Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 26.05): Jestem przy tobie. Nieważne, co jeszcze przyjdzie ci do głowy, jestem przy tobie. Klucze: sądzić, nachalny, patyzant, wygodnie

Namierz cel:

niedziela, 27 września 2020

[74] Final Crisis: So I became a soldier ~ Wilczy

 Seria wywodzi się z Orginal Fantasy, ale wydarzenia opisywane tutaj mają miejsce po tych z OFa, dlatego zdecydowałam się je rozgraniczyć. Poprzedni tekst pojawił się w tygodniu 71.


Sygnał w słuchawce powtarza się uporczywie. Trwa to już kilka minut. Kładę telefon na stole i zalewam wrzątkiem herbatę. W końcu słyszę jakieś trzaski i podnoszę go z powrotem do ucha.

— Czy coś się stało? — Głos pod drugiej stronie nie jest ani zaniepokojony, ani zdenerwowany. Nie słychać w nim żadnych emocji.

— Jeszcze nie — odpowiadam, zapalając papierosa. — Chyba — dodaję. — Gdzie jesteś?

— Miałem zlecenie w Junon.

— Mhm. — Wypuszczam dym nosem. — Crush wybiera się do Midgaru.

Po drugiej stronie zapada cisza. W końcu słyszę westchnięcie.

— To niedobrze. — Och, serio. Nie wiedziałem. — Nie możesz jej jakoś zatrzymać?

A można jakoś utrzymać dym w zaciśniętej dłoni?

— Już jej tu nie ma.

Cisza tym razem się przedłuża. Słyszę tylko ryk silnika. Gaszę peta w popielniczce.

— Nie wiem, co, kurwa, robić — przerywam milczenie.

— Hm.

Najwyraźniej nie tylko ja nie wiem.

— Ok. Będę miał ją na oku.

Marszczę brwi.

— Tak? A czy ty… Też nie powinieneś trzymać się z daleka od tego przeklętego miasta?

— Jak każdy — odpowiada. — Ale i tak mam tam coś do załatwienia. Zbyt długo już to odkładałem.

— No dobra. Ale…

— Dam ci znać, gdy czegoś się dowiem.

Połączenie zostaje zakończone.

 

                                                          

 

Podnosi się jasny, czerwony świt, zupełnie jakby płonął horyzont. Rzuca na mnie krwawy blask, niza refleksami moje włosy i one też zdają się płonąć. W tym świetle oczy mam pomarańczowe, gorejące jak dwa ogniska, czuję na twarzy ciepło i żar w sercu. Mieszanka kotłujących się we mnie uczuć wybucha gdzieś wewnątrz mnie, energia zrodzona z gniewu, lęku, rozpaczy rozchodzi się po ciele, napełnia po mrowiące koniuszki palców.

Krótkim szarpnięciem daję zwierzęciu znak, żeby się zatrzymało, wplatam palce w jego miękkie pióra, gdy ono w odpowiedzi zatrzymuje się, poskrzekując przyjemnie. Przeciągam dłonią po puszystej szyi i z jego grzbietu patrzę na malującą się u naszych stóp Gongagę. Jej widok pokrzepia mi serce. To zawsze będzie mój dom. Nieważne, jakie ruiny zastanę w jego miejscu.

I TRIED TO GET THIS WEIGHT OVER MY SHOULDER

To tylko przystanek na mojej drodze. Wewnętrzna potrzeba odbycia tej pielgrzymki była zbyt silna, by ją zignorować. Porażona nagłą tęsknotą, musiałam zboczyć z kursu. Coś mnie tu ciągnie. Coś przywołuje.

Może ty.

Raczej na pewno.

Gdzie indziej szukać mam siły, której tak potrzebuję.

BUILT UP ALL MY STRENGHT I’M FINALLY TAKING OVER

Trochę przypominam to swoje miasto. Tak samo dostaliśmy w kość, a teraz próbujemy się odbudować. Zniszczeń jest sporo. Nie wszystkie miejsca można rewitalizować. Niektóre zostaną, ogrodzone, jak pomnik, pamiątka przeszłości. Jako hołd przetrwaniu. Troskliwie zaopiekowane stare blizny, z których czasem wciąż się dymi.

No trudno. Nauczymy się z nimi żyć, ja i Gongaga.

