Dawno nie było Warrena i Leny (mnie w sumie też), no i dużo się wydarzyło w ich historii oraz będzie spory przeskok czasowy, więc zrobię takie konkretne podsumowanie przed właściwym tekstem. UWAGA! W podsumowaniu mogą pojawić się spoilery (zresztą, w tekście też). I to nawet z takich rzeczy o których nie pisałem, a o których, mam nadzieję, w końcu kiedyś napiszę XD
Zacznę od najstarszych dziejów. Babka Leny (Hipolita Stellis) miała romans z dziadkiem Warrena (Morhardem IV). Rzekomym owocem tego związku był najstarszy syn Hipolity (nie zdradzę czy to prawda, czy nie. Może w dalszych tekstach wszystko się wyjaśni? A może zostanie to już moją słodką tajemnicą?) Poza tym, Hipolita miała jeszcze jednego syna i córkę ze swoim mężem, Stephonem Stellis.
Gdy zmarł Morhard IV, rządy po nim objął jego syn z prawego łoża - Johan Sagarion (który przyjął imię Nilan II), ojciec Warrena. Nie było to na rękę Hipolicie, wobec czego zaplanowała rebelię, a jej najstarszy syn miał zostać nowym królem. Jednakże, siedzibę rodową Hipolity Stellis, wraz z przyległymi ziemiami, tuż przed buntem napadli orkowie. W ataku zginęła większość ludzi. Wódz orków upodobał sobie córkę Hipolity Stellis, ocalił ją przed rzezią, zajmował się nią, opiekował i troszczył. Po pewnym czasie, córka Hipolity zaczęła odwzajemniać uczucia orka, czego następstwem były narodziny Leny.
Johan Sagarion (ojciec Warrena) długo zwlekał z ruszeniem z odsieczą na ziemię napadnięte przez orków. Gdy dotarł na miejsce, przepędził najeźdźców ze zgliszczy miasta. Jednym z nielicznych ocalałych była Lena. Król, którego sumienie gryzło za tak spóźniony odwet (oraz z pewnych względów politycznych), zabrał półorkijkę na swój dwór. W tym okresie również pojawiła się niepokojąca choroba, nazwana “Łzami Śmierci” - zarażeni płaczą czarnymi łzami, na ciele pojawiają się ropnie wypełnione czarną mazią oraz dostają śmiertelnie wysokiej gorączki.
Na dworze króla, dzieci (a także część dorosłych) traktowały Lenę bardzo źle i okrutnie. Z wyjątkiem Warrena - oboje byli w tym samym wieku, oboje outsiderami, oboje naznaczeni dziedzictwem ojców (u Leny orkijską krwią, u Warrena królewską). Bardzo się do siebie zbliżyli w tym okresie.
Pewnego dnia, młodą półorkijką zainteresował się Gabriel - mistrz skrytobójstwa i szpiegów. Od tego momentu, wziął ją pod swoje skrzydła i zaczął szkolić w swym rzemiośle. Gdy po kilku latach zniknął, zostawił za sobą jedynie sztylet i dwa listy. W jednym z nich (skierowanym bezpośrednio do króla) namaścił Lenę na swoją następczynię. W drugim natomiast prosił półorkijkę, aby zaopiekowałą się Warrenem i strzegła go najlepiej jak umie.
Mijały lata, Johan Sagarion zmarł, a jego miejsce zajął Warren. W 1255 roku został koronowany i przyjął imię Nilan III. W tym czasie, na dworze pojawiła się Hiacyntha Nortic - piękna blondynka o błękitnych oczach, pochodząca z Zimnowody, jedna z licznych pretendentek do zamążpójścia za króla. Lena znienawidziła ją od pierwszego wejrzenia. Po dwóch latach rządów Warrena, z powodu pewnych komplikacji, Lena opuściła dwór. W ciągu następnych dwóch lat dotarła do orkijskiego szamana Lup'Tahira (przyjaciela jej ojca a zarazem przewodnika duchowego jego plemienia), elfickiego druida Gerriona (zmęczonego dziewięćset letnim życiem pijaka) i krasnoludzkiej kowalki run Indy (która, świeżo po ukończeniu nauki w Akademii, wyruszyła w podróż, by poznać trochę świata przed rozpoczęciem pracy i "dorosłego życia"). Cała trójka zgodziła się pomóc Lenie w pewnym niezwykle trudnym zadaniu. Następnie wyruszyli po jeszcze jednego członka drużyny. I tak, tym przydługim wstępem/streszczeniem, znaleźliśmy się w miejscu, w którym zaczyna się poniższy tekst ->
21 Siewu 1259 roku Po Uwolnieniu
- Jesteś pewien, że to tam? - Lena, osłaniając dłonią oczy od słońca, patrzyła z powątpiewaniem na ruiny okrągłej wieży, znajdującej się na szczycie pobliskiego wzgórza. Opuszczone i zaniedbane ziemie otaczające fortyfikacje zaczął przejmować w posiadanie las, linia młodych i niskich drzew sięgała już niemal rozsypujących się murów. Całą południową ścianę obrastał bluszcz, przez co miało się wrażenie, iż jest ona skonstruowana z samych liści. Nic nie sugerowało jakąkolwiek niedawną ludzką obecność.
Lup'Tahir, orkijski szaman, milczał dłuższą chwilę, po czym powiedział z trudem artykułując słowa w mowie ludzi:
- Wizja mówić, tam człowiek. Ty musieć on widzieć.
- Kiepskie miejsce na kryjówkę, jak na mój gust. - Wtrąciła krasnoludka. Nawinęła jeden z warkoczy na palec i głośno cmoknęła. - Chcesz iść sama, czy mamy ci towarzyszyć?
- Pójdziemy wszyscy - odparła Lena, zapatrzona wciąż w zrujnowaną wieżę.
- Nie wiem czy Gerrion da radę…
Na te słowa odwróciła wzrok od szczytu wzgórza i spojrzała na klęczącego, wymiotującego elfa. Skrzywiła się, zdegustowana widokiem i powiedziała do szamana, jednocześnie gestami próbując przekazać sens słów:
- Lup'Tahirze, masz coś na jego dolegliwość?
Ork zaprzeczył, kręcąc głową.
- Może ja będę w stanie mu pomóc… - zasugerowała Inda. Nim jednak zdążyła cokolwiek więcej powiedzieć lub uczynić, Gerrion wyprostował się nieco i zaczął bronić się przed jakąkolwiek formą pomocy od niej.
- Nie, nie, nie… Nie… trzeba. Zaraz mi… przejdzie. - Zapewnił wszystkich, po czym schylił się i ponownie zwymiotował.
Lup'Tahir, Lena i Inda spojrzeli po sobie z powątpiewaniem. Półorkijka kiwnęła głową porozumiewawczo do krasnoludki, a ta, nie zwlekając, otworzyła swoją skórzaną torbę i zaczęła w jednej z kieszonek czegoś szukać, mówiąc jednocześnie:
- Spokojnie, miałam dobre oceny z run leczniczych. Co prawda oblałam egzamin końcowy w pierwszym terminie… - wyciągnęła bransoletkę z nawleczonymi na nią kamyczkami, podobną do tej, jaką miała założoną na nadgarstku. Przyjrzała się jej z bliska, pokręciła głową i wrzuciła ją z powrotem do torby, a następnie znów zaczęła szukać czegoś w środku. - Ale to dlatego, że egzaminator był wrednym dziadem i oblewał niemal wszystkich. O! Mam!
Wyciągnęła kolejną bransoletkę. Wykonana ze srebrnego metalu, błyszczała intensywnie w południowym słońcu. Na obręczy o grubości pół cala, nawleczonych było kilkanaście kamieniami wielkości paznokcia i jeden rozmiarów kciuka. Na każdym z nich wyryty był inny, niewielki symbol.
Inda wybrała jeden z kamieni i oddzieliła go od pozostałych run, rozsuwając je na boki. Następnie, z drugiej kieszeni torby, wyjęła mieniący się, perfekcyjnie wyszlifowany, o romboidalnym kształcie krzyształ, który był wielkości dłoni i szkarłatnej barwy. Wsunęła go w bransoletę - w najszerszym miejscu stykał się ze wszystkimi kamieniami. Z tak przygotowanym pęczkiem run magicznych, podeszła do Gerriona.
Elf się opierał, próbując odepchnąć Indę, gdy ta przykładała mu wcześniej wybrany kamień do brzucha. Szybko jednak zrezygnował, gdy po raz kolejny dostał mdłości. Krasnoludka wykorzystała okazję, dotknęła runą Gerriona ponad pępkiem i niemal wykrzyczała: Dix Ignis câlmatâe!
Na ułamek sekundy znak na runie rozbłysnął czerwonym, pomarańczowym i żółtym blaskiem, przywodzącym na myśl płomień w ognisku. Szybko jednak wrócił do swojego poprzedniego, szarego koloru. Natomiast kryształ, który znajdował się wewnątrz bransolety, nieco przygasł na stałe, oddawszy część mocy magicznej rzuconemu zaklęciu.
Inda cofnęła dłoń z runami i spojrzała pełna nadziei na Gerriona. Ten przez chwilę nadymał policzki i zasłonił usta, po czym beknął niezwykle głośno.
- Ufff… - krasnoludka westchnęła i uśmiechnęła się, zadowolona z sukcesu. Szybko jednak radość z jej twarzy zniknęła, wyciągnęła palec i wskazała oskarżycielsko na elfa. - Nie dotykaj więcej moich rzeczy, szpiczastouchy! Bo następnym razem może mnie nie być w pobliżu, żeby ocalić twój durny łeb.
- To następnym razem opisz jakoś normalnie swoje buteleczki!
- Są opisane normalnie! - Oburzona Inda sięgnęła do torby i wyciągnęła pusty flakonik. Przylepiona była do niego karteczka, na której widniał tekst zapisany po krasnoludzku. Dziewczyna odczytała go głośno w języku ludzi - "Płukanie żołądka" znaczy przecież płukanie żołądka, głąbie!
- Ach! A więc te śmieszne kreseczki mają jakieś znaczenie? Kto by się spodziewał? Gdybyś zapisała to w normalnym języku, to…
- Dosyć! - warknęła Lena. - Możecie się kłócić po wszystkim, teraz mamy zadanie do wykonania.
- Wybacz, Słowiku - powiedziała cicho Inda, spuszczając wzrok.
- Taest, pani kapitan! - Gerrion poderwał się na równe nogi i sparodiował salut. Następnie niedbałym gestem sięgnął do tykwy zawieszonej u pasa, odkorkował ją i przechylił nad ustami. Nawet kropla napoju nie wyleciała, mimo iż kilkakrotnie nią potrząsnął, skrzywił się więc i opuścił ją bezwiednie. Westchnął głośno i powiedział z wyczuwalną irytacją w głosie: - Chodźmy, póki nie wytrzeźwiałem.
Cała czwórka ruszyła na szczyt wzgórza mocno porośniętą ścieżką, która stromo prowadziła ku wieży. Pochód zamykał Gerrion, nieco osłabiony przez wcześniejsze płukanie żołądka. Zarówno z jego jak i Lup'Tahira powodu, dotarli na szczyt późnym południem. Oboje nie nawykli do chodzenia po górach i dlatego robili co kilkadziesiąt kroków postój. Inda, która całe swoje życie spędziła na stokach, naigrywała się z nich, mówiąc, że wspinaczkę poczują dopiero następnego dnia, albo śmiejąc się, że takie wzgórza to u krasnoludów zdobywają nawet niemowlaki.
Gdy udało dotrzeć im się na szczyt, Lup'Tahir i Gerrion, cali spoceni, usiedli na ziemi, ciężko łapiąc oddech. Lena również była zmęczona, choć nie w takim stopniu jak oni. Inda natomiast wyglądała jakby właśnie wróciła z lekkiego spaceru - rześka i przepełniona radością. Z zachwytem stała i podziwiała widoki, podpierając jednocześnie rękoma swoje boki.
Po dłuższej chwili odpoczynku, cała czwórka weszła do wieży od północnej strony, w miejscu gdzie znajdowała się dziura w ścianie. W środku było nienaturalnie ciemno i zimno. Inda wręczyła każdemu po magicznym krysztale wielkości dłoni. Choć powinny one dawać sporo światła oraz roztaczać wokół siebie przyjemne ciepło, tak w tym mroku wydawały się słabe, chłodne i przygaszone, jakby wszechobecna ciemność wysysała zmagazynowaną w nich energię.
Lena nie miała pewności jak zareaguje mężczyzna przebywający gdzieś w fortyfikacji, toteż poleciła wszystkim aby zachowali wzmożoną czujność. Na parterze i pierwszym piętrze nie znaleźli niczego godnego uwagi, jedynie parę zniszczonych mebli i wszechobecny kurz.
Gdy półorkikja weszła zaledwie na trzeci stopień schodów prowadzących na drugie piętro, została zatrzymana przez Gerriona. Chwycił ją za rękę i obrócił w swoją stronę. Pierwszy raz zobaczyła zaniepokojenie i pewnego rodzaju troskę na twarzy tego cynika.
- Tam - wskazał palcem na koniec schodów - czai się potężne, stare zło. Jakaś magia, istota, albo duch… Sam nie wiem. Jesteś pewna, że chcesz tam wejść?
- Lup'Tahirze?
Szaman pokiwał głową i powiedział:
- Tam siła. Ból. Cierpienie. Gniew. Chaos. I zło. I tam też człowiek. Ty musieć on widzieć.
- Czy ten człowiek jest tym złem? - wyszeptała Inda, spoglądając z trwogą na szczyt schodów.
- Nie wiedzieć. Może.
- Musimy więc przekonać się na własnej skórze… - rzuciła Lena i ruszyła ku górze.
Na szczycie schodów okazało się, że wejście blokuje krata, która w latach świetności wieży miała na celu powstrzymanie, albo chociaż spowolnienie, wrogów którzy próbowaliby dostać się wyżej. Choć była stara i zardzewiała, nadal spełniała swoje zadanie, aby ją podnieść, musiała się wysilić cała czwórka. Inda sugerowała, żeby użyć magii, Lena jednak kategorycznie tego zabroniła, obawiając się, że w ten sposób zbyt szybko mogą zdradzić swoją obecność. Po dłuższej chwili siłowania, udało im się podnieść kratę i wejść na drugie piętro.
Znaleźli się w pomieszczeniu przypominającym koszary. Stojaki na broń były poprzewracane i puste, łóżka rozrzucone w nieładzie, niektóre na bokach, inne nawet do góry nogami. Na wysokości kolan unosiła się gęsta mgła, a chłód wydawał się nasilać, podobnie jak mrok. Ściany szpeciły jakieś czarne, kolczaste pnącza, wijące się w strasznym chaosie, co przywodziło na myśl macki gigantycznych ośmiornic. Biło od nich zimno, a przechodząc obok miało się wrażenie, jakby wysysały z ciała energię. Pod stopami całej czwórki wciąż coś chrzęściło, więc Inda schyliła się i podniosła w garści przedmioty po którym chodzili. Krzyknęła przerażona i wypuściła je z ręki, gdy okazało się, że są to ludzkie kości. Lena spiorunowała wzrokiem krasnoludkę i nakazała jej ciszę, przykładając palec wskazujący do warg. Dziewczyna wyszeptała w odpowiedzi przeprosiny, a następnie ruszyła za wszystkimi w stronę schodów na trzecie piętro, jednocześnie starając się rozgarniać kości stopą, nim postawi krok.
Gdy weszli po schodach, ich oczom ukazał się niepokojący widok. Na środku rozjaśnionego magicznymi ogniami pomieszczenia, które wcześniej musiało być pewnego rodzaju salą biesiadną, spostrzegła mężczyznę, który szeptał w jakimś starożytnym języku. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, unosząc się nad podłogą na wysokości trzech stóp i powoli obracał w lewą stronę. Jego ubiór miał coś w sobie ze strojów magów - wydawał się lekki i zwiewny, a także równie bogato zdobiony jak ich szat, jednocześnie sprawiając wrażenie dużo bardziej praktycznego i ochronnego, co zdecydowanie sugerowało czerpanie inspiracji z krasnoludzkich kaftanów, płaszczy i kamizelek. Jednakże, to nie jego ubranie, a twarz szczególnie mocno przyciągały wzrok. Ostre rysy podkreślała ciemna, krótka broda, nadając mu nieco zawadiackiego uroku, podobnie jak usta układające się w półuśmiech. Jego czarne włosy ściągnięte do tyłu w kucyk, uwydatniły niewielkie zakola. Oczy natomiast były dwoma elipsami zimnego, cyjanowego światła, z których z zewnętrznych kącików ku górze błyskały promienie magicznej mocy przypominające płomienie i dym. Również tatuaż po lewej stronie twarzy i szyi świecił w tej samej barwie co oczy.
Lup'Tahir przyjrzał się i przysłuchał magowi lewitującemu pomiędzy długimi stołami w sali, by po chwili wyszeptać z lękiem i podziwem: "Orma-Rita".
- Co? Co to znaczy? - zapytała Lena, również przyciszonym głosem.
- Po waszemu to będzie chyba rytuał pamięci. Czy jakoś tak - wtrącił Gerrion. - Magia na pograniczu z nekromancją, w każdym razie przez wielu zaliczana już do tej dziedziny.
- Czy on… nas widzi?
- I tak, i nie. - Półorkijka już dawno zauważyła, że starzec lubuje się w nieoczywistych odpowiedziach. Teraz, gdy oczekiwała prostego potwierdzenia lub zaprzeczenia, myślała, że go za tę manierę udusi - Jest bardzo skupiony na zaklęciu, więc pewnie nie zwraca na nas uwagi. Ale też na pewno nie pozwoliłby sobie na cały proces bez jakichś zaklęć zabezpieczających, czujek magicznych... Zresztą, nie będę tego tłumaczył…
- Komuś amagicznemu, wiem, wiem - Lena dopowiedziała słowa, które słyszała już kilka razy z ust elfa.
Nagle wszechotaczająca ich mgła zaczęła gęstnieć i kondensować się w konkretnych miejscach. Wpierw napłynęła na miejsce stołów, kładąc się na blatach i owijając wokół nóg. Następnie uformowała zastawę, tworząc wyraźne talerze, półmiski, dzbany i kielichy. W miejscu poprzewracanych krzeseł, zaczęły tworzyć się ich stojące, niezniszczone, mgielne wersje. Na samym końcu powstały widma ludzkich kształtów, w większości stojących wokół stołów i ścian. Dwa z nich siedziały przy stole. Niespodziewanie, skądś odezwał się przytłumiony, męski głos.
- "Toast! Za króla Borrina, naszego wspaniałego władcę! Oby jego rządy trwały wiecznie! I za jego piękną małżonkę Dalię! Niech da mu całe stadko dzieci! Zdrowie!"
Jedno z widm, stojące najbliżej siedzącej królewskiej pary, podniosło kielich. Pozostałe ludzkie kształty znajdujące się wokół stołu uczyniły to samo, a z ich eterycznych gardeł wydobył się krzyk.
- "ZDROWIE!"
Duchy wypiły z kielichów, a następnie zajęły swoje miejsca. Powstał harmider jaki zazwyczaj panuje na ucztach, z tą różnicą, że hałasy wydawały się przytlumione, jakby pochodziły z innego pomieszczenia.
Widmowy król odkroił kawałek wieprzowiny przed sobą. Nadział je na sztylet i zjadł wprost z ostrza. Następnie wbił go prosto w resztę tuszy świni i pochyliło się w stronę ducha mężczyzny wznoszącego toast .
- "Wspaniałe przyjęcie, Filonie, naprawdę" - jego beznamiętny głos dźwięczał nieprzyjemnie w głowie wszystkich żywych znajdujących się w pomieszczeniu. - "Może cię to zdziwi, ale wielu odradzało mi podróż na zachód. Ostrzegali, że ludzie tutaj są niegościnni, egoistyczni i egocentryczni. Baaaardzo skupieni na sobie i swoich potrzebach. Ja jednak odpowiadałem im, że przecież jesteśmy jedną wielką rodziną. Bo czymże jest królestwo, jeśli nie jedną wielką rodziną z ojcem, czyli królem, na czele, hm?"
Widma Filiona i wszystkich tych, którzy byli na tyle blisko by usłyszeć słowa króla, pokiwały entuzjastycznie głowami.
- "No, więc właśnie. Dlatego mówię im, że jesteśmy jedną wielką rodziną, a ojciec przecież musi dbać o swoje dzieci. Troszczyć się o nie, odwiedzać je. Nawet, kiedy one same tego nie chcą."
- "Panie, ja…"
- "Nie przerywaj mi!"
- "Przepraszam, panie."
- "Ruszyłem więc na zachód" - w głosie Borrina można było wyczuć chłód i irytację, gdy po chwili milczenia podjął swą opowieść. - "I cóż takiego ujrzałem, hm? Ludzi, takich samych jak na północy, południu czy wschodzie. Ludzi, którzy ciężko pracują, od świtu do zmierzchu. Którzy mają tych samych przodków, co wszyscy. Którzy mówią tym samym językiem, mają te same obyczaje, lęki i nadzieje!" - Każde jego kolejne słowa wymawiane było coraz głośniej i z większą zapalczywością. - "Więc dlaczego, do kurwy nędzy, tylko ludzie z zachodu chcą stworzyć swoje własne, pierdolone królestwo, hm?!"
Zapadła całkowita cisza. Wszystkie widma zwróciły się w stronę króla.
- "Panie, ja… ja nic nie wiem na ten temat. Nie słyszałem o żadnych ruchach separatystycznych, przysięgam! Ludzie tutaj są zadowoleni przecież z twoich rządów… Myślę, że…"
- "A wiesz co ja myślę?! Że mnie okłamujesz. Albo to, albo jesteś niekompetentnym głupcem! Bo jak inaczej wytłumaczysz fakt, że na całym moim dworze aż huczy o spisku przeciwko mnie!? Że po traktch grasują błękitne kaptury!? Że ludzie tutaj marzą o jakichś mrzonkach, o własnym królestwie, jakiejś autonomii, odcięciu się od RODZINY!?" - Król wstał od stołu, a cienie stojące pod ścianami wystąpiły o krok. Borrin wskazał palcem na Filiona. - "Może mi jeszcze powiedz, że nie wiesz KTO wciska do głowy MOIM PODDANYM takie farmazony! Że nie masz pojęcia KTO ICH nastawia przeciwko MNIE! Że nie orientujesz się KTO może ICH buntować przeciwko SWOJEMU KRÓLOWI!!!"
Znów zapadła niesamowita cisza. Widmowi goście siedzieli przy stołach, nie wiedząc jak się zachować. Duchy spod ściany natomiast wydawały się spięte, czekające na rozwój wypadków i gotowe błyskawicznie zareagować, zupełnie jak kot szykujący się do ataku.
Król Borrin dyszał ciężko, a gdy zorientował się, że Filion siedzi przerażony i nie jest w stanie wykrztusić ani słowa, przygładził ręką swoje włosy, poprawił szaty i zaczął mówić, już spokojnie.
- "Cóż… Kłamca, czy głupiec? Wszystko jedno. Zawiodłeś mnie po raz ostatni, Filionie."
Na te słowa pochylił się do swojego rozmówcy, niemal troskliwym, opiekuńczym gestem położył dłonie na jego ramionach. Następnie chwycił mocno, przyciągnął do siebie z wielką siłą i pocałował w czoło.
- "Zarżnę cię, jak wieprza" - wyszeptał król i odepchnął Filiona, który z impetem uderzył tyłem głowy o oparcie krzesła. Nim mężczyzna zdążył jakkolwiek zareagować, Borrin chwycił sztylet wbity w wieprzowinę i dźgnął nim głęboko między żebra Filiona.
- "Zabić. Wszystkich." - warknął władca. Widma spod ściany tylko czekały na tę komendę. Wyciągnęły miecze i zaczęły mordować najbliższe duchy. Wielu z gości siedzących przy stole zbiegło piętro niżej, jedynie po to, by się przekonać, iż drogę ucieczki zastawia im krata. Ich wrzaski i dźwięk siłowania się z przeszkodą dochodził na trzecie piętro wyjątkowo wyraźnie.
Borrin śmiał się głośno, oglądając rzeź wszystkich zgromadzonych.
- "Obyś sczezł w zapomnieniu, Borrinie." - Filion, łapiąc ciężki oddech i sycząc z bólu, wypluwał słowa. - "A twoje królestwo niech ogarnie wieczny smutek, głód i cierpienie. Obyś…"
- "Co tam seplenisz?" - król pochylił się w stronę swojej ofiary - "Ach! Jakąś klątwę! Cudownie. Dalio, kochanie, zajmiesz się tym?"
Królowa podeszła do Filiona, który nie przestawał złorzeczyć jej mężowi i królestwu. Uniosła spokojnie lewą rękę, a w miejscu gdzie znajdowały się jej widmowe oczy rozbłysło rubinowe światło.
- "Luxia Clypsa" - niemal wyszeptała słodkim głosem, a z jej dłoni wystrzeliły pionowe promienie jasności, tworząc kształt przypominający tarczę. Niespodziewanie, z ust Filiona uniósł się ciemny, gęsty dym, który odbił się od zaklęcia Dalii i uderzył z impetem w sufit, ściany i podłogę. W tych właśnie miejscach można było dostrzec koncentryczne początki pnączy, które porastały to i niższe piętro wieży.
Następnie, widmo kobiety uniosło drugą dłoń w której trzymała jakiś bliżej nieokreślony przedmiot, przypominający sztylet lub krótki kij. Wycelowała końcem w serce Filiona i powiedziała swoim miłym głosem:
- "Zostaniesz tu na wieki. Będziesz patrzył jak twoje ciało jedzą robaki, jak wszystko wokół gnije i rozpada się w nicość. Niemal ci współczuję. Niemal"
Duch mężczyzny próbował się bronić, odtrącić artefakt od swojej piersi, lub chociaż się uchylić, jednak rana mocno wyczerpała jego siły. W ostatnim, desperackim akcie honoru, splunął w twarz kobiecie.
Dalia cofnęła prawą rękę sprzed klatki piersiowej Filiona, żeby wytrzeć plwociny. W tym samym momencie w jej oczach rubinowy błysk wzmógł się, a na końcu podłużnego przedmiotu pojawiło się coś białego, coś co nie posiadało bliżej określonego kształtu ani faktury. Zgarniając ślinę z policzka rękawem, strąciła to niedbale na podłogę, gdzie wsiąknęło w jedno z pnączy. Jednocześnie widmowe ciało Filiona osunęło się bezładnie na ziemię.
Lup'Tahir zaklął widząc tę scenę, a Gerrion gwizdnął z uznaniem. Gdy Lena spojrzała na nich pytająco, odpowiedział jej elf, tłumacząc że Dalia musiała być bardzo potężna, skoro była w stanie wyciągnąć duszę Filiona i umieściła ją w tych pnączach bez żadnych zaklęć i rytuałów, jedynie samą wolą i mocą magiczną. Oczywiście, pod koniec dodał, że nie będzie wyjaśniał szczegółów komuś amagicznemu.
Tymczasem echa przeszłości powoli wygasały i zanikały. Z przedmiotów spływała mgła, znów tworząc bezkształtną chmurę unoszącą się nad podłogą. Jedynie widmowe zjawy wciąż pozostawały, w większości leżące w miejscach swojej śmierci. Król Borrin, śmiejąc się, jakby usłyszał przed chwilą jakiś wyborny dowcip, ruszył przez zwały trupów w stronę schodów, lawirując między nimi niczym w tańcu. Dalia, wyniosła i poważna, podążyła za swoim mężem, jednak zatrzymała się przed mężczyzną który przywołał dawno minione wydarzenia. Chwilę stała, przyglądając się miejscu w którym lewitował - jakby mogła dostrzec go poprzez wieki. Nawet spróbowała wyciągnąć w jego stronę dłoń, nim jednak go dotknęła, pospieszył ją Borrin. Jeszcze na schodach spojrzała w tamto miejsce, pokręciła głową, zrobiła kilka kroków w dół i rozpłynęła się jak wszystkie inne zjawy.
Nagle, pnącza porastające całe piętro, ożyły i oplotły lewitującego mężczyznę. Nim ktokolwiek z czwórki przybyszów zdążył zareagować, na nich również rzuciły się złowrogie pędy. Roślina uciskała coraz mocniej na kończyny wszystkich znajdujących się w pomieszczeniu. Gdy jeden pędów owinął się Lenie wokół szyi, pomyślała że to jej koniec. Że zginie w tej wieży. Że ściągnęła Indę, Gerriona i Lup'Tahira na marnę i teraz przez nią również tutaj umrą. Że nie ocali Warrena przed "Łzami Śmierci". Ostatnia myśl wzbudziła w niej wielki gniew. Resztką sił, podkurczyła nogę i chwyciła sztylet znajdujący się w cholewie. Powoli zaczęła prostować kolano, jednocześnie wyciągając broń z buta. I wtedy też, nieco przez przypadek, ostrze drasnęło lekko jedno z pnączy. Gdy tylko metal dotknął rośliny, ta cofnęła łodygę jak oparzona, wydając przy tym sykliwy dźwięk. Uścisk zelżał nieco i Lena mogła uwolnić się z zabójczego chwytu, tnąc pozostałe pędy. Szybko rozejrzała się po pomieszczeniu. Inda, przygwożdżona do ziemi, nie była w stanie się uwolnić. Podobnie jak Gerrion, który został przyciśnięty do ściany. Oboje się szamotali, jednak pnącza były silniejsze. Lup'Tahir starał się rozciąć choć jedną łodygę swoim kosturem, jednak miał zasłonięte oczy przez roślinę i uderzał w puste miejsca. Mag natomiast, mimo splątania wszystkich kończyn oraz szyi, ciskał kulami ognia z prawej i błyskawicami z lewej dłoni. Parę pnączy trafił, te jednak zaabsorbowały moc z czarów i rzucały się na niego z większą siłą.
Lena wpierw doskoczyła do Lup'Tahira. Przecięła pędy i pomogła mu wyplątać się. Następnie we dwójkę ruszyli na ratunek wszystkim pozostałym. bez opamiętania
Wkrótce, cała piątka ciężko oddychała, wolna od zabójczej rośliny. Spoglądali to na siebie, to na miejsca z których wyrastały mordercze łodygi, które teraz wydawały się skarłowaciałe, słabe i kruche.
- A wy to kto? - zapytał mag, gdy udało mu się zaczerpnąć powietrza, wciąż rozmasowując swoją obolałą szyję.
- Jestem Słowik - wydyszała Lena, lrzedstawiając się fałszywym imieniem. - A to Inda, Lup'Tahir i Gerrion. - Wskazała każdego po kolei. - Nie mamy złych zamiarów.
- Yhym… Domyśliłem się - mężczyzna spróbował się zaśmiać, jednak z jego gardła wyszedł sam charkot. Pomasował szyję, krzywiąc się z bólu. - Dzięki za pomoc. No, ale to w sumie czego chcecie?
- Chcemy pokonać "Łzy Śmierci" - wypaliła Inda. Lena syknęła niezadowolona, nie chciała bowiem od razu zdradzać mężczyźnie jakiej misji się podjęli, z bardzo prostego powodu - bała się jego reakcji, że może ich wyśmiać i nie będzie mogła liczyć na jego pomoc. Słusznie się tego obawiała.
- Błahahahaha! - mag parsknął niekontrolowanie. Po chwili jednak przestał i znów się skrzywił z powodu bólu gardła. Gdy zobaczył, że nikomu więcej nie jest do śmiechu, zapytał - Wy mówicie serio? Coście? Szaleju się najedli czy jak?
- Nie. Po prostu wiemy jak to powstrzymać. W zasadzie, to technicznie dość proste, wystarczy… Auuuuuł!
Lena nadepnęła mocno na stopę Indy, nie mogła pozwolić, aby dziewczyna się wygadała.
- Posłuchaj - zaczęła półorkijka. - Ty nie znasz nas, my nie znamy ciebie. Wiadomo, że nie zaufamy sobie od tak, na dobre słowo i uścisk dłoni. - Na chwilę umilkła, zastanawiając się co mu powiedzieć, aby go przekonać. Mogła zaryzykować i powołać się na dług wdzięczności za uratowanie życia, słyszała jednak, że magowie nie podchodzą na poważnie do takich zobowiązań. Postanowiła więc postawić wszystko na jedną kartę, mając nadzieję że i tym razem jej przeczucia i intuicja okażą się niezawodne. - Ale widziałam twoje zdolności magiczne i jestem pod wielkim wrażeniem. Ktoś taki jak ty by się nam przydał. Tak jak Inda zdążyła już wypaplać - przy tych słowach karcące spojrzenie Leny powędrowało w stronę pochylonej krasnoludki, masującej obolałą stopę - znamy sposób na powstrzymanie zarazy. Jest nam do tego potrzebny ktoś jeszcze. Ktoś o nieprzeciętnych zdolnościach magicznych. Ktoś, kto nie boi się łamać konwenansów. Ktoś, kto jest pełen odwagi i gotów jest poświęcić się dla innych. - Natomiast po wypowiedzeniu tych słów, Lena zrugała w myślach samą siebie za zbytnie poniesie się emocjami i patosowi. Jednak nie przestała robić dobrej miny do złej gry i kontynuowała swój wywód bez zająknięcia, mając nadzieję że nie zniechęciła go tym zbytnio. W końcu słyszała to nie jeden raz, że niektórzy, jeśli nie wszyscy magowie brzydzą się i gardzą altruizmem. - Oczywiście poświęcić się nie na darmo! Król Nilan na pewno będzie szczodry dla śmiałków, którzy powstrzymają największe utrapienie jego rządów! Pomyśl tylko, te bogactwa, ta sława, te koneksje, te możliwości! Oferujemy ci niepowtarzal…
- Dlaczego właśnie ja? - przerwał jej mężczyzna.
- Yyyyy…
- Ja mieć wizja. Ona musieć widzieć ty. - Niespodziewanie odezwał się Lup'Tahir. Lena pomyślał, że to już koniec, że teraz ich wyśmieje całkowicie i będą musieli szukać kogoś innego do pomocy. Ku jej zdziwieniu, mag pokiwał głową, przybierając minę w stylu "tak myślałem". Już chciał coś więcej powiedzieć, półokrijka była jednak szybsza
- Posłuchaj. Do niczego cię nie zmusimy. Będziesz chciał usłyszeć co wiemy i jaki mamy plan? Świetnie! Zapraszamy do naszego obozu, rozbijemy go na tę noc u podnóża góry. Masz naszą sprawę w dupie i nie chcesz się w to mieszać? W porządku, jutro nas już tu nie będzie i pewnie nigdy więcej się nie spotkamy. Zastanów się tylko, czy potem nie będziesz tego żałował.
Odwróciła się na pięcie, rzuciła "chodźmy już" do swoich towarzyszy i ruszyła do wyjścia. Wewnątrz wieży wszyscy milczeli, skupieni na swoich myślach. Omijali tym razem szerokim łukiem wszelkie pnącza wewnątrz budynku, te jednak wydawały się martwe, pozbawione złowieszczej mocy, która je zbudziła do życia. Choć nadal bił od nich ten nieprzyjemny chłód i to uczucie wysysania energii.
Lena była na siebie bardzo wściekła. Zastanawiała się, dlaczego tak łatwo odpuściła, czemu nie błagała go o pomoc, nie zagroziła przemocą, nie zrobiła niczego więcej, aby go zachęcić. Z innymi sobie poradziła bez problemu, więc dlaczego z tym magiem nie potrafiła? I wtedy zrozumiała, że nie była gotowa na porażkę, że nie spodziewała się, że może jej się nie udać. A teraz uciekała z podkulonym ogonem. Mogła się tłumaczyć, że wycofuje się, żeby rozegrać to inaczej, żeby się "przegrupować" i spróbować z innej strony go podejść, jednak doskonale wiedziała, że to nie o to chodzi. Była zbyt podekscytowana, że znajduje się już tak blisko celu, że mają wielką szansę na pozbycie się raz na zawsze "Łez Śmierci" i dlatego zaczeła się spieszyć, stała się nieostrożna, wręcz niechlujna, i działała spontanicznie, bez przygotowania i planu. Nie zrobiła wcześniejszego rozeznania, nie obserwowała uważnie, nie myślała jak przekonać maga do pomocy, bo wcześniej udawało jej się wszystko bez większych problemów, więc poczuła się bezpiecznie i zaczęła myśleć, że koniec końców "jakoś się to ułoży". A to był największy błąd i dobrze o tym wiedziała. Miała to niemal wyryte w psychice dzięki lekcjom u Gabriela. Wiecznie jej powtarzał, że zawsze musi mieć jakiś plan, jakąś alternatywę w razie niepowodzenia. I nigdy, ale to przenigdy nie dać się ponieść pośpiechowi i fali entuzjazmu, bo rodzą się wtedy w głowach ludzi niebezpieczne myśli, takie jak właśnie "wszystko się jakoś ułoży" czy "jakoś to będzie". Mówił jej przecież, że nigdy nic nie idzie jak z płatka, że pomimo iż wszystko może się układać w danej chwili po jej myśli, to na pewno zaraz coś się spieprzy. Żartobliwie nawet określił tę zasadę jako "prawo Gabriela". Choć już nieraz Lena przekonała się, że i w tym Gabriel miał rację, tak dopiero teraz zrozumiała jaki fatalny błąd zrobiła zaufawszy swojemu szczęściu, zamiast posłuchać rad swojego mistrza.
Gdy cała czwórka opuściła wieżę, okazało się, że nastało późne popołudnie. Wychodząc na rozświetloną pomarańczowo-czerwonym światłem trawę porastającą szczyt wzgórza, wszyscy odetchnęli z nieukrywaną ulgą. Oprócz obrażeń doznanych przez pnącza, czuli zmęczenie, bóle głowy i brak sił na cokolwiek. Jednak z każdym krokiem oddalającym ich od wieży, czuli jak wraca ich dobre samopoczucie, a ciała odzyskują energię. W połowie drogi w dół, Gerrion zaryzykował:
- To gdzie teraz? Bo na tego gogusia to bym nie liczył.
- Dlaczego? - Zdziwiła się Inda. - Że niby Słowik go nie przekonała? Mnie by przekonała. Myślę, że zaraz dołączy do nas. - wyszczebiotała zadowolona. Wiecznie optymistyczna, najszybciej odzyskała dobry humor z całej czwórki.
- Tobie wystarczyło powiedzieć, że to będzie wspaniała przygoda - mruknął elf, ale obrócił się na wszelki wypadek, żeby sprawdzić czy czasem Inda nie ma racji i mag nie ruszył za nimi. Uśmiechnął się triumfalnie, gdy okazało się, że nikogo tam nie ma. - Zresztą, sam Słowik nie wierzy, że nam pomoże. Nawet nie zapytała się o jego imię.
- O żeż! - Lena uderzyła dłonią w swoje czoło. - Jak mogłam nie zapytać go o imię?!
- Oj tam. Każdemu mogło się zdarzyć. Mnie by się zdarzyło na pewno! - próbowała pocieszyć ją Inda. Gerrion nic więcej nie powiedział, tylko wybuchnął szyderczym śmiechem.
Wkrótce znaleźli się u stóp wzgórza. Rozbili dwa namioty i rozpalili ognisko. Lena upolowała zającaa w lesie, którego następnie oporządziła i upiekła nad ogniem. Inda natomiast wyszperała na dnie swojej torby bukłak z krasnoludzką gorzałką. Po raz pierwszy od wielu księżycy nie mieli przed sobą jasno określonego celu, do którego musieliby gnać. Mogli chwilę odpocząć, zastanowić się co dalej zrobić. Jednak nikt nie był zbyt skory do zamartwiania się na przyszłość, po wizycie w wieży odczuwali wręcz potrzebę odreagowania starcia z mroczną mocą, jaką tam zastali. Przekazując sobie z ręki do ręki trunek i posilając się mięsem, zaczęli opowiadać o swoich dotychczasowych przeżyciach. Gerrion wspominał lata młodości, co dla wszystkich było tak abstrakcyjne, że aż ciężko było im sobie wyobrazić tego wiekowego elfa jako młodzieńca żyjącego w czasach, które znali tylko z kronik i legend. Inda podzieliła się z pozostałymi swoimi wspomnieniami z nauki w Akademii oraz z lat dziecięcych, gdy mieszkała jeszcze pod jedną z mniejszych gór, gdzieś na dalekiej północy. Lup'Tahir natomiast, swoim łamanym ludzkim, próbował opisać im bitwy w których brał udział, podboje w których towarzyszyły ojcowi Leny oraz swoją podróż do Kamiennej Twierdzy - jednego z nielicznych stałych miast orków, zbudowanego w dalekich krainach na południowym wschodzie.
Lena milczała większość czasu. Nie chciała opowiadać o swoim prawdziwym życiu, wspomnienia dla niej były nadal zbyt żywe i bolesne, mimo iż minęło już tyle czasu. Kłamać również nie chciała - nie tego dnia, nie przy tym ognisku, nie w tak miłej atmosferze.
Położyli się spać koło północy. Gerrion, z niespotykanym dotychczas u niego dobrym humorem, zaoferował, że podejmie pierwszą wartę.
Na swoim posłaniu w namiocie Lena długo się wierciła, myśląc o wydarzeniach tego dnia. W końcu nie wytrzymała i postanowiła zmienić Gerriona na warcie dużo przed czasem. Uznała, że wszystko będzie lepsze od leżenia i rozmyślania. Zdenerwowana, wyszła z namiotu i ruszyła korytarzem Zamku Królewskiego porośniętym czarnymi pnączami, od których bił chłód i wrażenie wysysania energii. Im bliżej sali tronowej, tym pędy stawały się grubsze. Drzwi na końcu korytarza były wyważone przez morderczą roślinę, której łodygi w tym miejscu miały obwód niemal tak szeroki, jak długość ramienia rosłego mężczyzny. Lenie ledwo udało się między nimi przecisnąć. Na środku pomieszczenia wisiał splątany przez pnącza Warren. Na jego miejscu, na tronie, siedziało widmo króla Borrina, a przy jego boku stał duch Dalii. Jednak coś w jej wyglądzie sprawiło, że Lena zamarła. Nie była to bowiem żona starego króla, lecz Hiacyntha Nortic - kobieta, przez którą musiała opuścić dwór! Podniosła ona rękę, kierując ją na Warrena i zacisnęła pięść, jakby próbując coś zgnieść. Jej oczy zaświecił się znajomym, zimnym, cyjanowym blaskiem, lecz Lena nie mogła sobie przypomnieć gdzie widziała już coś takiego.
W tym samym momencie, młody król zaczął się miotać i krzyczeć, cierpiąc niewyobrażalnie. Borrin, patrząc na to, zaczął śmiać się, jakby właśnie usłyszał jakiś świetny żart. Natomiast Lena wyciągnęła sztylet z cholewy buta i rzuciła się na pomoc Warrenowi. Nie zdążyła zrobić nawet czterech kroków, gdy magiczna moc ją zatrzymała. Kobieta, wciąż trzymając jedną zaciśniętą dłoń na Warrenie, drugą tylko wyprostowała, rzucając jednocześnie jakąś magiczną barierę, której półorkijka nie mogła sforsować. Następnie lekkim gestem, jakby od niechcenia, machnęła ręką, a Lena została wyrzucona w powietrze i przeleciała przez całe pomieszczenie, uderzając z impetem w ścianę. Aż ją zamroczyło z bólu.
- Ah! To tylko ty… - powiedziała Hiacyntha. Choć można było dostrzec ruch ust, tak dźwięk nie pochodził od niej, a zahuczał Lenie gdzieś z tyłu głowy. Ton jej głosu wyrażał pogardę, jakby mówiła "Ah, to tylko pyłek kurzu na moich trzewikach". - Co tym razem sobie ubzdurałaś w tej swojej wielkiej, szpetnej główce? Że będziesz w stanie mnie powstrzymać? Jak widzisz, jestem tutaj, silniejsza niż przedtem. I mam nowego króla, za którego wyjdę! - odwróciła się i spojrzała na króla Borrina, który właśnie wstał z tronu i zaczął zmierzać w jej kierunku.
Półorkijka wykorzystała moment nieuwagi dziewczyny i poderwała się na równe nogi, aby podbiec w ich stronę. Gdy była już tylko parę kroków od nich, rzuciła sztyletem w jedno z pnączy. Ostrze wbiło się głęboko, powodując gwałtowne obumieranie łodygi. Osłabiona roślina nie była w stanie utrzymać wiszącego Warrena, więc wyślizgnął się z pędów i upadł z łoskotem na ziemię. Lena szybko zbadała wzrokiem leżącego króla, a gdy zauważyła unoszącą się pierś oraz głowę, nogi i ręce w dość normalnych pozycjach, trochę się uspokoiła. Spojrzała bojowo na Hiacynthę, już z normalnym kolorem błękitnych oczu oraz Borrina, który teraz stał obok swojej wybranki.
- I cóż takiego chcesz nam zrobić, mieszańcu, hm? Spalić wzrokiem? - Zakpił stary król.
Lena próbowała się poruszyć, rzucić na nich, wydrapać oczy, skręcić kark, zrobić cokolwiek. Lecz znów jakaś magiczna siła ją powstrzymywała
- Królu mój! - Odezwała się Hiacyntha. - Pozwól mi ją zabić. Za to wszystko, co mi uczyniła.
- Wyborny pomysł! - Ucieszył się Borrin, klasnął dłońmi a następnie wysunął je w stronę przyszłej małżonki, jakby próbując jej coś dać. - Proszę, kochanie. O to jej życie wędruje w twoje piękne dłonie. Potraktuj to jako prezent zaręczynowym. - Zamilkł, ale po spojrzeniu na Warrena dodał. - A szlag, mam dziś dobry dzień. Życie tego błazna też dostajesz. Zrób z nimi co tylko pragniesz. - I zadowolony z siebie wrócił na tron.
- Zabrałaś mi wszystko, na czym mi zależało, suko - Hiacyntha wysyczał Lenie do ucha, gdy się do niej zbliżyła. - Teraz ja zabiorę tobie wszystko!
Jej oczy znów zabłysły cyjanową barwą. Uderzyła Lenę wyprostowaną prawą dłonią prosto w policzek, a magiczna moc dodana do ciosu sprawiła, że półorkijka obróciła się wokół własnej osi. Czuła jak pali ją cała lewa strona twarzy. Mimowolnie przyłożyła palce do swojego policzka i po chwili ten żar zaczął ogarniać całą jej dłoń, i wędrować wzdłuż ręki, coraz wyżej. Patrzyła z przerażeniem jak koniuszki palców zaczynają zmieniać się w popiół. Czuła, że to samo dzieje się z jej twarzą, i że piekący ból zmierza w kierunku jej lewej piersi. Próbowała krzyczeć, jednak magiczna siła blokowała jej krtań.
Hiacyntha napawała się przerażeniem i cierpieniem Leny. Jednak już wcześniej postanowiła nie poprzestawać na tym. Chciała ją upodlić, odebrać wszelką nadzieję, dać do zrozumienia, że jej starania poszły na marne. Dlatego pochylił się nad Warrenem i złapała go za włosy, mocno ciągnąc. Był wciąż nieprzytomny, więc z pewną trudnością uniosła go do pozycji siedzącej, odchyliła mu głowę do tyłu,
- SPÓJRZ NA MNIE! - wrzasnęła Hiacyntha do Leny. Ta, mimo bólu w kikucie ręki na który dotychczas patrzyła, zdołała odwrócić wzrok i spojrzeć w oczy blondynce.
- Nie umrzesz. Jeszcze nie. - Niemal wyszeptała. - Najpierw będziesz patrzeć, jak Warren cierpi i umiera.
Umilkła na chwilę. Jej oczy znów zabłysły cyjanową barwą, a gdy zaczęła mówić, dźwięk z jej gardła wydawał się dużo niższy i przepełniony mocą:
- Bądź przeklęty Królu Nilanie Trzeci! Obyś sczezł w mrokach wieków, a twe imię było zapomniane. Obyś doznał niedoli swoich poddanych, a smutek, ból i cierpienie niech wypełnia resztkę twojego krótkiego życia! Oby z rozpaczy z oczu twych płynęły żałobne łzy, ciało pokryło wrzody ze zgryzoty, umysł plątał się z szaleństwa a śmierć przyszła w niewypowiedzianej agonii!
Splunęła mu na twarz i w tym samym momencie Warren oprzytomniał. Zaczął wrzeszczeć, a z jego oczu spłynęły czarne krople łez.
Przebudziła się gwałtownie, chwytając sztylet spod poduszki. Śniła, po raz pierwszy od… nawet nie pamiętała od jak dawna. Szybko omiotła wzrokiem namiot. Inda również się przebudzała, szło jej to jednak znacznie wolniej, niż Lenie. W wejściu stał mężczyzna. Półorkijka potrzebowała dłuższej chwili, aby dotarł do niej fakt, że to mag z ruin wieży. Był zupełnie inaczej ubrany. Skórzane spodnie, misternie haftowana koszula oraz płaszcz przerzucony przez ramię sugerowały strój podróżny.
Patrzył się na obie dziewczyny z jakimś dziwnym uśmiechem, bynajmniej nie szyderczym czy lubieżnym. Jego uśmiech był pełen szczerości i zadowolenia, taki jaki ojciec posyła swoim dzieciom bawiącym się na zewnątrz domu albo taki jakim malarz obdarza to, co widzi a czego nigdy w życiu nie będzie w stanie odzwierciedlić w swoich obrazach.
- Pójdę z wami - odezwał się niespodziewanie, bez żadnego przywitania ani wstępu.
- Co? Dokąd? - zapytała zaskoczona Lena.
- No z wami. Nie wiem jeszcze dokąd idziecie, he, he.
- Czyli pójdziesz z nami?
- Na wszystkich przodków! Ile razy mam powtarzać? Ha, ha, ha! Tak, pójdę z wami! - maga ewidentnie bawiło roztrzepanie Leny, która wciąż była zaskoczona jego obecnością.
- Ale dlaczego?
- A co mi dyskutować z mocą magii? Skoro chciała, żebym wam pomógł, to wam pomogę.
- Dz… Dzięki?! - Nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, więc szepnęła do Indy - Ej, Inda, uszczypnij mnie.
Krasnoludka, wciąż niezbyt przytomna, wykonała polecenie.
- Au! Co tak mocno?
- Przeee-epraszam - Inda stłumiła ziewnięcie. Dopiero teraz zobaczyła mężczyznę przy połach namiotu i momentalnie rozbudziła się całkowicie. - Matko Ziemio! A on co tu robi? - I zasłoniła się aż pod szyję narzutą, pod którą spała.
- Chcę wam pomóc - oznajmił mężczyzna wciąż niezrażony i uśmiechnięty.
- Łiiii! - Zapiszczała nagle zachwycona krasnoludka. - A mówiłam Gerrionowi, że nam pomoże? Mówiłam! Ale mu teraz mina zrzednie!
- Bardzo się cieszymy, że do nas dołączysz - odpowiedziała Lena na skonsternowaną minę maga. - Prześpij się trochę, chłopacy powinni mieć dla ciebie miejsce w namiocie. Ruszamy jutro rano.
- Dziękuję - uśmiechnął się znów, skłonił i wycofał.
- Czekaj! - Lena nagle sobie przypomniała coś. - Zapomniałam zapytać, jak masz na imię?!
- Nie używam imienia - mag się nieco zmieszał, ewidentnie czuł się niekomfortowo mówiąc o tym.
- Ale jak to? - Zdziwiła się Inda. - Przecież każdy potrzebuje jakiegoś imienia.
- Ja nie. Żyję w cieniu. Nikt mnie nie widzi. Nie potrzebuję imienia.
- Ale…
- Ciiii - przerwała krasnoludce Lena, szturchając ją łokciem. Rozumiała w pewnym stopniu maga, sama przecież ukrywała swoje prawdziwe imię przed swoimi towarzyszami podróży. - Jak w takim razie mamy się do ciebie zwracać?
- Jestem historykiem, więc może Antek? - Chwilę czekał na reakcję, ale gdy żadna z nich się nie zaśmiała, to zaczął tłumaczyć. - No bo wiecie, Antyk, taka epoka, a Antek… A zresztą - machnął ręką - nieważne. Możecie mówić mi Manul.
- Jak ten taki kot? - zdziwiła się Inda.
- Tak, tak na mnie wołali w Podniebnej Bibliotece.
- Ale dziwnie! Czemu tak na ciebie mówili?
- Inda, daj mu już dzisiaj spokój. Jutro też możesz zrobić mu przesłuchanie. - Wtrąciła się Lena, a następnie zwróciła się do maga. - Miło mi cię poznać, Manulu. Idź, odpocznij, jutro wyruszamy dalej. - Uśmiechnęła się, on odwzajemnił uśmiech i poszedł do drugiego namiotu.
Ostatnią myślą Leny przed ponownym zaśnięciem było: "Gabriel jednak nie zawsze miał rację, teraz, koniec końców, jakoś się udało!"
Hej :)
OdpowiedzUsuńPisałam, że wpadnę po lekturę w weekend, więc przybywam i na początek powiem, że w streszczeniu są spoilery, ale takie, które sprawiły, że tym chętniej zaczęłam czytać :D Bo tu się normalnie Drużyna Leny zaczęła tworzyć! A jako fanka Tolkiena i jego klimatów po prostu nie mogę sobie odpuścić, by nie poznać tej historii.
Wybacz, ale Lup'Tahir brzmi trochę jak Yoda :D Przez co ja go automatycznie zaczynam lubić.
O rany. Zaczytałam się w tych opisach. Są dynamiczne, bardzo plastyczne, do tego bogate w słowa i tak dokładne, że mogłam przenieść się z całą grupą do tych samych pomieszczeń, na te same schody i dać przyszpilić przez te rośliny.
Ta retrospekcja-widmo była przerażająca przez to, jaka makabra się w niej wydarzyła. Boję się Dalii i jej mocy, do tego nie przepadam za bohaterami, którzy nie mają problemu z wydaniem rozkazu "zabić. wszystkich". Nieźle to podziałało nie tylko na moją wyobraźnię, ale i emocje.
A sen Leny? Trzymałam kciuki, by w tej marze nic się Warrenowi nie stało, by to Hiacyntha zaczęła cierpieć, a nie tylko krzywdzić. Dios, sprawiłeś, że mam nowe postaci do nielubienia/nienawidzenia.
Też wiedziałam, że mag się zgodzi i pójdzie z nimi! Choć w nim jest coś niepokojącego i to chyba coś więcej niż jedynie jego "ha, ha, ha!".
Manul stepowy to takie piękne zwierzę! Choć w wyrazie jego mordki jest coś, co każe mi podejrzewać, że po prostu czeka na moment, by wszystkich wybić xD
Świetny, tak fantastyczny, jak tego oczekiwałam, tekst, który choć jest sporym przeskokiem w tym, co już poznałam z tej serii, to i tak trzyma poziom. Aż mam ochotę na więcej, liczę więc, że niedługo znowu przeczytam coś Twojego ;)
Pozdrawiam.