Lubię dzieci pod warunkiem, że nie ma ich w pobliżu mnie. Nie
odpowiem, ile dokładnie mam lat, ale sadowię się pomiędzy dwudziestką a
trzydziestką. Chcę robić ciastka z obcą kobietą, która przypadkowo do mnie
zadzwoniła, ponieważ sama mi to zaproponowała, a aktualnie nie mam nic
ambitnego do roboty, ponieważ urlop mi nie służy.
Zostały mu jeszcze dwie
sekundy na wysłanie zdjęcia. Jak za zawołanie pojawiło się ono na moim ekranie.
Uniosłam brew, przyglądając się okrągłej buzi chłopaka, który nie mógł mieć
więcej niż dwadzieścia pięć lat. Wyglądał jak Tom Holland, i tu mogłabym
zakończyć swój wywód.
– Jesteś Spider-Manem? –
spytałam prosto z mostu.
– Wszyscy zadają mi to
samo pytanie, a czy Spider-Man nie ukrywał przypadkiem swojej tożsamości?
– Wyglądasz jak cholerny
Tom Holland.
– To też często słyszę.
– Masz tak samo zgrabny
tyłek jak on?
– Na pewno lepszy niż
Brie Larson.
– Wygrałeś. Nie dbam o
to, czy jesteś seryjnym gwałcicielem.
– Dziękuję za zaufanie… –
przerwał znacząco, jakby oczekiwał, że się przedstawię.
– Lainey. W
przeciwieństwie do ciebie nie jestem superbohaterem, ale pracuję w potwornej
cukierni. Robię najohydniejsze torty pod słońcem, to dlatego dzisiaj mam zamiar
przyrządzić pięćdziesiąt pudełek instant ciastek, ponieważ nie chcę otruć
poczciwych staruszek, które wykupią je od mojej siedmioletniej kuzynki z piekła
rodem. Lily zwraca się do mnie wtedy, kiedy chce doprowadzić do czyjejś
śmierci. Podejmujesz się tego zadania, Spider-Manie?
– Cóż, pomagam wszystkim
w sąsiedztwie, jak już sama wiesz, dlatego tym razem uratuję to miasto przed
twoimi śmiercionośnymi wypiekami i dopilnuję, żeby instant ciastka wyszły na
tyle wybornie, na ile pozwala firma Cookie Flopster.
Zmarszczyłam czoło i
spojrzałam przez okno.
– Śledzisz mnie czy
jesteś jasnowidzem?
– W Great American Market
była promocja, zgadywałem.
Uśmiechnęłam się pod
nosem.
– Prześlę ci mój adres.
Czekam na ciebie pół godziny i nie obchodzi mnie, gdzie się w tym momencie
znajdujesz. To ważna praca na zlecenie wymagająca wielu wyrzeczeń. Oczywiście
nie licz na wypłatę.
– A na kubek ekspresowej
herbaty mogę liczyć?
– Już mi się podobasz. –
Rozłączyłam się.
Właśnie umówiłam się z
jakimś obcym gościem na robienie ciasteczek z proszku. Wujek Henry
powiedziałby, że jestem szalona i nieodpowiedzialna. Ale miałam to gdzieś.
Na szczycie tortu lorda
Dracooli położyłam delikatnie trumnę. Potem założyłam ręce na biodra i z ulgą
odetchnęłam. Teraz czekała mnie randka ze Spider-Manem ratującym Fernley od
moich wypieków.
XDDDDDDDDDD Boże, co ten tydzień? Kolejny zajebisty tekst, aż mi wstyd za mój teraz :P Myślałem, że wege Dracoola wygrał, ale nie! Musiałaś dowalić ze Spider-Manem i Brie Larson <3 No po prostu ubóstwiam Cię w tej chwili XD Dobra, a teraz na spokojnie :P Wpierw, jak przeczytałem "potworna cukiernia" to pomyślałem, że to będzie coś w stylu "Sweeny'ego Todda", a to chodziło o to, że potwornie złe w sensie niedobre, także kolejne zaskoczenie :D Tekst, jak zwykle, świetnie napisany, nie mam za bardzo do czego się doczepić, no może do miednicy - kojarzy mi się to bardziej z czasami mojej babci niż czasami iphonów, ale to taki tam drobiazg :P I bardzo fajny pomysł na (anty?)bohatera - Lainey :D Mimo, że jest taką niedorajdą, to wzbudza dużo sympatii, super ją zaprezentowałaś :D Oby tak dalej :D
OdpowiedzUsuńCzyżby początek nowej serii?
OdpowiedzUsuńOj, jak czytam o tym pieczeniu to jakbym siebie widziała, tez mi zajęło kilka miesięcy upieczenie babki, która byłaby zjadliwa.
Biedne jednorożce :P Sądziłam, że właśnie tak skończy się częstowanie tortem jej wykonania. Cóż, przyszłość w zawodzie piekarza nie jest jej pisana, wiec pewnie dobrze się stało.
"Właśnie dlatego chcę, abyś upiekła mi tort i potwornie go przystroiła" - nie wiem dlaczego, ale od razu skojarzył mi się z wilkiem z czerwonego kapturka :D zamówienie na trujące cisto i osobiste dostarczenie - bardzo podejrzane.
To początek fasynującego uniwersum jest.
Lord Dracoola jest faktycznie cool:)
Hmm Willow ma całkiem spory problem z tym cukrem i o ile wydaje się to irracjonalne, o tyle pasuje jak ulał do tej historii. Hahah odjechana ta Willow, juz ją lubie (żyj długo i pomyślnie).
Aż jestem ciekawa czy ten ala Spider-Man to faktycznie on , no bo w tym miasteczku wszytko może się wydarzyć.
Czekam na kolejną część.
I jak się okazało pieczenie było jej bardziej pisane niż sądziłąm, choć nie w standardowej formie:)
UsuńHej! :)
OdpowiedzUsuńJa też już ich lubię ;) W panu o imieniu nie na D i nie na I nawet może znajdę kolejną miłość, o ile będą mogła go często spotykać.
Cholera, ja chcę do tego świata! Nigdy jeszcze nie piekłam tortu, boję się, że by mi nie wyszedł, czy Lainey (śliczne imię) może być moim nauczycielem?
Świetne wykorzystanie starego pomysłu i tematu, przedstawiony świat wciąga niczym makaron - niekoniecznie instant! - i nie chce wypuścić za szybko z rąk. Plastyczność, ładnie przedstawiona retrospekcja. Chcę więcej i tyle.
Pozdrawiam.