Trochę przypominam też ciebie. Nie tylko z wyglądu. Też powinnam być martwa. Ale zamiast umrzeć, podwoiłam życie. I teraz moja córka uśmiecha

####UŚMIECHAŁA####

się tak samo jak ty.

Potrząsam głową, na moment zamykam oczy. Obrazy pod moimi powiekami tańczą. Zbyt żywe, by mogły być prawdziwe, poprzetykane cieniem.

####JEJ ŚMIECH JEJ ROZEŚMIANE OCZKA KOLORU LETNIEGO NIEBA. TAKIE NIEBIESKIE TAKIE BEZTROSKIE BOŻE KIEDYŚ TEŻ NICZYM SIĘ NIE MARTWILIŚMY KIEDYŚ ŻYLIŚMY A W NASZYCH OCZACH ODBIJAŁO SIĘ TYLKO NIEBO

TERAZ POŻERA JE STRACH####

Wizje ewoluują, już nie wiem, w które oczy zaglądam. Otrząsam się, unoszę ciężkie powieki. Świt podnosi się coraz bardziej majestatyczny. Czerwoną łuną zalewa miasto, które wygląda, jakby pożar po wybuchu reaktora nigdy nie wygasł. Kieruję na niego spojrzenie. Wciąż szczerzy swoje zgliszcza niczym połamane zęby. Otoczony wściekle zieloną aurą, kontrastuje z porankiem. To ku niemu się zwracam. Nie będę zwiedzać ruin rodzinnego domu, nie przyjechałam na grób rodziców. Nie jestem tu, by się nad sobą użalać, tylko znaleźć siłę.

— Czy ja wiem, czy to dobry pomysł?

COMPLICATE, I DON’T APPRECIATE

Zack skubie podbródek, stając u mojego boku i spogląda w stronę reaktora.

— Zdaje się, czy mi kiedyś obiecałaś, że będziesz się trzymać z daleka od tego potwora?

Wzdycham. Miałam nadzieję, że odczuję twoją obecność. Gdzie jak nie tu, w Gongadze.

Lekko naprężam lejce, chochobo rusza naprzód, choć jemu najwyraźniej też nie podoba się stroma dróżka, którą wybrałam, bo niepokojąco pokrzykuje, kłapiąc dziobem.

BUT I ANI’T GOING BACK

— To było tak dawno temu… — mruczę cicho, jakby do siebie.

— Oj, Crushy. — Zack wciąż mi towarzyszy, w jego głosie słychać przyganę. — Uczyłem cię dotrzymywać słowa.

Gorzki, krótki śmiech wyrywa się z moich ust.

— Paru ludzi pokazało mi, że można inaczej.

W połowie drogi chochobo odmawia dalszej jazdy. Zapiera się szponami o wyboistą, skalną ścieżkę i ani myśli piąć się choć odrobinę wyżej. Szanuję wolę zwierzęcia i zeskakuję z jego grzbietu. Staję z tobą twarzą w twarz. Twoja broda muska czubek mojej głowy. Niemal czuję bijące od ciebie ciepło, zapach twojego swetra. Jakbyś dopiero co ściągnął go ze sznurka, na którym w pełnym słońcu suszyło się pranie. Zawsze tak pachniałeś.

— Powinienem zacząć się martwić? — Zack pochyla się, by zajrzeć w moje oczy. Odsuwa na bok sterczący znad czoła czarny kosmyk. — Powinienem — odpowiada sam sobie.

Wejście do reaktora jest zawalone złomem. Ostatnio też tak było. Tym razem jednak nie zależy mi na przesadnym ukrywaniu swojej obecności. W zasadzie, przestaje mi zależeć na czymkolwiek. Dlatego znajduję naładowaną do maksimum materię wyładowań i umieszczam ją w wolnym slocie przy pasie.

— Thundaga.

Trzy grube błyskawice, jedna po drugiej, uderzają w stos żelastwa, rozsadzając metalową konstrukcję, która zagradza przejście. Trochę łoskutu, iskier, dymu i jestem w środku, odrzucając na bok pojedynczy pręt i kawał blachy.

Wewnątrz panoszy się zielona mgła. Jest duszno, nie ma czym oddychać, jakby brakowało tlenu. Nie zważając na to, podążam w głąb. Zbudowane z szarawej cegły ściany są wilgotne, a to, co po nich spływa, przypomina żywicę. Jest lepkie i zielonkawe, pachnie smarem. Reaktor krwawi od lat. Zmierzam wprost do serca tej rany.

Schody, brakujące stopnie. Zawalone korytarze. Stosy walącego się na głowę gruzu. To nie stanowi dla mnie wyzwania. Błyskawice przydają się jeszcze parę razy. Jeśli nie pomagają, znajduję inne drogi, nawet jeśli trzeba przejść bez zabezpieczenia po wąskich metalowych kładkach, łączących rozpadające się podłogi reaktora. Byle w górę. Może raz czy dwa niemal zwalam się w przepaść, ale zawsze odzyskuję równowagę. Jakby ktoś zawsze w ostatniej chwili łapał mnie za koszulę. Wreszcie docieram do rdzenia, do serca reaktora. To tu pracował niegdyś rząd tłoków, wtłaczając w rury czystą, świeżo wydobytą energię mako. Korzystając z błyskawic i kopnięć po jakimś czasie udaje mi się uruchomić jeden z nich. Odpoczywam, a pompa rusza, miarowo pozyskując surowiec, który jest mi potrzebny. Po półgodzinie uderzam ostrzem topora w rurę, przecinając metal. Energia tryska wprost na mnie, napełnia nieckę w której stoję. Pachnie jak benzyna i ziemia. Jak siła.

Pozwalam, żeby wtaczała się przez pory mojej skóry. Pozwalam, żeby mnie nasączyła.

 

THE FUELING OF YOUR FLAMES ONLY SHOW YOU WHAT I'M MADE OF

                                                   

 

Zatrzymuję się jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Junon, żeby zatankować. Oczekując w kolejce do kasy, zawieszam oko na jednym z telewizorów.

Dzisiaj w Gongadze doszło do niebezpiecznego incydentu – mówi reporterka. Po pożarze, do którego doszło kilka lat temu i na skutek którego mocno ucierpiała cała miejscowość, nieliczni ocalenie mieszkańcy byli pewni, że już nic im z jego strony nie grozi. Dzisiaj znów przeżyli chwile pełne grozy, gdy z nieaktywnego – jak myśleli – reaktora dało się słyszeć niepokojące dźwięki przypominające wybuchy, a znad niego zaczął unosić się dym. Mieszkańcy zostali ewakuowani, sprawę bada wydział do spraw pozoskiwania energii. Póki co nic nie wskazuje na to, by miało ponownie dojść do katastrofy na taką skalę.

Płacę za paliwo i sięgam po telefon, by oddzwonić do Cida.

 

                                                         

 

 

Midgar nocą drży. Gdy ustaje ruch i zgiełk można wyczuć delikatne wibracje. Nocą, gdy wszyscy śpią, słychać szum reaktorów, z których sączy się złowieszcza zielona poświata i wisi nad Midgarem niby wielka toksyczna łapa, gotowa w każdej chwili zacisnąć się na gardłach mieszkańców. Warkot pojedynczych śmigłowców nie zakłóca niczyich snów. Shinra przyzwyczaiła obywateli do stadnego ryku ich silników. Na ulicy w sektorze piątym brzęczą latarnie i tylko slumsy tętnią życiem. Ubogie, osamotnione neony drgają, mrucząc zachęcająco. Ludzie zagadują do siebie w kolejce po ciepłe przekąski i gwarzą wesoło przy stolikach w Seven Heaven. Z ciemnych zakątków dochodzą konspiracyjne szepty i słychać szczęk ocierającej się o siebie stali. Nocą nikt nie zwraca na niego uwagi.

Metaliczny łoskot śledzi mnie jakiś czas, chociaż kluczę między dobrze znanymi skrótami, próbując go zgubić. Nie czuję zagrożenia. Czuję się naładowana. Bombardowana bodźcami. Midgar śpiewa do mnie z ulicznych automatów, nawołuje ze stoisk z nocnym handlem, otacza mnie złomem, ciepłym światłem prowizorycznie zmontowanych latarni, ubogością zbitych z byle blach domostw i trzaskiem metalowych konstrukcji. W obliczu ogromu tego chaosu jestem niemal niewidzialna. Podziemnym tunelem przedostaję się na obrzeża sektora szóstego. Nie potrzebuję płaszcza, który krępuje moje ruchy. Odrzucam go i odrzucam ciężar tego miasta, które zgubiło mojego brata. Teraz ja Midgar stajemy naprzeciw siebie jak równy z równym.

