Sobotnie poranki mogłyby być piękne, gdyby nie zaczynały się jak zwykle, czyli od kaca. Ale czy to porę dnia winić należało za Saharę w ustach, dźwigający się pod gardło żołądek i pulsowanie w głowie, jakby ktoś wsadził do niej zegar z kukułką? Pewnie by można, gdyby ktoś potrzebował absurdalnych wymówek na stan swojego samopoczucia. Inni ludzie – należący do rodzaju tych zwykłych szaraczków, nie do wybitnych jednostek mających według mniemania prawo do decydowania o czyimś życiu – pewnie wzięliby winę na siebie i przyrzekli sobie, że nie piją do kolejnego wieczora, jednak Saren nie zwykł rzucać podobnych słów. Z alkoholu zrezygnować by nie mógł, dzięki niemu mógł być jeszcze bardziej sobą. Mimo to tego poranka obudził się nie tylko z kacem, ale i nowym postanowieniem.
– Kończę z zabijaniem
ludzi – oznajmił, jakby dostał nagłego oświecenia. Gdyby to była kreskówka lub
komiks, zapewne nad jego głową właśnie zapaliłaby się żarówka. – Zostanę
porządnym obywatelem. – Z tymi oto słowami podniósł się z podłogi, gdzie spał,
i ruszył w stronę kuchni, aby zjeść poranną porcję kolorowych, napakowanych
chemią płatków zalanych najtańszym mlekiem w markecie.
Prawda była taka, że
decyzję podjął z powodu snu. Otóż latające jednorożce w tęczowej krainie, gdzie
drzewa były puszystą, różową watą cukrową, oznajmiły mu, że stać go na więcej
niż robienie z ludzi sushi. Wierzył w to, że jednorożce były jego cennym,
życiowym drogowskazem. Postanowił żyć zgodnie z ich wolą.
Widząc mamroczącego
szefa, który obudził się dość szybko, Arató, który obserwował poczynania
różowowłosego, nie mógł udawać, że nie dzieje się nic, co mu do Sarena nie
pasowało.
– Czy dobrze
usłyszeliśmy? – Żniwiarz spojrzał na szefa zaskoczony. – Kończysz z zabijaniem?
Ale tak finito, już nigdy więcej?
Powiedział to na tyle
głośno, by nie tylko Saren go usłyszał, ale i żeby Nico, trzeci z bandy
kucharzy-zabójców, również był zorientowany w tym, co się dzieje. Ten uniósł
tylko brew w wyrazie kompletnego niezrozumienia, co w tym różowym łbie znowu
się odwaliło. Chyba wolał nie wiedzieć, skąd nagle pomysł udawania porządnego
obywatela, skoro z daleka było widać, że ma się do czynienia z psychopatą.
– Ta, jasne – mruknął
znad szklanki czegoś, co jego siostra nazywała ambrozją dla skacowanych. Już
dawno wolał nie wnikać, co ta mała wiedźma tam dodawała, ważne, że działało. –
A mnie tu pociąg do Hogwartu jedzie. – Wskazał swoje lewe oko podbite cieniem
wiecznego niewyspania.
Arató zbliżył się
odrobinę do kumpla, by mu się przyjrzeć, po czym westchnął.
– Żadnego pociągu nie
widzę, a już myślałem, że się z Hermioną zapoznam. Co za rozczarowanie.
– Boś ślepy – warknął
Nico, odsuwając się. – W różowe jednorożce i te głupoty, które mówi nasz
jebnięty szef, też wierzysz?
– Nie, jedynie w siłę
intelektu i kul z pistoletu, a co?
Podobne przekomarzania
o poranku mogły przeciągać się nawet do lunchu, jeśli akurat nie było nic
innego do roboty, jednak w tej chwili wciąż nie uzyskali potwierdzenia słów
Sarena, dlatego obaj – i Nico, i Arató – odpuścili sobie pogawędkę i zgodnie
spojrzeli na szefa, który właśnie wrócił do pokoju z miską płatków. Spojrzał na
nich z uniesioną brwią oraz napełnioną buzią, jakby nie rozumiał, o co chodzi.
– Co, co tak patrzycie?
– spytał.
– Coś tam mamrotałeś o
byciu porządnym obywatelem, szefie – przypomniał Nico. – Powinniśmy sprawdzić,
czy nie jebnąłeś się w łeb przy wczorajszej popijawie?
