Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 26.05): Jestem przy tobie. Nieważne, co jeszcze przyjdzie ci do głowy, jestem przy tobie. Klucze: sądzić, nachalny, patyzant, wygodnie

Namierz cel:

niedziela, 31 stycznia 2021

[88] Rok 846: In Memoriam ~ Rilnen

Po połowie ostatniego sezonu SnK nie mogłam przepuścić okazji. Nadal nie potrafię się pozbierac i ryczę nad ziemniakami. Mimo, iż wiedziałam, co nastapi. Good job Isayama, good job MAPPA.  


To prawdopodobnie była już nerwica natręctw, ale wtedy nie zwracałam na to zbytniej uwagi. Od dłuższego czasu wbijałam stalówkę pióra w pergamin, wpatrując się tępo w przestrzeń przed sobą. Nienawidziłam tych dni, kiedy w Kwaterze Głównej Zwiadowców było cicho i spokojnie, a przez korytarze przebiegał tylko uporczywy wiatr, wkradający się do zamku przez nieszczelne okiennice. Taki stan rzeczy świadczył o tym, że Oddział Zwiadowców był na wyprawie poza murem i nie wszyscy wrócą żywi.

W skrzydle szpitalnym nazywaliśmy to specyficznie ciszą przed burzą, a starsi medycy patrząc na starannie przygotowujących pokoje dla rannych młodszych kolegów radzili, by „usiedli na dupie, bo jak jebnie, to tylko raz i potem nie będą wiedzieli do czego ręce włożyć”. Na nieszczęście z moim dopiero rocznym doświadczeniem w łataniu żołnierzy spod znaku biało-niebieskich skrzydeł, bez ani jednej wyprawy za mur na koncie, zostałam starszym medykiem, liderem grupy, po tym, jak prawie cały oddział medyków wyruszających za mur została pożarta żywcem przez tytanów.

Zwiadowcy, pod dowództwem Erwina Smitha byli najmniejszym z wojskowych korpusów. Wcielał w swe szeregi ponad trzystu żołnierzy i dzielił się na dziesięć oddziałów, każdy z nich dowodzony przez jednego z kapitanów, którzy odpowiadali bezpośrednio przed pułkownikami podlegającymi generałowi. Ponadto w swoich szeregach Zwiadowcy mieli pięciu weterynarzy, pięciu specjalistów od zaopatrzenia oraz tuzin medyków, w oddziale najstarszej stażem Eve Dietrich, podzielony na dwa oddziały, jeden wyruszający na wyprawy oraz stacjonarny, w którym osobiście pełniłam funkcję kapitana.

— Jesteś dzisiaj taka nerwowa, bo mają wrócić, prawda? — pani Eve spojrzała na mnie znad rogowych okularów, wciąż stawiając perfekcyjny podpis na raporcie.

— Wcale nie jestem nerwowa — zaprzeczyłam natychmiastowo, wyrwana z transu. — Hej! Przecież nikogo dzisiaj nie zabiłam!

— Może chcesz za to medal? — Jak zwykle sarkazm pani pułkownik, był na najwyższym poziomie. — Po za tym, nigdy nikogo nie zabiłaś. Każdy żołnierz wstępując w szeregi Zwiadowców wydaje na siebie wyrok.

— Wiem, ale…

— Nie uratujemy wszystkich — Pani Eve wcięła mi się w słowo, dobrze wiedząc, co mam na myśli.

Znała mnie bardzo dobrze. W końcu sama odbierała mnie przy porodzie, co niejednokrotnie mi wypominała, gdy chciałam ja niewinnie okłamać.

— Wiedzieli, na co się pisali — skomentowała sucho starsza kobieta, choć byłam świadoma tego, że po każdej wyprawie opłakiwała zmarłych żołnierzy.

Korpus Zwiadowczy był zaznajomiony ze śmiercią jak nikt inny. W jednej chwili śmiejemy się z głupich żartów o gównie, w drugiej zaś zostajemy rozdarci przez ogromne zębiska tytanów. Dlatego tez posiadanie przy sobie takiej ciepłej i twardo stąpającej po ziemi osoby, jak pani Eve, było zbawieniem dla naszych zszarganych umysłów. 

— Spóźniają się — mruknęłam, mnąc w dłoniach zniszczony przez tusz pergamin.