BREAKIN' EVERY CHAIN THAT YOU PUT ON ME

Płaszcz zostaje w płytkiej kałuży, odbijającej plejady nocnych barw, w których skąpany jest piętrzący się przede mną Wall Market. Tętniący życiem świat nocnych uciech, jedyna rozrywkowa dzielnica w tym mieście. Można tu znaleźć wszystko. Hazard, prostytutki, club disco, szemrane towarzystwo. Lepiej unikać tu ciemnych zakamarków. Kiedyś postępowałam wedle tej zasady. Ale dzisiaj wolałam znaleźć kłopoty, zanim one znajdą mnie. Tego nauczył mnie ten świat.

YOU THOUGHT I WOULDN'T CHANGE BUT I GREW ON YOU

Kolorowe światła neonów i pomarańczowych lampionów, skoczna muzyka, atmosfera zabawy rodem z parku rozrywki, na to wszystko opada jakby gruba, półprzezroczysta kotara, gdy tylko oddalam się po stopniach wiodących w dół, a następnie znikam za pubem „Sahara”. Zakątek wypełniony jej niebieskawym cieniem, z jednej strony chropowata ściana, z drugiej pokryte czarną emalią druciane ogrodzenie, wysokie na dwa metry. Wąskie przejście prowadzi przez kilkadziesiąt metrów na  mały skwerek, który rozjaśnia jedna marna latarnia. Zdewastowana ławka, automat z napojami, porzucona, dziurawa piłka i zgniecione puszki po napojach, to wszystko, co tu znajduję. Mogę iść dalej, wiem, że z łatwością przecisnę się między ścianami wyrastających przed mną budynków, zamiast tego wskakuję na ławkę i siadam na jej oparciu. Czekam. Gość, który mnie śledzi może i ma miecz albo sztylety, albo co tam lubi z broni białych, ale ja mam topór. Chętnie sprawdzę, czy jego ostrze nie zardzewiało.

 

                                                                 

 

Docieram do Midgaru dzień po telefonie od Cida. Fakt, że do mnie dzwonił, był sam w sobie zaskakujący. Facet naprawdę się martwił. I miał powody. Zdawało się, że w końcu ułożył sobie życie i może je szczęśliwie wieść u boku kobiety, którą kochał, jednak nie było mu dane zbyt długo uświadczyć spokoju. Było jasne, że takie zdarzenie przyniesie długofalowe konsekwencje. To, że Crush odbije, było kwestią czasu, który najwidoczniej nastał teraz.

Mija kilka dni. W końcu się pojawia. Na początku przynajmniej próbuje dbać o pozory, ale szybko stwierdza, że całkiem dobry pomysł, to głupi pomysł. Kiedy pozbywa się płaszcza, już wiem, że miała coś wspólnego z serią wybuchów w starym reaktorze w Gongadze. Między niczym nie wyróżniającymi się mieszkańcami sektoru piątego Crush jaśnieje niczym pochodnia. Jest jak zielony płomień na szarym tle miasta.

THIS FIRE

THIS FIRE

Równie dobrze od razu mogłaby wjechać na ostatnie piętro Shinry i z buta wywarzyć drzwi do gabinetu Rufusa. Jednak dobrze, że Highwind do mnie zadzwonił.

Śledzę ją, gdy znika za Saharą. Boję się ją zgubić, prawie  straciłem ją z oczu, gdy wybrała jedno z mniej znanych przejść do sektora szóstego. Przyspieszam kroku, nie widząc jej w przejściu, a kiedy wchodzę w krąg światła rzucanego przez latarnię, ona już na mnie czeka. Mogłem to przewidzieć. Może wtedy ostrze Marudera nie znalazłoby się tak blisko mojej szyi.

— Czego chcesz? — wita mnie Crush. Jej oczy płoną jak dwie fluoroscencyjne latarnie.

Unoszę otwarte dłonie w skórzanych rękawiczkach i zamierzam sięgnąć do kaptura, by odrzucić go z twarzy, ale ona najwyraźniej inaczej interpretuje mój ruch. Krótki syk zza jej zaciśniętych warg poprzedza atak, unikam go w ostatnim momencie. Ten krótki ruch sprawia, że z kieszeni wypada mi identyfikator Shinry i jeden z ich paralizatorów. Wszystko, co zdążyłem zgromadzić przez ten krótki czas, a co – jak sądziłem – mogło się przydać.

— Wiedziałam, że to ty — warczy Crush i daje się ponieść emocjom. Przez chwilę zmusza mnie do specyficznego tańca, a ja jakbym znał kroki, reaguje na każdy jej ruch. Wypad w tył, w bok, w przód, pod jej ramieniem,  piruet, aż w końcu łapię ją za nadgarstek. Sekundę wcześniej ona, jakby przewidując mój ruch, przerzuca Marudera do drugiej dłoni. Blokuję cios, łapiąc bezpośrednio za drzewce. Szarpiemy się, dziewczyna ma sporo siły, ale ja też nie próżnowałem ostatnimi czasy. Wyrywam jej broń.

— Uspokój się — zlecam spokojnym tonem i to ją zatrzymuje. Opieram topór ostrzem o ziemię i sięgam wreszcie, by rozwiązać sznurek przy kapturze czarnej bluzy. Kiedy spod niego wyłania się moja twarz i jasne blond włosy, Crush jest wyraźnie rozczarowana.

CAUSE I WOULD NEVER BE WHAT YOU WANTED

 — Cloud — wymawia moje imię, ale chyba wolałaby mieć na ustach imię kogoś innego. — Myślałam, że to… — Coś na moment w niej gaśnie, takie mam wrażenie, lecz ono szybko mija. — Ej! Na cholerę za mną lazłeś! — Puszczam topór, gdy Crush zdecydowanie po niego sięga. — Jeszcze bym ci uszkodziła tę ładniutką buźkę.

Wzruszam ramionami.

— Chciałem sprawdzić, co zamierzasz.

— Aha. I co? Jak ci poszło? — kpi ze mnie.

Przez chwilę się nie odzywam, a potem pytam wprost:

— Co zamierzasz?

Crush się roześmiewa.

— Nie! — protestuje. — To jest ten moment, w którym mówisz, że cię to nie interesuje!

Krzywię się lekko. Rzeczywiście, mam w zwyczaju dość często ucinać rozmowy krótkim: nic mnie to nie obchodzi. Tym razem jest inaczej.

Schylam się i unoszę legitymację i paralizator na wysokość twarzy Crush.

— Przyda ci się?

Kiedy Crush wyciąga rękę, oddalam fanty poza jej zasięg i wytrzymuję jej poirytowane, podejrzliwe spojrzenie. Albo w tym jestem, albo nie.

MAKING ME BELIEVE I COULDN'T DO WITHOUT YOU

— Będziesz mi tylko przeszkadzał — próbuje mnie zniechęcić.

— W czym?

Crush wzdycha, opuszcza rękę, unosi drugą, pociera nerwowo brew.

— Wiem, że ona gdzieś tu jest — mówi cicho.

Patrzę na nią uważnie. Nie można jej winić, że wciąż wierzy, że jej dziecko żyje, nawet jeśli jest jedyną osobą, która jeszcze się łudzi.

MAKE IT HARD TO LEAVE

Z drugiej strony, jeśli ktoś miał maczać w tym palce, to tylko Shinra.

— W takim razie pomogę ci szukać — odpowiadam, krzyżując na piersi ręce.

Crush patrzy na mnie oceniająco, wciąż waha się, czy pozwolić sobie pomóc.

— Właśnie dlatego nie chciałam brać ze sobą Cida — narzeka. — To on cię przysłał?

Nie odpowiadam. Highwind jest bardziej porywczy niż ja i w parze z Crush rzeczywiście mógłby bardziej przeszkadzać, niż pomóc. Ale ja jestem profesjonalistą.

— Cloud — dziewczyna dalej ma wątpliwości — naprawdę, już dość dla mnie zrobiłeś.

Myśli, że ma u mnie dług? To prawda, że kryłem ją tak długo jak mogłem, pozwalając jej nosić swoje nazwisko, ale to ja spłacałem dług względem jej brata, który ocalił mi życie. Jednak żeby uspokoić jej sumienie:

— Spokojnie. Policzę ci jak za standardowe zlecenie, które bym przyjął w tym czasie.

Crush pierwszy raz się uśmiecha.

— No dobra. I jeśli tylko będę mogłą się jakoś odwdzięczyć… Tylko powiedz.

— Hm. — Od razu przychodzi mi na myśl zadanie, w którym mogłaby mnie wyręczyć. — W sumie… Jest taka jedna rzecz.



                                                  



Trochę żałuję, że tak ochoczo obiecałam się odwdzięczyć, ale nie mogę odmówić Cloudowi. Długo stoję przed drzwiami, w które nie mam ochoty zastukać, ale w końcu to robię. Czekam, może nikt nie otworzy. Ale po jakiejś minucie zamek zgrzyta w drzwiach, a te się uchylają.

— Tak…? Och. — Z zaspanych oczu Lir szybko znika senność. — Crush. Co tu robisz? Coś się stało?

Prycham tylko, czując, jak jeżą mi się włoski na rękach i nie czekając na zaproszenie, wchodzę do środka.

— Jestem tu po rzeczy Clouda.

— Och — powtarza ona, tym razem w okrzyku nie słychać zdziwienia, raczej rozżalenie. — Nie mógł tego zrobić sam? — pyta beznamiętnie.

— Najwidoczniej nie. — Rozglądam się po jej mieszkaniu, wydaje się bardziej zagracone, niż pamiętam. — Podobno miałaś je spakować… — mówię, bez zbytniej nadziei.

— No, tak, ale… Wiesz, nie miałam czasu.

No tak.

— Dlatego tak na wszelki wypadek mam listę rzeczy, które powinnam wziąć… — Pokazuję jej świstek, zagryzmolony pisnem Clouda. — Po pierwsze… Pogromcę. — Gromię ściany wzrokiem w poszukiwaniu miecza.

— Jest w przedpokoju — informuje mnie Lir. Otula się swetrem i zmierza do kuchni. — Napijesz się czegoś? Kawy? Dawno nie rozmawiałyśmy, tyle się działo…

— Nie, dzięki, nie przyszłam tu na pogaduchy. — Spoglądam na listę. — Kluczyki do Fenrira.

— W krysztale pod lustrem — dobiega mnie jej głos. — Ostatnio mam sporo na głowie… To jakiś koszmar, to wszystko. To znaczy, daję rade, ale jest naprawdę ciężko… Shinra daje popalić, ledwo się trzymam na nogach, do tego kłopoty ze zdrowiem, ale to nic, znaczy, nie jest różowo, ale… — Lir wpada w słowotok, nie przestając mówić o sobie.

YOU THINK IT’S ALL ABOUT YOU

Zgrzytam zębami.

— Scyzoryk wielofunkcyjny — warczę, coraz mocniej gniotąc listę.

— W szufladzie obok zlewu. I jeszcze ta sprawa z Zacky… Zrobiłam, co mogłam, naprawdę. Tak mi jej brakuje...

Kurwa. 

Zamykam oczy, biorę kilka głębokich wdechów. 

— Naramiennik — cedzę przez zęby.

— Jest w… w sypialni. Wrzuciłam go chyba do kufra przy łóżku. Cloud zostawiał go gdzie popadnie. Setki razy mówiłam mu, żeby…

Przestaję słuchać. Idę do sypialni. Przy niezbyt szerokim olchowym łóżku znajduję kufer. Uchylam wieko, przerzucam koc, paczki chusteczek i parę innych dupereli, aż wygrzebuję je z dna. Oprócz tego rozpoznaję kilka innych rzeczy, które należą do Clouda i je też zabieram. Sweter, okulary, parę rękawiczek…

— Dziwnie się to potoczyło… — słyszę za sobą i podskakuję. — Z Cloudem. Myślałam, że… to coś bardziej na stałe. No ale cóż. Okazał się kolejną osobą, którą straciłam.

Dłużej nie jestem w stanie tego znieść. Trzaskam wiekiem i odwracam się do niej, czując jak drżąc mi nozdrza.

THIS FIRE (THIS FIRE), THIS FIRE (THIS FIRE)

IS KEEPING ME ALIVE

— Ty nie tracisz ludzi,  Lir. Ty ich porzucasz – cedzę przez zęby.

— Słucham? — Zwykle blade policzki zielarki różowieją. — Co chcesz przez to powiedzieć?! To nie ciebie Rufus Shinra zmusza do pracy w…

— NIKT CIE NIE ZMUSZA DO TEJ PRACY!

Dyszę, a opadający na nos kosmyk czarnej grzywki unosi się i opada w rytm oddechu. Lir zaciska dłonie w pięści i wykrzywia usta.

— Posłuchaj. To nie jest tak, jak ci się wydaje. Po prostu ostatnio mam ciężki okres i…

Przewracam ze złością oczami.

— Lir! Ty masz ZAWSZE ciężki okres i bynajmniej chodzi mi o twój cykl! 

— Wszyscy mamy coś na głowie.

Serio. To jest jej argument.

— No i co? — pytam, zrezygnowana. Jeśli czegoś oczekiwałam po rozmowie z nią, to właśnie przestaje się łudzić. — Masz racje. Mamy. Ale nikt z nas z tego powodu nie zaniedbuje przyjaciół.

Wymijam ją i zmierzam do drzwi. Lir próbuje mnie jeszcze przekonywać, że nie mam racji, ale nie zatrzymuję się, żeby posłuchać. To tylko słowa. Słowa niedotrzymane. Słowa rzucane na wiatr.

 Gdzie byłaś, gdy Zacky zachorowała? — pytam, żeby zamknąć jej usta. — Miałaś przyjechać.

YOU TAKE ME FOR A FOOL,

THAT DOESN'T MAKE ME FOOLISH

— A Cloud? — ciągnę, gdy ona nie odpowiada. — Jego też olałaś. Ale to ty tracisz ludzi, nie? — Chcę odejść, otwieram drzwi.

— To nie jest tak, że się o was nie martwię. Martwię się. O ciebie, o Zacky. Ale wiem, że sobie poradzisz…

Kręcę tylko głową.

— No właśnie — kwituję, prychając. — Z góry to zakładasz. Czemu bym nie miała dać rady, w końcu zawsze daję, więc można mnie zostawić w każdym syfie, bo jasne, że się z niego kiedyś wyczołgam. A że półżywa? Kogo to, kurwa, obchodzi.

— Mnie — odpowiada Lir, ale ja nie wierzę.

TOLD ME I WAS WRONG

Kopniakiem otwieram wyjściowe drzwi.

— Proszę, porozmawiajmy na spokojnie! – słyszę za sobą i rzucam przez ramię jedno, chłodne spojrzenie.

— Ja nie mam ci już nic więcej do powiedzenia.

PASSION MAKES YOU RUTHLESS

Czując palenie w przełyku, oddalam się szybkim krokiem.

 

Wracam do pokoju, który wczoraj wynajęłam w jedynym zajeździe w sektorze szóstym i składuję na łóżku wszystkie rzeczy Clouda, prócz dwuręcznego miecza. Jemu przyglądam się pod słońce. Szeroka, płaska klinga, potężna, ścięty pod kątem czterdziestu pięciu stopni sztych. Bestia. Pogromca. Przymierzam się do niego, robiąc wypad w przód. Jest lżejszy niż Maruder. Mogłabym się do niego przyzwyczaić, choć miecze to nigdy nie była moja bajka. Były zbyt finezyjne, wymagały precyzji. Ja sprawdzałam się w wymachiwaniu głownią gdzie popadnie. Topory były bardziej w moim stylu.

Odkładam Pogromcę, czując ukłucie gdzieś pod żebrami. Coś we mnie pragnie go zatrzymać, ale wiem, że Cloud robi z niego dobry użytek, a   ten miecz na to zasługuje. Po to Zack mu go przekazał przed śmiercią.

Jak tak myślę, to… Cloud nigdy mi o tym nie opowiedział. Jak to… było. Jak…

####UMIERAŁEŚ KREW ZALEWAŁA CI OCZY ZLEPIONE NIĄ CZARNE WŁOSY MOCZYŁ DESZCZ NIE DRŻAŁY CI USTA KIEDY MÓWIŁEŚ O SWOIM  DZIEDZICTWIE NIE BAŁEŚ SIĘ ŚMIERCI TWÓJ MUNDUR BYŁ PODZIURAWIONY MOKRY OD KRWI WYPŁYWAJĄCEJ PULSAMI Z RAN LEŻAŁEŚ PATRZĄC W NIEBO UMIERAŁEŚ SPOKOJNIE NIEBO CIEMNIAŁO NIEBO SIĘ O CIEBIE UPOMINAŁO####

Mój ponury nastrój się pogłębia. Wychodzę z pokoju, żeby sprawdzić czy Cloud już wrócił – zameldował się w pokoju obok, pod nazwiskiem Smith, haha – ale Strife’a jeszcze nie ma. Postanawiam czymś się zająć, ale resztę dnia czuję się niespokojna. Lęk nie chce się ode mnie odwalić. Wciąż nerwowo popijam wodę i nie wiem, co robić z rękami. Chyba nie najlepiej z moją psychiką. Żeby za dużo nie myśleć, wychodzę, może świeższe powietrze – bo o całkiem świeżym  w Midgarze nie ma mowy – trochę mnie otrzeźwi.

Cloud zrobił mi pogadankę, więc mam czapkę z daszkiem, upchnięte pod nią włosy i zapiętą pod szyję bluzę. Nie rzucam się w oczy. Chyba.

Muszę jakoś wykombinować, znowu, jak dostać się do Shinry incognito. Mam nadzieję, że coś mnie natchnie, gdy będę wędrować między straganami na Wall Market i staje się to szybciej niż sądziłam.

THOSE NASTY BEES ARE TEMPTING ME

Staję przed burdelem Honey Bee i jak urzeczona wpatruję się w jego szyld – wielką, zdzirowatą pszczołę. Właścicielem przybytku jest Andrea, wielkie indywiduum, artysta, stylista. Dostać się do niego to jak ubiegać się o audiencję u prezydenta, ale gdyby mi się udało… On nawet z Clouda zrobił coś przypominającego ponętną kobitkę. Na pewno mógłby mnie tak ucharakteryzować, żeby nikt, nikt mnie nie rozpoznał. Mogłabym się zgłosić na rekrutację do SOLDIERS, a wtedy… To jest dobry plan. Niewiele więcej myśląc, wbiegam do domu publicznego, gdzie miłe panie chodzą z doczepianymi do tyłków odwłokami os. Czy tam pszczół.

Pół godziny wykłócam się z recepcjonistą, który nie chce wpuścić mnie do Andrei, aż w końcu zostaję wyrzucona przez ochronę. 

Tyle z mojego planu.

Wściekła, podnoszę się z ziemi i otrzepuję z kurzu. Staram się nie zwracać na siebie uwagi, bo niedaleko spaceruje patrol Shinry. Ci SOLDIERS niższych klas wszyscy wyglądają tak samo. Identyczne uniformy i zabudowane kaski z zadłaniającym oczy noktowizorem, podczerwienią i chuj wie czym jeszcze, żałosne. Wyglądają jak Masterzy Yi. Widać im tylko nosy i kawałek mordy. Są jednakowi.

Przystaję, mrugając oczyma.

Jednakowi.

Wszyscy wyglądają tak samo.

I na co komu Andrea?

Nie mam przy sobie Marudera, ale mimo to zamierzam śledzić żołnierzy i w dogodnej chwili… Nie wiem, po prostu zedrę z nich ciuchy. To chyba nie może się nie udać.

Robię zaledwie krok w ich stronę. Na moje ramię opada czyjaś dłoń.

— Wiem, co ci chodzi po głowie – słyszę za sobą i nie muszę oglądać się, by sprawdzić, kto mnie powstrzymuje.

YOU TRY TO HOLD ME DOWN

— Przecież to świetny pomysł! — jęczę, odwracając się do Clouda.

— Niech zgadnę – zaczyna najemnik znudzonym tonem – zamierzałaś się na nich rzucić? To jest ten świetny pomysł?

— No, może trzeba go trochę dopracować, ale plan jest niezły!

— No może.

— No to dlaczego…

Cloud bez słowa wciska mi w ręce plecak, który dźwiga. Ściągam brwi, zaglądam do środka. Z wnętrza uśmiecha się do mnie kask SOLDIERSów. Ja uśmiecham się do Clouda. Cloud nie uśmiecha się nigdy, ale tym razem robi malutki wyjątek.

SO I BECAME A SOLDIER





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz