Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 31 stycznia 2021

[88] Gastro Killers: Wzorowy obywatel ~ Sushi Rolki


Sobotnie poranki mogłyby być piękne, gdyby nie zaczynały się jak zwykle, czyli od kaca. Ale czy to porę dnia winić należało za Saharę w ustach, dźwigający się pod gardło żołądek i pulsowanie w głowie, jakby ktoś wsadził do niej zegar z kukułką? Pewnie by można, gdyby ktoś potrzebował absurdalnych wymówek na stan swojego samopoczucia. Inni ludzie – należący do rodzaju tych zwykłych szaraczków, nie do wybitnych jednostek mających według mniemania prawo do decydowania o czyimś życiu – pewnie wzięliby winę na siebie i przyrzekli sobie, że nie piją do kolejnego wieczora, jednak Saren nie zwykł rzucać podobnych słów. Z alkoholu zrezygnować by nie mógł, dzięki niemu mógł być jeszcze bardziej sobą. Mimo to tego poranka obudził się nie tylko z kacem, ale i nowym postanowieniem.

– Kończę z zabijaniem ludzi – oznajmił, jakby dostał nagłego oświecenia. Gdyby to była kreskówka lub komiks, zapewne nad jego głową właśnie zapaliłaby się żarówka. – Zostanę porządnym obywatelem. – Z tymi oto słowami podniósł się z podłogi, gdzie spał, i ruszył w stronę kuchni, aby zjeść poranną porcję kolorowych, napakowanych chemią płatków zalanych najtańszym mlekiem w markecie.

Prawda była taka, że decyzję podjął z powodu snu. Otóż latające jednorożce w tęczowej krainie, gdzie drzewa były puszystą, różową watą cukrową, oznajmiły mu, że stać go na więcej niż robienie z ludzi sushi. Wierzył w to, że jednorożce były jego cennym, życiowym drogowskazem. Postanowił żyć zgodnie z ich wolą.

Widząc mamroczącego szefa, który obudził się dość szybko, Arató, który obserwował poczynania różowowłosego, nie mógł udawać, że nie dzieje się nic, co mu do Sarena nie pasowało.

– Czy dobrze usłyszeliśmy? – Żniwiarz spojrzał na szefa zaskoczony. – Kończysz z zabijaniem? Ale tak finito, już nigdy więcej?

Powiedział to na tyle głośno, by nie tylko Saren go usłyszał, ale i żeby Nico, trzeci z bandy kucharzy-zabójców, również był zorientowany w tym, co się dzieje. Ten uniósł tylko brew w wyrazie kompletnego niezrozumienia, co w tym różowym łbie znowu się odwaliło. Chyba wolał nie wiedzieć, skąd nagle pomysł udawania porządnego obywatela, skoro z daleka było widać, że ma się do czynienia z psychopatą.

– Ta, jasne – mruknął znad szklanki czegoś, co jego siostra nazywała ambrozją dla skacowanych. Już dawno wolał nie wnikać, co ta mała wiedźma tam dodawała, ważne, że działało. – A mnie tu pociąg do Hogwartu jedzie. – Wskazał swoje lewe oko podbite cieniem wiecznego niewyspania.

Arató zbliżył się odrobinę do kumpla, by mu się przyjrzeć, po czym westchnął.

– Żadnego pociągu nie widzę, a już myślałem, że się z Hermioną zapoznam. Co za rozczarowanie.

– Boś ślepy – warknął Nico, odsuwając się. – W różowe jednorożce i te głupoty, które mówi nasz jebnięty szef, też wierzysz?

– Nie, jedynie w siłę intelektu i kul z pistoletu, a co?

Podobne przekomarzania o poranku mogły przeciągać się nawet do lunchu, jeśli akurat nie było nic innego do roboty, jednak w tej chwili wciąż nie uzyskali potwierdzenia słów Sarena, dlatego obaj – i Nico, i Arató – odpuścili sobie pogawędkę i zgodnie spojrzeli na szefa, który właśnie wrócił do pokoju z miską płatków. Spojrzał na nich z uniesioną brwią oraz napełnioną buzią, jakby nie rozumiał, o co chodzi.

– Co, co tak patrzycie? – spytał.

– Coś tam mamrotałeś o byciu porządnym obywatelem, szefie – przypomniał Nico. – Powinniśmy sprawdzić, czy nie jebnąłeś się w łeb przy wczorajszej popijawie?

Arató uśmiechnął się pod nosem. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy szef głupio gada, bo poza kacem ma także guza na głowie, z którego istnienia nie zdaje sobie sprawy.

– Pewnie tak było, inaczej podobnych pierdół by nie gadał.

– Czemu od razu pierdoły? – spytał Saren, marszcząc czoło. – We śnie przemówiły do mnie uskrzydlone jednorożce. Powiedziały, że nie mogę dłużej robić sushi z ludzi i stać mnie na coś więcej, na przykład na wytwarzanie waty cukrowej na festynach dla dzieci. Wiecie, różowa, niebieska, żółta… – zaczął wymieniać.

– Zamknij się już, szefie. Przecież dla ciebie dzień bez zabijania jest dniem straconym – odparł Nico. – Zresztą wytrzeźwiejesz, to ci minie.

– Ej, ale ja jestem trzeźwy! – oburzył się Saren, rozlewając wokół mleczne fale. – Inaczej zapijałbym płatki śniadaniowe mieszanką z matchy i wódy! A wczoraj akurat miałem taki pomysł. – Zamyślił się, uśmiechając się w stronę sufitu, jakby dostrzegł tam coś wartego uwagi.

Nico spojrzał z powątpiewaniem na Arató. Słyszeli to po każdej popijawie, po której Saren próbował zrealizować kolejny dziwaczny pomysł narodzony w oparach alkoholu.

– To i tak nie wypali. Nie nadajesz się na porządnego obywatela – rzucił w przestrzeń i zaraz wstał z zamiarem uprzątnięcia nieco stołu z pustych butelek niewiadomego pochodzenia.

– A może ten jeden raz mu się uda? – zamyślił się Żniwiarz i zapatrzył w szefuncia, w tę jego różową grzywę, która przywodziła na myśl jakiegoś genderowego lwa. – To było zaskoczenie, ale chyba nie rodzaj cudu.

– Kpisz czy o drogę pytasz? Mogę się założyć, że nie wytrwa nawet dnia w tym postanowieniu – prychnął Nico.

– Dlaczego? Trochę wiary w niego. Myślę, że pociągnie dłużej, nawet trzy dni, zanim znowu wbije komuś nóż prosto w serce.

– Nawet gdybym go nie znał, nie pokładałbym w niego zbyt wiele wiary.

– A ja mu wierzę. Jak chcesz, to możemy się o to faktycznie założyć.

Nico zerknął na Żniwiarza z powątpiewaniem.

– Sam się prosisz, ale niech będzie. Załóżmy się.

– Okej. Jeśli wygram, chcę twój kastet. Marzy mi się sprawdzić, czy choć trochę umywa się do mojego pistoletu.

Nico przyjął zakład, uśmiechając się paskudnie.

– A jeśli przegrasz, czeka cię pięciogodzinny grander. Same delicje – zironizował.

– Grander? – Popatrzył na kumpla z przerażeniem. – A nie mogę dostać halloumi? Ja się mięsa nie tknę, nie ma nawet o tym mowy!

Jedyne mięso, jakie mogło trafić w ręce Żniwiarza, to ludzina i nie do jedzenia, ale do zabicia. W rzeźnika mógł się bawić, w mięsożercę – nigdy w życiu.

– Przecież wierzysz w tego różowego debila – podjudzał go Nico. – Czy może jednak strach cię obleciał?

Żniwiarz przełknął ślinę. Nie mógł w tej chwili wyjść na tchórza. Skoro jasno wyjaśnił zajmowaną pozycję, musiał się jej trzymać.

– Zgoda. Przyjmuję zakład.

Nico zaśmiał się krótko.

– Znaj łaskę pana, jak już przegrasz, dołożę ci do grandera halloumi, żebyś jakoś przełknął porażkę.

Arató także się uśmiechnął. Czuł podskórnie, że może tym razem szefuncio go nie zawiedzie i okaże się człowiekiem godnym słów, które wypowiedział.

– Stoi. – Teraz to szef musiał wygrać, by mięso pozostało tylko w snach białowłosego. – Ej, Saren! Są jeszcze jakieś płatki czy wszystkie już wszamałeś?

Szef przez całą rozmowę spoglądał to na jednego, to na drugiego, próbując zrozumieć, dlaczego się o niego zakładają. Myślał, że jego kompani choć trochę w niego wierzą.

– Nie krzycz – burknął, niezadowolony z tego powodu, że został zignorowany i stał się przedmiotem rozmów, jakby go tu nie było. – Głowa mnie boli. Płatki jeszcze są, a wy… – Wskazał na swoich przyjaciół łyżką. – Jeszcze zobaczycie, że nikogo nie zabiję!

– Ta, jasne – prychnął Nico, ściskając dłoń Arato miażdżącym uściskiem. – I tak nikt w to nie uwierzy.

– Ale czemu od razu ściskacie sobie ręce jak rasowe gejuchy? – spytał Saren z buzią pełną płatków. – Trzeba było sobie buziaczki sprzedać. – Zachichotał.

W pomieszczeniu rozbrzmiał znienacka piszczący dźwięk, jaki wydają zabawki gryzione maniakalnie przez nadpobudliwe psy. Niezaskoczony tym faktem Saren sięgnął do kieszeni i wyjął z niej telefon. Momentalnie zmarszczył czoło. Nawet się nie zorientował, że mleko z ust kapie mu na ekran, kiedy przybrał zdziwioną, czy może raczej niedowierzającą minę.

– Telefon mi piszczy. To znaczy, że Gerry ucieka nam za miasto – mruknął z niezadowoleniem. – Szykujemy się na odkacowiającą podróż, chłopcy! – Wyszczerzył w ich stronę zęby.

Nico prychnął wściekle, puszczając dłoń Arató. Dźwięk go jeszcze bardziej zirytował.

– Sam jesteś gejuch – warknął. – A ten tchórz ma tyle jaj, żeby się nam postawić? – Uniósł brew, strzelając jednocześnie kostkami. Czuł, że ktoś dostanie po mordzie i to niekoniecznie będzie ich walnięty szef.

– Powinienem brać ze sobą sprzęt? – zapytał Żniwiarz, mając na myśli swoje ukochane narzędzia do sprzątania: czarne worki na ciała i różowe rękawiczki.

– Ja nikogo dzisiaj nie zabijam – powiedział z dumą Saren, wystawiając przed siebie ręce. – Tak więc róbcie, co chcecie! – Z tym oto zamiarem skierował się w stronę drzwi wyjściowych.

***

Gerry, dawny policjant, który z intuicją miał się na bakier, ufał, że tego dnia, gdy postanowił zmienić swoje życie i uwolnić się od nawiedzających go trzech zabójczych zjaw, wszystko będzie układało się po jego myśli. Zdawał się nie zwracać uwagi na to, że nad miasto napłynęły ciemne chmury zwiastujące nie tylko deszcz, co jakieś mocne wyładowanie. Nie myślał o tym, że spotkał Gastro Killersów podczas swojej pierwszej i – jak się okazało – jedynej pracy w terenie. Od tamtej pory zawsze czuł ich oddech na karku. Sądził, że skoro od kilku dni ich nie widział ani nie otrzymywał żadnych wiadomości od szefa, to jest to najlepsza okazja, by im uciec.

Szykował się w pośpiechu. Dobrze, że spakowana torba czekała już jakiś czas, aż po nią sięgnie. Gdyby miał robić to teraz, pewnie o czymś ważnym by zapomniał. Nie spodziewał się raczej, że ktokolwiek zechce go śledzić. Gastro Killersi nie sprawiali wrażenia ogarniętych. Spoglądając na ich szefa, którego jedynymi uciechami były: zabijanie, robienie sushi i picie dziwnych trunków, nie mógł odnosić innego wrażenia. Według szkolenia, na które uczęszczał przed dołączeniem do policji, takie typy osobowości niczym się nie przejmowały, a więc dlaczego miałyby się przejmować tym, że nagle zniknie?

Z takim oto postanowieniem, Gerard opuścił raz na zawsze małą klitkę zwaną mieszkaniem. Wtedy jednak jeszcze nie wiedział, że Gastro Killersi byli zawsze o krok przed innymi.

***

– Zgodnie z tym, co mówi mi GPS, Gerry powinien być gdzieś na tej obskurnej stacyjce – powiedział z szerokim uśmiechem Saren, kiwając głową w kierunku zabudowania, do którego właśnie zmierzali. – Na zgodę kupiłem mu w pobliskiej cukierni lukrowane babeczki z truskawkowym kremem. Myślicie, że się ucieszy?

Szef Gastro Killersów zachichotał łobuzersko.

– O ile go wcześniej nie chlaśniesz nożem – burknął Nico, któremu naprawdę nie chciało się ciągać na kacu po dawnych melinach. Zresztą stacyjka przypominała o czasach, kiedy miasto nie było jeszcze tak naszpikowane technologią. Cóż, główne ciągi komunikacyjne starannie omijały te okolice, więc nikomu nie paliło się, by to zmienić. A że takie miejsca zawsze przyciągały straceńców, to już inna sprawa.

Tych kilka budynków, które raczej wyglądały na gospodarcze i zupełnie opuszczone, nie zachęcały do tego, by na nich wysiadać. Wielu ludzi brało sobie ten widok do serca i jechało jedną stację dalej, byle znaleźć się w komfortowych warunkach. To, że za pomocą autobusu trzeba było wrócić w tę okolicę, było niczym przy tym widoku jak z pocztówki z czasów wojny. Mizerny krajobraz, do tego liczne graffiti o treści nie tyle uwłaczającej ludzkiej godności, co nie szanujące zasad ortografii, odstraszały, a jeżeli już kogoś przyciągały, to tych, którzy wielu radości w swoim życiu nie mieli. Mały raj dla żuli i narkomanów, którzy w cieniu budynków lub w ich progów mogli dać sobie w żyłę.

Czyli idealny także dla Gastro Killersów.

– A czy ten twój GPS to jest w stanie podać nam dokładnie, o którą z tych bud chodzi? – zapytał Żniwiarz, rozglądając się wokół. Okolica zdawała się być jakaś taka znajoma. – Ej, czy to nie tu kilka miesięcy temu sprzątnęliśmy tego dilera, co to panienki spod podstawówki chciał wciągnąć w jakieś lewe dragi?

Saren przez chwilę się zastanowił.

– Rzeczywiście. Pamiętam, że jedna z nich nawet chciała mi sprzedać cukierka w różowym kolorze. Nie żebym się na niego skusił i potem tulił do hydrantu… – Szef przybrał jeden z najurodziwszych i najniewinniejszych uśmiechów pod słońcem. – Ale nie tak w sumie zapamiętałem to miejsce na dragach. Było bardziej tęczowe, a diler był wielkim gorylem, który pożerał najładniejsze, kolorowe cukierki. Poza tym kopnął jednorożca w zadek. Pamiętam, że gdy go zabijałem, to nawet jego krew była różowa. Fajna faza. Chętnie bym to powtórzył.

– Tobie to nie trzeba dziwacznych cuksów, żeby mieć fazę – prychnął Nico. – I trzeba cię stąd było zabierać siłą, bo coś się darłeś o rannych jednorożcach, które musisz koniecznie ocalić. Jakim cudem nie wpadliśmy wtedy, do tej pory nie mam pewności.

Saren zachichotał.

– No, przecież było wtedy zabawnie.

– Tak, zwłaszcza kiedy było trzeba tłumaczyć taksówkarzowi, którego chwyciliśmy przy drodze, że wcale nie uciekłeś z psychiatryka, tylko lekko przesadziłeś z lekami na wyobraźnię. Wciąż pamiętam, jak krzyczał, byś mu tapicerki nie zarzygał, bo za to policzy sobie tak ekstra, że do emerytury, której nigdy nie dostaniemy, będziemy musieli mu za to płacić. – Arató nie potrafił wyrzucić pewnych rzeczy z głowy; magazynował i oznaczał wszelkie spojrzenia, choć niektórych naprawdę chciałby się pozbyć. Jak właśnie tych dotyczących tamtego zdarzenia. – No i jeszcze… – Nie dokończył myśli, a zatrzymał się raptownie i począł nasłuchiwać niczym pies na polowaniu. – Czekajcie.

Żniwiarz zawsze ufał swojemu przeczuciu, które potrafiło doprowadzić go nie tylko do samobójców – wisielcy powinni go nienawidzić, ale śmierć zabierała ich szybciej niż dopadało to uczucie – ale i do tych, których należało się pozbyć. Uważał, że jego radar jest trochę lepszy od GPSa szefa, ale się z tym nie afiszował, wolał wykorzystywać to, gdy technologia zaczynała zawodzić.

– Chyba słyszę jakiś hałas – mruknął pod nosem i począł kierować się do drugiego z budynków, tego między torami, po których, jeśli coś jechało, to pewnie z prędkością żółwia i raz na pięć godzin. – Ktoś tu chyba jest…

Saren spojrzał na swój telefon.

– Pewnie, że jest. Znalazł się nasz ukochany Gerry – zaszczebiotał.

– Dla kogo ukochany, dla tego ukochany – mruknął Nico, rozglądając się czujnie. Coś mu nie pasowało.

– Gerry, skarbie! – wykrzyknął uradowany szef, nie zważając na to, co się może wokół niego dziać. Zazwyczaj był mało czujnym człowiekiem, wobec czego dobrowolnie pakował się w kłopoty. I tym razem nie sądził, aby coś mu ze strony tego niewinnego mężczyzny, który gdy pierwszy raz ich zobaczył, popuścił w gacie, groziło. – Mam nadzieję, że tym razem masz wodooporne gatki! – Z tym oto tekstem podbiegł do swojego nowego przyjaciela i bez chwili zastanowienia rzucił się na niego z przytulasem. – Chyba nie chciałeś nas tak zostawiać bez pożegnania?!

Gerard zbladł i zesztywniał. Nie spodziewał się, że tak szybko zostanie odnaleziony.

– Skąd… skąd wiedzieliście? – spytał drżącym głosem.

Saren oderwał się od niego, zmarszczył czoło i wystawił przed siebie telefon.

– Podczas jednej z naszych imprez, gdy byłeś pijany w cztery, a może nawet pięć dup, zamontowałem ci to i owo. W sumie to nawet nie pytaj gdzie, niech to będzie dla ciebie niespodzianką, którą być może kiedyś odkryjesz. – Szef wyszczerzył zęby jak rekin ludojad chcący zaprzyjaźnić się z małą, przestraszoną rybką.

W przeciwieństwie do niego kompania pozostała czujna, nic więc dziwnego, że kiedy zewsząd wyskoczyli poukrywani do tej pory mężczyźni, Żniwiarz miał już w swojej dłoni glocka, zaś Nico przygotowany był, by użyć swojego kastetu.

– Coś czułem, że jest ich więcej – mruknął pod nosem Arato i westchnął. Zapowiadało się, że poza pożegnaniem czy też powstrzymaniem Gerry’ego przed wyjazdem czeka ich mała zabawa z nieznajomymi.

Nico spojrzał na szefa, który nadal się szczerzył.

– No i masz. I niby teraz my mamy się tym zająć, co? – prychnął niezadowolony.

– Hej! Przecież nikogo dzisiaj nie zabiłem! I nie zamierzam – odpowiedział nadąsany Saren, zakładając ręce na piersi. W ręku mimo wszystko trzymał nóż, jakby chciał kogoś poharatać. Najwyraźniej to jego towarzysz przypomniał mu, że ma tego nie robić.

– Może chcesz za to medal? – warknął Nico z ironią. Spojrzał przy tym na Arató z miną „a nie mówiłem”.

Żniwiarz przygryzł wargę. Wiedział, jak to się może skończyć, a nie uśmiechało mu się wcinać burgera z serem i mięsem. Wszystko inne tak, ale nie jakieś kurczaki, do jasnej cholery.

– Nie wtrącaj się, Saren – rzucił w stronę szefa. – Możesz jedynie obijać gęby, my zrobimy resztę.

Nie mógł pozwolić sobie na przegraną, oj nie.

– Pamiętaj – dodał, rozglądając się wokół – co nam powiedziałeś. Nie będziesz już zabijał.

Saren zrobił wielkie oczy, a usta ułożył w niezadowoloną podkówkę małego dziecka.

– A jak powiem, że to ostatni raz i od jutra nie będę już zabijał? – spytał niewinnym głosem, przytulając do siebie swój nóż. Kiedy jakiś gość rzucił się w jego kierunku, zgrabnie odskoczył, cudem powstrzymując się od wbicia mu ostrza prosto w krtań. Ach, jak tęsknił za tryskającą z ludzkich tętnic krwią…

– Za późno, pierwsze słowo się liczy – oznajmił spokojnie Nico, czując zbliżające się zwycięstwo nad Żniwiarzem. Nigdy nie ufał ludziom, którzy nie jedli mięsa. To było coś nienaturalnego, czego nie potrafił i nawet nie zamierzał próbować, więc teraz tym bardziej satysfakcja poprawiała mu humor zepsuty kacem i zdradą tego małego tchórza.

Uniknął przy tym ataku jednego z mężczyzn, wbijając mu zaraz kastet prosto w gardło, a następnego posyłając na najbliższą ścianę kopniakiem. W tym czasie Arato nie marnował ani jednego naboju, trafiając celnie za każdym razem i wymieniając magazynki szybciej niż ludzkie oko było w stanie to zaobserwować. Wykręcił też ze dwa lub trzy piruety, by znaleźć się bliżej ofiary, przyłożyć lufę do skroni i patrzeć, jak ta tworzy piękną dziurę w głowie. Uśmiechał się przy tym nieznacznie, jakby przez sekundy, kiedy posyłał ją na drugi świat, czuł się naprawdę szczęśliwy. Saren bardzo mu zazdrościł. Widać było to po jego niezadowolonej minie i założonych na piersi rękach. Stał z boku i był smutny nawet z tego powodu, że nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Jak nigdy. A to mu nie do końca pasowało.

– Ej, a mogę im porobić przynajmniej wzroki na skórze nożem? – spytał przeciągle głosem małego, irytującego dzieciaka, które nie daje spokoju swoim rodzicom. – No, wiecie. Takie tatuaże. Niewinne. Malutkie. Serduszka, kwiatuszki i motylki.

– Jeżeli dodasz do tego też romby, to nie ma problemu – mruknął Arato i strzelił w jeszcze jedną biedną duszyczkę, która nie miała gdzie uciec przed śmiercionośną kulą. – Tylko nikogo nie zabijaj!

Nico nie zamierzał już się udzielać w dyskusji, był bardziej zajęty pozbywaniem się kolejnych wrogów, co widocznie przerażało ich „czwartego jeźdźca Apokalipsy” nadal chowającego się za plecami wytrzaśniętych skądś ochroniarzy.

– Gerry, złamałeś moje różowe serduszko – powiedział dramatycznym głosem Saren, mierząc nożem w swojego przerażonego przyjaciela. – Ale w głębi duszy jestem dobrym gościem, więc oprócz tego, że nie zabiję ciebie, to nie zabiję nikogo, kto tutaj przebywa. Taki będę. Patrz i się ucz.

Szef Gastro Killersów uśmiechnął się szeroko niczym rasowy psychopata, a potem zabrał się do dzieła. Wielokrotnie rany zadawane przez niego nożem były głębsze niż powinny być, ale nie uchodziły za śmiertelne. Od lat był sushi masterem, a więc wiedział, jak powinien ciąć, aby rolka się nie przedziurawiła, wyrzucając na zewnątrz wszystkie swoje wnętrzności. Tak samo dobrze specjalizował się w cięciu ludzi.

Gdyby przeciwników było sporo, jak podczas obławy, kiedy to poznali Gerry’ego, pewnie każdy z nich miałby spore pole do popisu, jednak obstawa okazała się na tyle mała, że wystarczyło raptem kilka minut, by było po wszystkim.

Kiedy Saren zauważył, że przerażony i pobladły Gerard biegnie w stronę nadjeżdżającego pociągu, chcąc go powstrzymać wystawił w jego stronę dłoń. Wszystko działo się jak w spowolnionym trybie akcji. Scena z pewnością była dramatyczna, szkoda tylko, że nie zakończyła się tak, jak oczekiwali tego wszyscy widzowie.

Wraz z wystawioną do przodu ręką szefa Gastro Killersów do przodu poleciał nóż, który jakby został zapomniany, a rzucony całkowicie przypadkiem, niemal odruchowo. I tak oto ostrze wbiło się w lewą stronę pleców, prawdopodobnie zatapiając się w samym sercu niewinnej ofiary. Dla lepszego efektu końcowego rozpędzony Gerry odbił się głową od szyby pędzącego pociągu, zostawiając na niej krwawą plamę. Pojazd głośno zatrąbił, a mężczyzna wylądował martwy plecami na betonowym podłożu, które postanowiło dokończyć niechciane arcydzieło, wbijając nóż jeszcze głębiej.

Saren zastygł z wyciągniętą do przodu ręką, rozdziawiając z niedowierzaniem usta.

– To się nie liczy! – wrzasnął w stronę chłopaków, tupiąc nogą jak oburzone dziecko. – To był przypadek!

– Wiedziałem, że to się tak skończy – prychnął Nico, otrzepując dłonie po skończonej robocie.

Patrzący na to wszystko Żniwiarz miał do powiedzenia tylko jedno słowo.

– Kurwa.

Nie dość, że przegrał zakład, co wiązało się ze zjedzeniem paskudnego mięsa – już wiedział, że to nie skończy się dla jego żołądka dobrze – to jeszcze trupów było więcej, niż się zapowiadało. Nie wiedział, czy ma dość sprzętu na takie sprzątanie.

– Kurwa! – powtórzył za Arató Saren, choć o wiele, wiele głośniej. Za chwilę podbiegł do martwego ciała towarzysza, padł przed nim na kolana i chwycił jego bezwładne ciało w objęcia, jakby Gerry był nie tylko jego przyjacielem, ale również kochanką. – Gerry! – krzyknął dramatycznie. – Nie odchodź! Nie rób mi tego! Tyle wspólnych chwil razem przeżyliśmy… Kupiłem ci nawet babeczki z kremem truskawkowym! Poza tym… poza tym już raz złamałeś mi serce! Dosłownie pięć minut temu, jak się okazało, że byłeś małym skurwysynkiem, który zdradzał mnie z kumplami chcącymi obić mi mordę! A ja tylko chciałem dać ci buziaka na pożegnanie! W końcu wybierałeś się na wakacje, prawda?! Na pewno! Nie mógłbyś mnie zostawić! Nie w taki sposób! – Saren przerwał swój długi monolog, ostentacyjnie pociągając nosem. Uronił również wyimaginowaną łezkę, którą starł palcem wskazującym z prawego policzka.

– Szefie, ale wiesz, że on już zdechł? – zapytał Nico niewzruszony zupełnie dramatem toczącym się tuż przed nim.

Saren opuścił zwłoki na ziemię.

– W sumie racja – odpowiedział, wzruszając obojętnie ramionami.

– I zaś, kuźwa, muszę po tobie sprzątać – mruknął Żniwiarz i z kieszeni wyciągnął czarne worki i rękawiczki, by wziąć się do roboty.

Pierwszy trup wszedł łatwo, kolejne także, bowiem w swej złości, że jednak przegrał, Arató nie dbał o to, jak wrzuca martwe ciała. O wiele solidniej wychodziło mu piorunowanie wzrokiem szefa.

– Już nigdy więcej w niego nie uwierzę – powiedział pod nosem, gdy w budynku nie panoszyły się trupy, a jedynie gdzieniegdzie widniała krew i resztki rozwalonych kości czaszek. – Nigdy więcej.

2 komentarze:

  1. Saren nigdy nie zdoła wygrać ze swoimi morderczymi zapędami :D
    Kocham! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Do końca wierzyłam, że się Sarenowi uda być przykładnym człowiekiem! Bo jak nie można wierzyć w gościa z różowymi włosami? Różowe włosy są super! Jednorożce są super! Własnie znalazłam sobie nowego idola, dziękuję :D I tez jestem zdania, że to zabójstwo się nie liczy, to był przypadek! :D
    Okej, tak na poważnie, to bardzo się cieszę, że znowu mogłam poczytać Waszą pracę. Jesteście na bardzo wysokim poziomie pisania, tak dobrze ze sobą współpracujecie, że cały tekst jest jednością, jakbyście pisały jak jedna osoba. Uwielbiam Wasz humor, który w takich można by powiedzieć poważnych okolicznościach, jak morderstwa może być zadziwiający. Bardzo trafny wstęp, gdzie opis kaca oraz podejścia do tegoż jakże nigdy niepożądanego stanu jest jakby wzięty z przemyśleń kazdego, kto cierpi na stan dnia wczorajszego.
    Idealnie wykorzystałyście temat, który w tym parcie pasuje jak zaginiony bucik Kopciuszka na jej stopę. Widać, że panowie dobrze ze sobą współpracują, tak jak i Wy przy pisaniu tej części. Mam nadzieję, że częściej przygody panów będa się u nas pojawiać, jak i Wasze teksty :)
    Zdrówka, dziewczynki! :)

    OdpowiedzUsuń