Arató uśmiechnął się
pod nosem. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy szef głupio gada, bo poza kacem ma
także guza na głowie, z którego istnienia nie zdaje sobie sprawy.
– Pewnie tak było,
inaczej podobnych pierdół by nie gadał.
– Czemu od razu
pierdoły? – spytał Saren, marszcząc czoło. – We śnie przemówiły do mnie
uskrzydlone jednorożce. Powiedziały, że nie mogę dłużej robić sushi z ludzi i
stać mnie na coś więcej, na przykład na wytwarzanie waty cukrowej na festynach
dla dzieci. Wiecie, różowa, niebieska, żółta… – zaczął wymieniać.
– Zamknij się już,
szefie. Przecież dla ciebie dzień bez zabijania jest dniem straconym – odparł
Nico. – Zresztą wytrzeźwiejesz, to ci minie.
– Ej, ale ja jestem
trzeźwy! – oburzył się Saren, rozlewając wokół mleczne fale. – Inaczej
zapijałbym płatki śniadaniowe mieszanką z matchy i wódy! A wczoraj akurat
miałem taki pomysł. – Zamyślił się, uśmiechając się w stronę sufitu, jakby
dostrzegł tam coś wartego uwagi.
Nico spojrzał z
powątpiewaniem na Arató. Słyszeli to po każdej popijawie, po której Saren
próbował zrealizować kolejny dziwaczny pomysł narodzony w oparach alkoholu.
– To i tak nie wypali.
Nie nadajesz się na porządnego obywatela – rzucił w przestrzeń i zaraz wstał z
zamiarem uprzątnięcia nieco stołu z pustych butelek niewiadomego pochodzenia.
– A może ten jeden raz
mu się uda? – zamyślił się Żniwiarz i zapatrzył w szefuncia, w tę jego różową
grzywę, która przywodziła na myśl jakiegoś genderowego lwa. – To było
zaskoczenie, ale chyba nie rodzaj cudu.
– Kpisz czy o drogę
pytasz? Mogę się założyć, że nie wytrwa nawet dnia w tym postanowieniu –
prychnął Nico.
– Dlaczego? Trochę
wiary w niego. Myślę, że pociągnie dłużej, nawet trzy dni, zanim znowu wbije
komuś nóż prosto w serce.
– Nawet gdybym go nie
znał, nie pokładałbym w niego zbyt wiele wiary.
– A ja mu wierzę. Jak
chcesz, to możemy się o to faktycznie założyć.
Nico zerknął na
Żniwiarza z powątpiewaniem.
– Sam się prosisz, ale
niech będzie. Załóżmy się.
– Okej. Jeśli wygram,
chcę twój kastet. Marzy mi się sprawdzić, czy choć trochę umywa się do mojego
pistoletu.
Nico przyjął zakład,
uśmiechając się paskudnie.
– A jeśli przegrasz,
czeka cię pięciogodzinny grander. Same delicje – zironizował.
– Grander? – Popatrzył
na kumpla z przerażeniem. – A nie mogę dostać halloumi? Ja się mięsa nie tknę,
nie ma nawet o tym mowy!
Jedyne mięso, jakie
mogło trafić w ręce Żniwiarza, to ludzina i nie do jedzenia, ale do zabicia. W
rzeźnika mógł się bawić, w mięsożercę – nigdy w życiu.
– Przecież wierzysz w
tego różowego debila – podjudzał go Nico. – Czy może jednak strach cię
obleciał?
Żniwiarz przełknął
ślinę. Nie mógł w tej chwili wyjść na tchórza. Skoro jasno wyjaśnił zajmowaną
pozycję, musiał się jej trzymać.
– Zgoda. Przyjmuję
zakład.
Nico zaśmiał się
krótko.
– Znaj łaskę pana, jak
już przegrasz, dołożę ci do grandera halloumi, żebyś jakoś przełknął porażkę.
Arató także się
uśmiechnął. Czuł podskórnie, że może tym razem szefuncio go nie zawiedzie i
okaże się człowiekiem godnym słów, które wypowiedział.
– Stoi. – Teraz to szef
musiał wygrać, by mięso pozostało tylko w snach białowłosego. – Ej, Saren! Są
jeszcze jakieś płatki czy wszystkie już wszamałeś?
Szef przez całą rozmowę
spoglądał to na jednego, to na drugiego, próbując zrozumieć, dlaczego się o
niego zakładają. Myślał, że jego kompani choć trochę w niego wierzą.
– Nie krzycz – burknął,
niezadowolony z tego powodu, że został zignorowany i stał się przedmiotem
rozmów, jakby go tu nie było. – Głowa mnie boli. Płatki jeszcze są, a wy… –
Wskazał na swoich przyjaciół łyżką. – Jeszcze zobaczycie, że nikogo nie zabiję!
– Ta, jasne – prychnął
Nico, ściskając dłoń Arato miażdżącym uściskiem. – I tak nikt w to nie uwierzy.
– Ale czemu od razu
ściskacie sobie ręce jak rasowe gejuchy? – spytał Saren z buzią pełną płatków.
– Trzeba było sobie buziaczki sprzedać. – Zachichotał.
W pomieszczeniu
rozbrzmiał znienacka piszczący dźwięk, jaki wydają zabawki gryzione maniakalnie
przez nadpobudliwe psy. Niezaskoczony tym faktem Saren sięgnął do kieszeni i
wyjął z niej telefon. Momentalnie zmarszczył czoło. Nawet się nie zorientował,
że mleko z ust kapie mu na ekran, kiedy przybrał zdziwioną, czy może raczej
niedowierzającą minę.
– Telefon mi piszczy.
To znaczy, że Gerry ucieka nam za miasto – mruknął z niezadowoleniem. –
Szykujemy się na odkacowiającą podróż, chłopcy! – Wyszczerzył w ich stronę
zęby.
Nico prychnął wściekle,
puszczając dłoń Arató. Dźwięk go jeszcze bardziej zirytował.
– Sam jesteś gejuch –
warknął. – A ten tchórz ma tyle jaj, żeby się nam postawić? – Uniósł brew,
strzelając jednocześnie kostkami. Czuł, że ktoś dostanie po mordzie i to
niekoniecznie będzie ich walnięty szef.
– Powinienem brać ze
sobą sprzęt? – zapytał Żniwiarz, mając na myśli swoje ukochane narzędzia do
sprzątania: czarne worki na ciała i różowe rękawiczki.
– Ja nikogo dzisiaj nie
zabijam – powiedział z dumą Saren, wystawiając przed siebie ręce. – Tak więc
róbcie, co chcecie! – Z tym oto zamiarem skierował się w stronę drzwi
wyjściowych.
***
Gerry, dawny policjant,
który z intuicją miał się na bakier, ufał, że tego dnia, gdy postanowił zmienić
swoje życie i uwolnić się od nawiedzających go trzech zabójczych zjaw, wszystko
będzie układało się po jego myśli. Zdawał się nie zwracać uwagi na to, że nad
miasto napłynęły ciemne chmury zwiastujące nie tylko deszcz, co jakieś mocne
wyładowanie. Nie myślał o tym, że spotkał Gastro Killersów podczas swojej
pierwszej i – jak się okazało – jedynej pracy w terenie. Od tamtej pory zawsze
czuł ich oddech na karku. Sądził, że skoro od kilku dni ich nie widział ani nie
otrzymywał żadnych wiadomości od szefa, to jest to najlepsza okazja, by im
uciec.
Szykował się w
pośpiechu. Dobrze, że spakowana torba czekała już jakiś czas, aż po nią
sięgnie. Gdyby miał robić to teraz, pewnie o czymś ważnym by zapomniał. Nie
spodziewał się raczej, że ktokolwiek zechce go śledzić. Gastro Killersi nie
sprawiali wrażenia ogarniętych. Spoglądając na ich szefa, którego jedynymi
uciechami były: zabijanie, robienie sushi i picie dziwnych trunków, nie mógł
odnosić innego wrażenia. Według szkolenia, na które uczęszczał przed
dołączeniem do policji, takie typy osobowości niczym się nie przejmowały, a
więc dlaczego miałyby się przejmować tym, że nagle zniknie?
Z takim oto postanowieniem, Gerard
opuścił raz na zawsze małą klitkę zwaną mieszkaniem. Wtedy jednak jeszcze nie
wiedział, że Gastro Killersi byli zawsze o krok przed innymi.
***
– Zgodnie z tym, co
mówi mi GPS, Gerry powinien być gdzieś na tej obskurnej stacyjce – powiedział z
szerokim uśmiechem Saren, kiwając głową w kierunku zabudowania, do którego
właśnie zmierzali. – Na zgodę kupiłem mu w pobliskiej cukierni lukrowane
babeczki z truskawkowym kremem. Myślicie, że się ucieszy?
Szef Gastro Killersów
zachichotał łobuzersko.
– O ile go wcześniej
nie chlaśniesz nożem – burknął Nico, któremu naprawdę nie chciało się ciągać na
kacu po dawnych melinach. Zresztą stacyjka przypominała o czasach, kiedy miasto
nie było jeszcze tak naszpikowane technologią. Cóż, główne ciągi komunikacyjne
starannie omijały te okolice, więc nikomu nie paliło się, by to zmienić. A że
takie miejsca zawsze przyciągały straceńców, to już inna sprawa.
Tych kilka budynków,
które raczej wyglądały na gospodarcze i zupełnie opuszczone, nie zachęcały do
tego, by na nich wysiadać. Wielu ludzi brało sobie ten widok do serca i jechało
jedną stację dalej, byle znaleźć się w komfortowych warunkach. To, że za pomocą
autobusu trzeba było wrócić w tę okolicę, było niczym przy tym widoku jak z
pocztówki z czasów wojny. Mizerny krajobraz, do tego liczne graffiti o treści
nie tyle uwłaczającej ludzkiej godności, co nie szanujące zasad ortografii,
odstraszały, a jeżeli już kogoś przyciągały, to tych, którzy wielu radości w
swoim życiu nie mieli. Mały raj dla żuli i narkomanów, którzy w cieniu budynków
lub w ich progów mogli dać sobie w żyłę.
Czyli idealny także dla
Gastro Killersów.
– A czy ten twój GPS to
jest w stanie podać nam dokładnie, o którą z tych bud chodzi? – zapytał
Żniwiarz, rozglądając się wokół. Okolica zdawała się być jakaś taka znajoma. –
Ej, czy to nie tu kilka miesięcy temu sprzątnęliśmy tego dilera, co to panienki
spod podstawówki chciał wciągnąć w jakieś lewe dragi?
Saren przez chwilę się
zastanowił.
– Rzeczywiście.
Pamiętam, że jedna z nich nawet chciała mi sprzedać cukierka w różowym kolorze.
Nie żebym się na niego skusił i potem tulił do hydrantu… – Szef przybrał jeden
z najurodziwszych i najniewinniejszych uśmiechów pod słońcem. – Ale nie tak w
sumie zapamiętałem to miejsce na dragach. Było bardziej tęczowe, a diler był
wielkim gorylem, który pożerał najładniejsze, kolorowe cukierki. Poza tym
kopnął jednorożca w zadek. Pamiętam, że gdy go zabijałem, to nawet jego krew
była różowa. Fajna faza. Chętnie bym to powtórzył.
– Tobie to nie trzeba
dziwacznych cuksów, żeby mieć fazę – prychnął Nico. – I trzeba cię stąd było
zabierać siłą, bo coś się darłeś o rannych jednorożcach, które musisz
koniecznie ocalić. Jakim cudem nie wpadliśmy wtedy, do tej pory nie mam
pewności.
Saren zachichotał.
– No, przecież było
wtedy zabawnie.
– Tak, zwłaszcza kiedy
było trzeba tłumaczyć taksówkarzowi, którego chwyciliśmy przy drodze, że wcale
nie uciekłeś z psychiatryka, tylko lekko przesadziłeś z lekami na wyobraźnię.
Wciąż pamiętam, jak krzyczał, byś mu tapicerki nie zarzygał, bo za to policzy
sobie tak ekstra, że do emerytury, której nigdy nie dostaniemy, będziemy
musieli mu za to płacić. – Arató nie potrafił wyrzucić pewnych rzeczy z głowy;
magazynował i oznaczał wszelkie spojrzenia, choć niektórych naprawdę chciałby
się pozbyć. Jak właśnie tych dotyczących tamtego zdarzenia. – No i jeszcze… –
Nie dokończył myśli, a zatrzymał się raptownie i począł nasłuchiwać niczym pies
na polowaniu. – Czekajcie.
Żniwiarz zawsze ufał
swojemu przeczuciu, które potrafiło doprowadzić go nie tylko do samobójców –
wisielcy powinni go nienawidzić, ale śmierć zabierała ich szybciej niż dopadało
to uczucie – ale i do tych, których należało się pozbyć. Uważał, że jego radar
jest trochę lepszy od GPSa szefa, ale się z tym nie afiszował, wolał
wykorzystywać to, gdy technologia zaczynała zawodzić.
– Chyba słyszę jakiś
hałas – mruknął pod nosem i począł kierować się do drugiego z budynków, tego
między torami, po których, jeśli coś jechało, to pewnie z prędkością żółwia i
raz na pięć godzin. – Ktoś tu chyba jest…
Saren spojrzał na swój
telefon.
– Pewnie, że jest.
Znalazł się nasz ukochany Gerry – zaszczebiotał.
– Dla kogo ukochany,
dla tego ukochany – mruknął Nico, rozglądając się czujnie. Coś mu nie pasowało.
– Gerry, skarbie! –
wykrzyknął uradowany szef, nie zważając na to, co się może wokół niego dziać.
Zazwyczaj był mało czujnym człowiekiem, wobec czego dobrowolnie pakował się w
kłopoty. I tym razem nie sądził, aby coś mu ze strony tego niewinnego
mężczyzny, który gdy pierwszy raz ich zobaczył, popuścił w gacie, groziło. –
Mam nadzieję, że tym razem masz wodooporne gatki! – Z tym oto tekstem podbiegł
do swojego nowego przyjaciela i bez chwili zastanowienia rzucił się na niego z
przytulasem. – Chyba nie chciałeś nas tak zostawiać bez pożegnania?!
Gerard zbladł i
zesztywniał. Nie spodziewał się, że tak szybko zostanie odnaleziony.
– Skąd… skąd
wiedzieliście? – spytał drżącym głosem.
Saren oderwał się od
niego, zmarszczył czoło i wystawił przed siebie telefon.
– Podczas jednej z
naszych imprez, gdy byłeś pijany w cztery, a może nawet pięć dup, zamontowałem
ci to i owo. W sumie to nawet nie pytaj gdzie, niech to będzie dla ciebie
niespodzianką, którą być może kiedyś odkryjesz. – Szef wyszczerzył zęby jak
rekin ludojad chcący zaprzyjaźnić się z małą, przestraszoną rybką.
W przeciwieństwie do
niego kompania pozostała czujna, nic więc dziwnego, że kiedy zewsząd wyskoczyli
poukrywani do tej pory mężczyźni, Żniwiarz miał już w swojej dłoni glocka, zaś
Nico przygotowany był, by użyć swojego kastetu.
– Coś czułem, że jest
ich więcej – mruknął pod nosem Arato i westchnął. Zapowiadało się, że poza
pożegnaniem czy też powstrzymaniem Gerry’ego przed wyjazdem czeka ich mała
zabawa z nieznajomymi.
Nico spojrzał na szefa,
który nadal się szczerzył.
– No i masz. I niby
teraz my mamy się tym zająć, co? – prychnął niezadowolony.
– Hej! Przecież nikogo
dzisiaj nie zabiłem! I nie zamierzam – odpowiedział nadąsany Saren, zakładając
ręce na piersi. W ręku mimo wszystko trzymał nóż, jakby chciał kogoś poharatać.
Najwyraźniej to jego towarzysz przypomniał mu, że ma tego nie robić.
– Może chcesz za to
medal? – warknął Nico z ironią. Spojrzał przy tym na Arató z miną „a nie
mówiłem”.
Żniwiarz przygryzł
wargę. Wiedział, jak to się może skończyć, a nie uśmiechało mu się wcinać
burgera z serem i mięsem. Wszystko inne tak, ale nie jakieś kurczaki, do jasnej
cholery.
– Nie wtrącaj się,
Saren – rzucił w stronę szefa. – Możesz jedynie obijać gęby, my zrobimy resztę.
Nie mógł pozwolić sobie
na przegraną, oj nie.
– Pamiętaj – dodał,
rozglądając się wokół – co nam powiedziałeś. Nie będziesz już zabijał.
Saren zrobił wielkie
oczy, a usta ułożył w niezadowoloną podkówkę małego dziecka.
– A jak powiem, że to
ostatni raz i od jutra nie będę już zabijał? – spytał niewinnym głosem, przytulając
do siebie swój nóż. Kiedy jakiś gość rzucił się w jego kierunku, zgrabnie
odskoczył, cudem powstrzymując się od wbicia mu ostrza prosto w krtań. Ach, jak
tęsknił za tryskającą z ludzkich tętnic krwią…
– Za późno, pierwsze
słowo się liczy – oznajmił spokojnie Nico, czując zbliżające się zwycięstwo nad
Żniwiarzem. Nigdy nie ufał ludziom, którzy nie jedli mięsa. To było coś
nienaturalnego, czego nie potrafił i nawet nie zamierzał próbować, więc teraz
tym bardziej satysfakcja poprawiała mu humor zepsuty kacem i zdradą tego małego
tchórza.
Uniknął przy tym ataku
jednego z mężczyzn, wbijając mu zaraz kastet prosto w gardło, a następnego
posyłając na najbliższą ścianę kopniakiem. W tym czasie Arato nie marnował ani
jednego naboju, trafiając celnie za każdym razem i wymieniając magazynki
szybciej niż ludzkie oko było w stanie to zaobserwować. Wykręcił też ze dwa lub
trzy piruety, by znaleźć się bliżej ofiary, przyłożyć lufę do skroni i patrzeć,
jak ta tworzy piękną dziurę w głowie. Uśmiechał się przy tym nieznacznie, jakby
przez sekundy, kiedy posyłał ją na drugi świat, czuł się naprawdę szczęśliwy.
Saren bardzo mu zazdrościł. Widać było to po jego niezadowolonej minie i
założonych na piersi rękach. Stał z boku i był smutny nawet z tego powodu, że
nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Jak nigdy. A to mu nie do końca
pasowało.
– Ej, a mogę im porobić
przynajmniej wzroki na skórze nożem? – spytał przeciągle głosem małego,
irytującego dzieciaka, które nie daje spokoju swoim rodzicom. – No, wiecie.
Takie tatuaże. Niewinne. Malutkie. Serduszka, kwiatuszki i motylki.
– Jeżeli dodasz do tego
też romby, to nie ma problemu – mruknął Arato i strzelił w jeszcze jedną biedną
duszyczkę, która nie miała gdzie uciec przed śmiercionośną kulą. – Tylko nikogo
nie zabijaj!
Nico nie zamierzał już
się udzielać w dyskusji, był bardziej zajęty pozbywaniem się kolejnych wrogów,
co widocznie przerażało ich „czwartego jeźdźca Apokalipsy” nadal chowającego
się za plecami wytrzaśniętych skądś ochroniarzy.
– Gerry, złamałeś moje
różowe serduszko – powiedział dramatycznym głosem Saren, mierząc nożem w
swojego przerażonego przyjaciela. – Ale w głębi duszy jestem dobrym gościem,
więc oprócz tego, że nie zabiję ciebie, to nie zabiję nikogo, kto tutaj
przebywa. Taki będę. Patrz i się ucz.
Szef Gastro Killersów
uśmiechnął się szeroko niczym rasowy psychopata, a potem zabrał się do dzieła.
Wielokrotnie rany zadawane przez niego nożem były głębsze niż powinny być, ale
nie uchodziły za śmiertelne. Od lat był sushi masterem, a więc wiedział, jak powinien
ciąć, aby rolka się nie przedziurawiła, wyrzucając na zewnątrz wszystkie swoje
wnętrzności. Tak samo dobrze specjalizował się w cięciu ludzi.
Gdyby przeciwników było
sporo, jak podczas obławy, kiedy to poznali Gerry’ego, pewnie każdy z nich
miałby spore pole do popisu, jednak obstawa okazała się na tyle mała, że
wystarczyło raptem kilka minut, by było po wszystkim.
Kiedy Saren zauważył,
że przerażony i pobladły Gerard biegnie w stronę nadjeżdżającego pociągu, chcąc
go powstrzymać wystawił w jego stronę dłoń. Wszystko działo się jak w
spowolnionym trybie akcji. Scena z pewnością była dramatyczna, szkoda tylko, że
nie zakończyła się tak, jak oczekiwali tego wszyscy widzowie.
Wraz z wystawioną do przodu ręką szefa
Gastro Killersów do przodu poleciał nóż, który jakby został zapomniany, a
rzucony całkowicie przypadkiem, niemal odruchowo. I tak oto ostrze wbiło się w
lewą stronę pleców, prawdopodobnie zatapiając się w samym sercu niewinnej
ofiary. Dla lepszego efektu końcowego rozpędzony Gerry odbił się głową od szyby
pędzącego pociągu, zostawiając na niej krwawą plamę. Pojazd głośno zatrąbił, a
mężczyzna wylądował martwy plecami na betonowym podłożu, które postanowiło
dokończyć niechciane arcydzieło, wbijając nóż jeszcze głębiej.
Saren zastygł z
wyciągniętą do przodu ręką, rozdziawiając z niedowierzaniem usta.
– To się nie liczy! –
wrzasnął w stronę chłopaków, tupiąc nogą jak oburzone dziecko. – To był
przypadek!
– Wiedziałem, że to się
tak skończy – prychnął Nico, otrzepując dłonie po skończonej robocie.
Patrzący na to wszystko
Żniwiarz miał do powiedzenia tylko jedno słowo.
– Kurwa.
Nie dość, że przegrał
zakład, co wiązało się ze zjedzeniem paskudnego mięsa – już wiedział, że to nie
skończy się dla jego żołądka dobrze – to jeszcze trupów było więcej, niż się
zapowiadało. Nie wiedział, czy ma dość sprzętu na takie sprzątanie.
– Kurwa! – powtórzył za
Arató Saren, choć o wiele, wiele głośniej. Za chwilę podbiegł do martwego ciała
towarzysza, padł przed nim na kolana i chwycił jego bezwładne ciało w objęcia,
jakby Gerry był nie tylko jego przyjacielem, ale również kochanką. – Gerry! –
krzyknął dramatycznie. – Nie odchodź! Nie rób mi tego! Tyle wspólnych chwil
razem przeżyliśmy… Kupiłem ci nawet babeczki z kremem truskawkowym! Poza tym…
poza tym już raz złamałeś mi serce! Dosłownie pięć minut temu, jak się okazało,
że byłeś małym skurwysynkiem, który zdradzał mnie z kumplami chcącymi obić mi
mordę! A ja tylko chciałem dać ci buziaka na pożegnanie! W końcu wybierałeś się
na wakacje, prawda?! Na pewno! Nie mógłbyś mnie zostawić! Nie w taki sposób! –
Saren przerwał swój długi monolog, ostentacyjnie pociągając nosem. Uronił
również wyimaginowaną łezkę, którą starł palcem wskazującym z prawego policzka.
– Szefie, ale wiesz, że
on już zdechł? – zapytał Nico niewzruszony zupełnie dramatem toczącym się tuż
przed nim.
Saren opuścił zwłoki na
ziemię.
– W sumie racja –
odpowiedział, wzruszając obojętnie ramionami.
– I zaś, kuźwa, muszę
po tobie sprzątać – mruknął Żniwiarz i z kieszeni wyciągnął czarne worki i
rękawiczki, by wziąć się do roboty.
Pierwszy trup wszedł
łatwo, kolejne także, bowiem w swej złości, że jednak przegrał, Arató nie dbał
o to, jak wrzuca martwe ciała. O wiele solidniej wychodziło mu piorunowanie
wzrokiem szefa.
– Już nigdy więcej w
niego nie uwierzę – powiedział pod nosem, gdy w budynku nie panoszyły się
trupy, a jedynie gdzieniegdzie widniała krew i resztki rozwalonych kości
czaszek. – Nigdy więcej.
Saren nigdy nie zdoła wygrać ze swoimi morderczymi zapędami :D
OdpowiedzUsuńKocham! <3
Do końca wierzyłam, że się Sarenowi uda być przykładnym człowiekiem! Bo jak nie można wierzyć w gościa z różowymi włosami? Różowe włosy są super! Jednorożce są super! Własnie znalazłam sobie nowego idola, dziękuję :D I tez jestem zdania, że to zabójstwo się nie liczy, to był przypadek! :D
OdpowiedzUsuńOkej, tak na poważnie, to bardzo się cieszę, że znowu mogłam poczytać Waszą pracę. Jesteście na bardzo wysokim poziomie pisania, tak dobrze ze sobą współpracujecie, że cały tekst jest jednością, jakbyście pisały jak jedna osoba. Uwielbiam Wasz humor, który w takich można by powiedzieć poważnych okolicznościach, jak morderstwa może być zadziwiający. Bardzo trafny wstęp, gdzie opis kaca oraz podejścia do tegoż jakże nigdy niepożądanego stanu jest jakby wzięty z przemyśleń kazdego, kto cierpi na stan dnia wczorajszego.
Idealnie wykorzystałyście temat, który w tym parcie pasuje jak zaginiony bucik Kopciuszka na jej stopę. Widać, że panowie dobrze ze sobą współpracują, tak jak i Wy przy pisaniu tej części. Mam nadzieję, że częściej przygody panów będa się u nas pojawiać, jak i Wasze teksty :)
Zdrówka, dziewczynki! :)