Starałam się zachować spokój, ale moje trzęsące się dłonie szybko mnie zdradziły. Planowo Oddział Zwiadowców powinien dotrzeć z powrotem przed zmrokiem. Jednak, ilu ich rzeczywiście powróci? Skrzydło szpitalne znów będzie przypominać pole bitwy. Krew, flaki i pourywane kończyny, to była dla mnie codzienność, choć wciąż nie wiedziałam, czy wszyscy poświęcaliśmy się w słusznej sprawie.

Donośne bicie dzwona rozległo się nagle. Zwiastował powrót Oddziału Zwiadowczego, ale także było sygnałem dla całego skrzydła szpitalnego, by stanąć na wysokości zadania i przygotować się na najgorsze.

—Potrzebujesz pomocy? — zapytałam, ale Eve tylko pokręciłam głową.

— Leć do Erwina.

„O ile przeżył”, dodałam w myślach.

— Zbierz od niego raport.

Skinęłam i wybiegłam z gabinetu. Z oddali słyszałam już stukot kopyt koni i drewnianych kół ryksz, wiozących rannych i poległych żołnierzy. Ostatnie stopnie głównych schodach wejściowych przeskoczyłam, starając się nie poślizgnąć na wypolerowanej posadzce, która pewnie za chwilę pokryje się krwią i wymiocinami.

Tego dnia słońce wisiało wysoko, powodując skwierczący upał. Chwilę mi zajęło, by mój wzrok przyzwyczaił się do oślepiającego światła, ale gdy przytknęłam dłoń do czoła zauważyłam majaczący na horyzoncie korowód jęków i agonii. Gdy tylko dotarli na dziedziniec przed kwaterą, podeszłam do generała Erwina.

— Generale, proszę o raport medyczny! — zasalutowałam, stając na baczność.

Generał zsiadł ze swojego wierzchowca i przez chwilę marszczył brwi, jakby przed oczami przebiegały mu twarze każdego z poległych.

— Pięćdziesięciu ośmiu poległych, osiemdziesięciu trzech rannych… W tym, straciliśmy kapitana Aarona.

Coś ciężkiego opadło na mój żołądek. Aaron Tiedemann był drugim z kapitanów opiekującym się oddziałem medyków na wyprawach za mury.

— Przejmujesz jego obowiązki. — Generał spojrzał na mnie, jakby chciał dodać mi otuchy, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.

Wcale tego nie potrzebowałam, to nie ja przed chwilą doświadczyłam spotkania pierwszego stopnia z morderczymi tytanami.

— Przyjęłam. — Ponownie przystawiłam pięść nad piersią i odmaszerowałam w stronę pozostałych medyków, którzy już krzątali się wśród najbardziej rannych.

Nie było czasu na płacz ani żałobę. Natychmiastowo musiałam zebrać się w sobie, by szybko i sprawnie rozdzielić obowiązki wśród pozostałych oraz zająć się poszkodowanymi, którzy potrzebowali nie tylko pomocy fizycznej, ale przede wszystkim psychicznej. Z każdym powrotem zza murów w spojrzeniach żołnierzy Korpusu Zwiadowczego było coraz mniej światła. Ból i strach wypisany na twarzach świadczył o tym, że nawet najodważniejsi po wyprawach tracili hart ducha i przestawali być sobą.

Moje myśli pędziły jak szalone, a harmider tworzony przez Zwiadowców wcale nie pozwalał mi się skupić. Krzątałam się między rannymi, wykorzystując swój niski wzrost, przemykałam pod ramionami żołnierzy prowadzących swoje wierzchowce do stajni, gdy nagle nie patrząc przed siebie, wpadłam na kogoś z impetem.

— Ja pierdolę, naucz się chodzić! — krzyknęłam, rozcierając formującego się natychmiastowo guza na czole.  

— To chyba ja powinienem powiedzieć, kapitanie 

Kurwa. Od razu poznałam ten głos. Zimny, pozbawiony wszelakich uczuć. Zacisnęłam powieki, czując wszechogarniający mnie wstyd. Skrzywiłam się, kiedy poczułam pewny uścisk na ramieniu, po czym zostałam pociągnięta w górę i postawiona na nogi. Otwarłam ze strachem jedno oko, spodziewając się już najgorszej kary w postaci czterogodzinnego szorowania podłogi 

— Proszę mi wybaczyć, Kapralu Levi… — Zadarłam głowę, gdyż nawet człowiek nazywany Najsilniejszym ze Społeczeństwa był ode mnie wyższy.  

A ja tak nienawidziłam, gdy ktoś spoglądał na mnie z góry. Wystarczyło, że przez zagrożenie, jakim byli tytani, ludzkość była zmuszona ciągle unosić ze strachem wzrok.  

— Kapitan RieseUważaj, gdzie stawiasz kroki.  

Przełknęłam ślinę, czując niemal ból w wysuszonym ze strachu gardle. Zasalutowałam pokracznie obserwując, jak Kapral Levi odwraca się na pięcie i odchodzi. Gdy zniknął mi z oczu, odetchnęłam, choć ręce nadal mi się trzęsły. 

Jeszcze przez moment zbierałam się w sobie, po czym znowu rzuciłam się w zamieszanie powyprawowe. Po przydzieleniu obowiązków i wstępnych oględzinach najbardziej poszkodowanych, dołączyłam do pozostałych medyków, którzy znajdowali się w wielkiej sali, przygotowanej na powrót zwiadowców. Setki łóżek polowych, rozstawionych w odpowiedniej odległości od siebie, złowieszczo czekających na rannych. Biała pościel lśniła, jakby nieświadoma tego, że za niedługo pokryje się szkarłatem krwi.

Sekundy ciszy dłużyły się w nieskończoność. Prawie nie słyszałam dobiegających z oddalonego placu głównego wiwatów pomieszanych z bolesnym krzykiem rozpaczy. A więc i tym razem ktoś zginął. Czyjś syn, czyjaś żona. Ktoś stracił rodziców. Modliłam się, bym tylko ja nie straciła ciebie...

Drzwi wielkiej sali skrzydła szpitalnego otwarły się z hukiem. Wzięłam głęboki oddech, po czym podchodząc do pierwszego wniesionego rannego żołnierza, zaczęłam wykrzykiwać polecenia. Maksymalnie skupiona na niesieniu pomocy, odsuwałam od siebie czarne myśli, gdy rozglądając się ukradkiem po sali wciąż nie mogłam dostrzec twojej twarzy. Z każdym kolejnym pacjentem martwiłam się coraz bardziej. Czy to był ten dzień, w którym twoja drużyna po prostu nie wróciła z wyprawy za mur…?

—Kapitan Riese! — zawołał ktoś u progu. — Tutaj!

Poderwałam głowę i zobaczyłam, jak dwóch żołnierzy niesie rannego na prowizorycznie skleconych noszach. Jęki bólu rozdzierały mi czaszkę i zanim dotarłam do potrzebującego wiedziałam, że to jego ostatnie chwile. Zacisnęłam usta w wąską linię, by tylko nie skrzywić się na widok poszarpanego ciała.

— Jest źle, prawda? — ranny żołnierz pomimo swojego stanu zdołał się uśmiechnąć.

Ledwo oddychał, a jego ciało pokryte było potem. Nie miał prawej ręki, a przez ranę na plecach można było dostrzec żebra. Wygryzło mu nerkę.

— Co ty opowiadasz, — również się uśmiechnęłam, nie chcąc pozbawiać żołnierza nadziei — zaraz się tobą zajmiemy… — urwałam, gdy żołnierz złapał mnie ostatkiem sił za nadgarstek.

— Zostaw — szepnął, patrząc na mnie wręcz błagalnie. — Mi już nic nie pomoże… — skrzywił się, a bandaże, którymi był owinięty doszczętnie przesiąkły krwią. — Tylko, proszę… po—powiedz moim rodzicom… powiedz im…

Nigdy się nie dowiedziałam, jaka była ostatnia wiadomość żołnierza. Jego oczy zaszły mgłą zanim zdążył dokończyć zdanie. Po chwili na jego twarzy można było dostrzec błogi spokój. Zamknęłam jego powieki, mając ochotę ryczeć z wściekłości. W ostatnim momencie powstrzymałam się przed kopnięciem w polowe łóżko, na którym leżał trup. Jeden z pielęgniarzy nakrył żołnierza jego zielonym płaszczem zwiadowcy, a ja tylko westchnęłam i ruszyłam do kolejnego rannego, z trudem powstrzymując łzy. Nie mogli zobaczyć, że ich ostatnia nadzieja była w rozsypce.

Przez rok służby medycznej w Korpusie Zwiadowczym poznałam parę typów cierpienia. Z jednej strony byli tacy, jak ten od wyrwanej nerki, pogodzeni z losem, którzy do ostatniego tchu wierzyli, że poświęcili się sprawie. Niektórzy wrzeszczeli i przeklinali na czym świat stoi, do końca bojąc się śmierci, która i tak nadchodziła niczym zbawienie.

Po niektórych kostucha przychodziła za długo. Dniami i nocami ich doglądałam, trzymałam za ręce, gdy niewidzącymi już oczyma wciąż szukali nadziei. W takich chwilach starałam się ich uspokajać na różne sposoby, opowiadaniem, czasem śpiewem. I zawsze obiecywałam, że wszystko będzie dobrze.

A gdy tylko umarli, wstawałam od ich łóżek i z kamienną twarzą odchodziłam, by jak najszybciej o nich zapomnieć. Nie było czasu na rozpacz. Każdego utrzymywałam w przekonaniu, że każda kolejna śmierć mnie już nie obchodziła. Tylko jedna osoba wiedziała, że było całkowicie odwrotnie…

— Lotta! Lotta, pomóż!

Piorunujący ból przeszył mój kark, kiedy odwróciłam głowę na dźwięk znajomego głosu. Do sali chorych wszedł Moblit, trzymając za rękę swoją pułkownik, Hange.

— Hange, do kurwy nędzy — jęknęłam, sięgając po wodę utlenioną. — Ile razy ci mówiłam, żebyś utrzymywała dystans między tytanami?

Nie musiałam nawet oglądać, jakie obrażenia miała moja przyjaciółka. Po roku spędzonym wśród jej towarzystwa nie tylko wytworzyła się między nami przyjacielska więź, ale także na moje nieszczęście poznałam jej zamiłowanie do tytanów, które zwykle kończyło się niezbyt przyjemnymi kontuzjami odnoszonymi przez pułkownik Zoe. Jej celem życiowym było złapanie żywego tytana, by móc przeprowadzić dogłębne eksperymenty dotyczące poznania ich natury, czego zarówno ja jak i sam dowódca Smith był przeciwny.

— Przecież to tylko zadrapanie… — Hanji podrapała się zdrową ręką po głowie, po czym syknęła, gdy wylałam jej wodę utlenioną na szarpaną ranę na prawym przedramieniu.

— Chciałaś go pogłaskać, prawda? — Rzuciłam jej powątpiewające spojrzenie, po czym wróciłam do przemywania rany.

Zbyt dobrze znałam swoją przyjaciółkę i jej obsesję na punkcie tytanów. Hange Zoe miała całkiem inne podejście do tych zjadających ludzi potworów. Zamiast się ich bać, czy pałać do nich nienawiścią, to kobieta wydawała się w nich wręcz zakochana i chciała podjąć próby zrozumienia ich działania, choć w planach miała nie bardzo humanitarne eksperymenty, to podjęła próby zrozumienia działania tytanów. Wyrażała się o nich z niemal matczyną miłością.  

W tym przypadku, jej „dziecko” starało się ją zeżreć. Szarpana rana na prawym przedramieniu definitywnie wskazywała na próbę zatopienia ogromnych zębów w jej ciele. Miała szczęście, że zadziałał refleks i w ostatnim momencie odskoczyła. Gdy Moblit przyprowadził ją do skrzydła szpitalnego, wcale nie była wystraszona, wręcz przeciwnie, śmiała się jak opętana.

— Po prostu podeszłam za blisko abnormalnego… — Uśmiechnęła się krzywo, gdy zaczęłam zakładać jej szwy.

— Ciągle uważam, że powinnaś przestać eksperymentować z tymi potworami.

— Hej, nie nazywaj ich tak! Dzięki tym eksperymentom będziemy bliżej ich poznania!

— Nie chcę ich poznawać, chcę się ich pozbyć z tego świata, zanim zeżrą nas wszystkich — mruknęłam.  

— Zanim się ich pozbędziemy, warto poznać więcej ich tajemnic.

Na moment między nami zapadła cisza, podczas której starałam się połatać ranę Hange tak, by została jak najmniejsza blizna. Nie, żeby pułkownik tego wymagała, bo zwykle nie przejmowała się wyglądem, ale osobiście brałam sobie za punkt honoru, by moje szycia wyglądały jak najładniej. Mimo, iż mój wzrok skupiony był na ranie, to jednak kątem oka widziałam, że Hange przypatruje mi się z miną, jakby chciała mi coś powiedzieć, ale nie za bardzo wiedziała, jak się do tego zabrać.

— Co? — zapytałam od razu, rzucając przyjaciółce znaczące spojrzenie znad kleszczy przytrzymujących nić.

— Jak ci idą treningi? 

Zadrżałam na samą myśl o treningach. Wiedziałam, że musiałam ćwiczyć, by pewnego dnia być gotowa na wyprawę za mur, jednak nie wszystko szło zgodnie z planem. Nadal miałam problemy z obsługa sprzętu do manewrów przestrzennych, przynajmniej raz na miesiąc zaliczałam bliskie spotkanie z drzewem, a i tak więcej czasu spędzałam w skrzydle szpitalnym, opiekując się rannymi żołnierzami.

— Cóż no… dobrze — próbowałam się wykręcić od wypowiedzi, jednak przed bystrym okiem Hanji nic nie można było ukryć. — A czemu pytasz?

— Podsłuchałam rozmowę Erwina z Levi’em…

— I co w związku z tym?

— Prawdopodobnie nie będziesz już trenować razem w składzie Nanaby.

Ciężka kula lodu opadła mi na żołądek. Szybko przeanalizowałam w głowie fakty, łącząc kawałki układanki w  jedną całość.

— Kto? — zapytałam natychmiast, chociaż przeczuwałam, jaka będzie odpowiedź.

— Co?

— Kto teraz będzie mnie trenował?

— No… Levi.

Kapral Levi. Nazywany Najsilniejszym ze Społeczeństwa, jednoosobową armią. Do tego gbur, sadysta i świr na punkcie sprzątania i czystości. Gorzej być nie mogło. Już wolałabym jechać na wyprawę za mur bez przygotowania i dać się pożreć pierwszemu lepszemu tytanowi, niż trafić pod jego opiekę.

— Wpadłam na niego na dziedzińcu. — Zawinęłam ciasno bandaż na przedramieniu Hange, która spojrzała na mnie znad swoich owalnych okularów.

— To on ci nabił tego guza na czole?

— Jest niski, ale strasznie twardy — stwierdziłam, a kiedy doszedł do mnie sens moich słów, natychmiast się zaczerwieniłam. —To znaczy… miałam na myśli to, że jest nadzwyczaj umięśniony…

— Dlaczego się czerwienisz? — Hange zmarszczyła brwi, jednak chwilę później jej twarz się rozjaśniła, a ona sama zakryła usta dłonią, zapowietrzając się głośno.

— Co?

— Ktoś tu chyba wpadł… — Pułkownik uśmiechnęła się szeroko.

— Nie bądź śmieszna, Hange.

— Przecież to nic takiego!

— Jest starszy ode mnie  jakieś, trzynaście lat?

Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie w ciszy, mrugając na zmianę i próbując zrozumieć się nawzajem.

— Referowałam do wpadania NA kogoś, ale jak już sama się przyznałaś…

— Do niczego się nie przyznałam! — oburzyłam się, szturchając zanosząca się śmiechem pułkownik wierzchem dłoni w ramię.

— Przynajmniej nie jadłaś kradzionych ziemniaków przed dowódcą.

— Co? — zapytałam ponownie, marszcząc nos.

Czasem Hange wyskakiwała z odbiegającymi od tematu stwierdzeniami i po dłuższym czasie już nic mnie nie dziwiło.

— Przed wyprawą słyszałam plotki, że w nowym oddziale korpusu treningowego mają dziewczynę, która na pierwszym apelu wcinała gorącego ziemniaka, którego podwędziła z kuchni.

— Na apelu? Przed Keithem Shadisem?

— Ponoć bez strachu przełamała kartofla na pół i chciała podzielić się z Shadisem.

— Dziewczyna się chyba śmierci nie boi. Będzie dobrym Zwiadowcą.



|"Attack on Titan" belongs to Hajime Isayama. | 

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Do niektórych tytułów nie jestem w stanie podejść, tak jest z AoT, ale Twój tekst tak mnie zaciekawił, że może kiedyś dam szansę.
    Ładna kompozycja akapitów i opisów pełnych pośpiechu, bólu i cierpienia z tym niespodziewanym zderzeniem z Levim i rozmową z Zoe. Zestawienie brutalności i humoru w odpowiedniej proporcji zawsze do mnie przemawia. W przypadku tego tekstu i posmutniałam, i parsknęłam śmiechem, więc wpływanie na reakcję czytelnika potwierdzone :D Podoba mi się także to, że choć mogę nie być zaznajomiona z pierwowzorem, to nie czuję się przytłoczona ani nazwiskami, ani zajmowanymi stanowiskami, a wręcz poczułam się swojsko. Brawo.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń