Seria wywodzi się z Orginal Fantasy, ale wydarzenia opisywane tutaj mają miejsce po tych z OFa, dlatego zdecydowałam się je rozgraniczyć. Poprzedni tekst pojawił się w tygodniu 71.
Sygnał w słuchawce powtarza się uporczywie. Trwa to
już kilka minut. Kładę telefon na stole i zalewam wrzątkiem herbatę. W końcu
słyszę jakieś trzaski i podnoszę go z powrotem do ucha.
— Czy coś się stało? — Głos pod drugiej stronie nie
jest ani zaniepokojony, ani zdenerwowany. Nie słychać w nim żadnych emocji.
— Jeszcze nie — odpowiadam, zapalając papierosa. —
Chyba — dodaję. — Gdzie jesteś?
— Miałem zlecenie w Junon.
— Mhm. — Wypuszczam dym nosem. — Crush wybiera się
do Midgaru.
Po drugiej stronie zapada cisza. W końcu słyszę
westchnięcie.
— To niedobrze. — Och, serio. Nie wiedziałem. — Nie
możesz jej jakoś zatrzymać?
A można jakoś utrzymać dym w zaciśniętej dłoni?
— Już jej tu nie ma.
Cisza tym razem się przedłuża. Słyszę tylko ryk
silnika. Gaszę peta w popielniczce.
— Nie wiem, co, kurwa, robić — przerywam milczenie.
— Hm.
Najwyraźniej nie tylko ja nie wiem.
— Ok. Będę miał ją na oku.
Marszczę brwi.
— Tak? A czy ty… Też nie powinieneś trzymać się z
daleka od tego przeklętego miasta?
— Jak każdy — odpowiada. — Ale i tak mam tam coś do
załatwienia. Zbyt długo już to odkładałem.
— No dobra. Ale…
— Dam ci znać, gdy czegoś się dowiem.
Połączenie zostaje zakończone.
Podnosi się jasny, czerwony świt, zupełnie jakby płonął
horyzont. Rzuca na mnie krwawy blask, niza refleksami moje włosy i one też
zdają się płonąć. W tym świetle oczy mam pomarańczowe, gorejące jak dwa ogniska,
czuję na twarzy ciepło i żar w sercu. Mieszanka kotłujących się we mnie uczuć
wybucha gdzieś wewnątrz mnie, energia zrodzona z gniewu, lęku, rozpaczy
rozchodzi się po ciele, napełnia po mrowiące koniuszki palców.
Krótkim szarpnięciem daję zwierzęciu znak, żeby się
zatrzymało, wplatam palce w jego miękkie pióra, gdy ono w odpowiedzi zatrzymuje
się, poskrzekując przyjemnie. Przeciągam dłonią po puszystej szyi i z jego
grzbietu patrzę na malującą się u naszych stóp Gongagę. Jej widok pokrzepia mi
serce. To zawsze będzie mój dom. Nieważne, jakie ruiny zastanę w jego miejscu.
I TRIED TO GET THIS WEIGHT OVER MY SHOULDER
To tylko przystanek na mojej drodze. Wewnętrzna
potrzeba odbycia tej pielgrzymki była zbyt silna, by ją zignorować. Porażona
nagłą tęsknotą, musiałam zboczyć z kursu. Coś mnie tu ciągnie. Coś przywołuje.
Może ty.
Raczej na pewno.
Gdzie indziej szukać mam siły, której tak potrzebuję.
BUILT UP ALL MY STRENGHT I’M FINALLY TAKING OVER
Trochę przypominam to swoje miasto. Tak samo dostaliśmy
w kość, a teraz próbujemy się odbudować. Zniszczeń jest sporo. Nie wszystkie
miejsca można rewitalizować. Niektóre zostaną, ogrodzone, jak pomnik, pamiątka
przeszłości. Jako hołd przetrwaniu. Troskliwie zaopiekowane stare blizny, z których
czasem wciąż się dymi.
No trudno. Nauczymy się z nimi żyć, ja i Gongaga.
Trochę przypominam też ciebie. Nie tylko z wyglądu.
Też powinnam być martwa. Ale zamiast umrzeć, podwoiłam życie. I teraz moja
córka uśmiecha
####UŚMIECHAŁA####
się tak samo jak ty.
Potrząsam głową, na moment zamykam oczy. Obrazy pod
moimi powiekami tańczą. Zbyt żywe, by mogły być prawdziwe, poprzetykane
cieniem.
####JEJ ŚMIECH JEJ ROZEŚMIANE OCZKA KOLORU LETNIEGO
NIEBA. TAKIE NIEBIESKIE TAKIE BEZTROSKIE BOŻE KIEDYŚ TEŻ NICZYM SIĘ NIE
MARTWILIŚMY KIEDYŚ ŻYLIŚMY A W NASZYCH OCZACH ODBIJAŁO SIĘ TYLKO NIEBO
TERAZ POŻERA JE STRACH####
Wizje ewoluują, już nie wiem, w które oczy
zaglądam. Otrząsam się, unoszę ciężkie powieki. Świt podnosi się coraz bardziej
majestatyczny. Czerwoną łuną zalewa miasto, które wygląda, jakby pożar po
wybuchu reaktora nigdy nie wygasł. Kieruję na niego spojrzenie. Wciąż szczerzy
swoje zgliszcza niczym połamane zęby. Otoczony wściekle zieloną aurą,
kontrastuje z porankiem. To ku niemu się zwracam. Nie będę zwiedzać ruin
rodzinnego domu, nie przyjechałam na grób rodziców. Nie jestem tu, by się nad
sobą użalać, tylko znaleźć siłę.
— Czy ja wiem, czy to dobry pomysł?
COMPLICATE, I DON’T
APPRECIATE
Zack skubie podbródek, stając u mojego boku i spogląda
w stronę reaktora.
— Zdaje się, czy mi kiedyś obiecałaś, że będziesz
się trzymać z daleka od tego potwora?
Wzdycham. Miałam nadzieję, że odczuję twoją
obecność. Gdzie jak nie tu, w Gongadze.
Lekko naprężam lejce, chochobo rusza naprzód, choć
jemu najwyraźniej też nie podoba się stroma dróżka, którą wybrałam, bo
niepokojąco pokrzykuje, kłapiąc dziobem.
BUT I ANI’T GOING
BACK
— To było tak dawno temu… — mruczę cicho, jakby do
siebie.
— Oj, Crushy. — Zack wciąż mi towarzyszy, w jego
głosie słychać przyganę. — Uczyłem cię dotrzymywać słowa.
Gorzki, krótki śmiech wyrywa się z moich ust.
— Paru ludzi pokazało mi, że można inaczej.
W połowie drogi chochobo odmawia dalszej jazdy.
Zapiera się szponami o wyboistą, skalną ścieżkę i ani myśli piąć się choć odrobinę
wyżej. Szanuję wolę zwierzęcia i zeskakuję z jego grzbietu. Staję z tobą twarzą
w twarz. Twoja broda muska czubek mojej głowy. Niemal czuję bijące od ciebie
ciepło, zapach twojego swetra. Jakbyś dopiero co ściągnął go ze sznurka, na
którym w pełnym słońcu suszyło się pranie. Zawsze tak pachniałeś.
— Powinienem zacząć się martwić? — Zack pochyla się,
by zajrzeć w moje oczy. Odsuwa na bok sterczący znad czoła czarny kosmyk. — Powinienem
— odpowiada sam sobie.
Wejście do reaktora jest zawalone złomem. Ostatnio
też tak było. Tym razem jednak nie zależy mi na przesadnym ukrywaniu swojej
obecności. W zasadzie, przestaje mi zależeć na czymkolwiek. Dlatego znajduję
naładowaną do maksimum materię wyładowań i umieszczam ją w wolnym slocie przy
pasie.
— Thundaga.
Trzy grube błyskawice, jedna po drugiej, uderzają w
stos żelastwa, rozsadzając metalową konstrukcję, która zagradza przejście. Trochę
łoskutu, iskier, dymu i jestem w środku, odrzucając na bok pojedynczy pręt i
kawał blachy.
Wewnątrz panoszy się zielona mgła. Jest duszno, nie
ma czym oddychać, jakby brakowało tlenu. Nie zważając na to, podążam w głąb.
Zbudowane z szarawej cegły ściany są wilgotne, a to, co po nich spływa,
przypomina żywicę. Jest lepkie i zielonkawe, pachnie smarem. Reaktor krwawi od
lat. Zmierzam wprost do serca tej rany.
Schody, brakujące stopnie. Zawalone korytarze.
Stosy walącego się na głowę gruzu. To nie stanowi dla mnie wyzwania. Błyskawice
przydają się jeszcze parę razy. Jeśli nie pomagają, znajduję inne drogi, nawet
jeśli trzeba przejść bez zabezpieczenia po wąskich metalowych kładkach, łączących
rozpadające się podłogi reaktora. Byle w górę. Może raz czy dwa niemal zwalam
się w przepaść, ale zawsze odzyskuję równowagę. Jakby ktoś zawsze w ostatniej
chwili łapał mnie za koszulę. Wreszcie docieram do rdzenia, do serca reaktora.
To tu pracował niegdyś rząd tłoków, wtłaczając w rury czystą, świeżo wydobytą
energię mako. Korzystając z błyskawic i kopnięć po jakimś czasie udaje mi się
uruchomić jeden z nich. Odpoczywam, a pompa rusza, miarowo pozyskując surowiec,
który jest mi potrzebny. Po półgodzinie uderzam ostrzem topora w rurę,
przecinając metal. Energia tryska wprost na mnie, napełnia nieckę w której
stoję. Pachnie jak benzyna i ziemia. Jak siła.
Pozwalam, żeby wtaczała się przez pory mojej skóry.
Pozwalam, żeby mnie nasączyła.
THE FUELING OF YOUR FLAMES ONLY SHOW YOU WHAT I'M MADE OF
Zatrzymuję się jakieś pięćdziesiąt kilometrów od
Junon, żeby zatankować. Oczekując w kolejce do kasy, zawieszam oko na jednym z
telewizorów.
Dzisiaj w Gongadze doszło do niebezpiecznego
incydentu – mówi reporterka. Po pożarze, do którego doszło kilka lat
temu i na skutek którego mocno ucierpiała cała miejscowość, nieliczni ocalenie
mieszkańcy byli pewni, że już nic im z jego strony nie grozi. Dzisiaj znów przeżyli
chwile pełne grozy, gdy z nieaktywnego – jak myśleli – reaktora dało się
słyszeć niepokojące dźwięki przypominające wybuchy, a znad niego zaczął unosić
się dym. Mieszkańcy zostali ewakuowani, sprawę bada wydział do spraw pozoskiwania
energii. Póki co nic nie wskazuje na to, by miało ponownie dojść do katastrofy
na taką skalę.
Płacę za paliwo i sięgam po telefon, by oddzwonić do
Cida.
Midgar nocą drży. Gdy ustaje ruch i zgiełk można
wyczuć delikatne wibracje. Nocą, gdy wszyscy śpią, słychać szum reaktorów, z
których sączy się złowieszcza zielona poświata i wisi nad Midgarem niby wielka
toksyczna łapa, gotowa w każdej chwili zacisnąć się na gardłach mieszkańców.
Warkot pojedynczych śmigłowców nie zakłóca niczyich snów. Shinra przyzwyczaiła
obywateli do stadnego ryku ich silników. Na ulicy w sektorze piątym brzęczą
latarnie i tylko slumsy tętnią życiem. Ubogie, osamotnione neony drgają,
mrucząc zachęcająco. Ludzie zagadują do siebie w kolejce po ciepłe przekąski i
gwarzą wesoło przy stolikach w Seven Heaven. Z ciemnych zakątków dochodzą
konspiracyjne szepty i słychać szczęk ocierającej się o siebie stali. Nocą nikt
nie zwraca na niego uwagi.
Metaliczny łoskot śledzi mnie jakiś czas, chociaż
kluczę między dobrze znanymi skrótami, próbując go zgubić. Nie czuję
zagrożenia. Czuję się naładowana. Bombardowana bodźcami. Midgar śpiewa do mnie
z ulicznych automatów, nawołuje ze stoisk z nocnym handlem, otacza mnie złomem,
ciepłym światłem prowizorycznie zmontowanych latarni, ubogością zbitych z byle
blach domostw i trzaskiem metalowych konstrukcji. W obliczu ogromu tego chaosu
jestem niemal niewidzialna. Podziemnym tunelem przedostaję się na obrzeża
sektora szóstego. Nie potrzebuję płaszcza, który krępuje moje ruchy. Odrzucam
go i odrzucam ciężar tego miasta, które zgubiło mojego brata. Teraz ja Midgar
stajemy naprzeciw siebie jak równy z równym.
BREAKIN' EVERY CHAIN THAT YOU PUT ON ME
Płaszcz zostaje w płytkiej kałuży, odbijającej
plejady nocnych barw, w których skąpany jest piętrzący się przede mną Wall
Market. Tętniący życiem świat nocnych uciech, jedyna rozrywkowa dzielnica w tym
mieście. Można tu znaleźć wszystko. Hazard, prostytutki, club disco, szemrane
towarzystwo. Lepiej unikać tu ciemnych zakamarków. Kiedyś postępowałam wedle
tej zasady. Ale dzisiaj wolałam znaleźć kłopoty, zanim one znajdą mnie. Tego
nauczył mnie ten świat.
YOU THOUGHT I WOULDN'T CHANGE BUT I GREW ON YOU
Kolorowe światła neonów i pomarańczowych lampionów,
skoczna muzyka, atmosfera zabawy rodem z parku rozrywki, na to wszystko opada
jakby gruba, półprzezroczysta kotara, gdy tylko oddalam się po stopniach
wiodących w dół, a następnie znikam za pubem „Sahara”. Zakątek wypełniony jej
niebieskawym cieniem, z jednej strony chropowata ściana, z drugiej pokryte
czarną emalią druciane ogrodzenie, wysokie na dwa metry. Wąskie przejście
prowadzi przez kilkadziesiąt metrów na
mały skwerek, który rozjaśnia jedna marna latarnia. Zdewastowana ławka,
automat z napojami, porzucona, dziurawa piłka i zgniecione puszki po napojach,
to wszystko, co tu znajduję. Mogę iść dalej, wiem, że z łatwością przecisnę się
między ścianami wyrastających przed mną budynków, zamiast tego wskakuję na
ławkę i siadam na jej oparciu. Czekam. Gość, który mnie śledzi może i ma miecz
albo sztylety, albo co tam lubi z broni białych, ale ja mam topór. Chętnie
sprawdzę, czy jego ostrze nie zardzewiało.
Docieram do Midgaru dzień po telefonie od Cida. Fakt,
że do mnie dzwonił, był sam w sobie zaskakujący. Facet naprawdę się martwił. I
miał powody. Zdawało się, że w końcu ułożył sobie życie i może je szczęśliwie wieść
u boku kobiety, którą kochał, jednak nie było mu dane zbyt długo uświadczyć spokoju.
Było jasne, że takie zdarzenie przyniesie długofalowe konsekwencje. To,
że Crush odbije, było kwestią czasu, który najwidoczniej nastał teraz.
Mija kilka dni. W końcu się pojawia. Na początku
przynajmniej próbuje dbać o pozory, ale szybko stwierdza, że całkiem dobry
pomysł, to głupi pomysł. Kiedy pozbywa się płaszcza, już wiem, że miała coś
wspólnego z serią wybuchów w starym reaktorze w Gongadze. Między niczym nie
wyróżniającymi się mieszkańcami sektoru piątego Crush jaśnieje niczym
pochodnia. Jest jak zielony płomień na szarym tle miasta.
THIS FIRE
THIS FIRE
Równie dobrze od razu mogłaby wjechać na ostatnie
piętro Shinry i z buta wywarzyć drzwi do gabinetu Rufusa. Jednak dobrze, że
Highwind do mnie zadzwonił.
Śledzę ją, gdy znika za Saharą. Boję się ją zgubić,
prawie straciłem ją z oczu, gdy wybrała
jedno z mniej znanych przejść do sektora szóstego. Przyspieszam kroku, nie
widząc jej w przejściu, a kiedy wchodzę w krąg światła rzucanego przez
latarnię, ona już na mnie czeka. Mogłem to przewidzieć. Może wtedy ostrze
Marudera nie znalazłoby się tak blisko mojej szyi.
— Czego chcesz? — wita mnie Crush. Jej oczy płoną
jak dwie fluoroscencyjne latarnie.
Unoszę otwarte dłonie w skórzanych rękawiczkach i
zamierzam sięgnąć do kaptura, by odrzucić go z twarzy, ale ona najwyraźniej
inaczej interpretuje mój ruch. Krótki syk zza jej zaciśniętych warg poprzedza
atak, unikam go w ostatnim momencie. Ten krótki ruch sprawia, że z kieszeni
wypada mi identyfikator Shinry i jeden z ich paralizatorów. Wszystko, co zdążyłem
zgromadzić przez ten krótki czas, a co – jak sądziłem – mogło się przydać.
— Wiedziałam, że to ty — warczy Crush i daje się
ponieść emocjom. Przez chwilę zmusza mnie do specyficznego tańca, a ja jakbym
znał kroki, reaguje na każdy jej ruch. Wypad w tył, w bok, w przód, pod jej
ramieniem, piruet, aż w końcu łapię ją
za nadgarstek. Sekundę wcześniej ona, jakby przewidując mój ruch, przerzuca
Marudera do drugiej dłoni. Blokuję cios, łapiąc bezpośrednio za drzewce.
Szarpiemy się, dziewczyna ma sporo siły, ale ja też nie próżnowałem ostatnimi
czasy. Wyrywam jej broń.
— Uspokój się — zlecam spokojnym tonem i to ją zatrzymuje.
Opieram topór ostrzem o ziemię i sięgam wreszcie, by rozwiązać sznurek przy
kapturze czarnej bluzy. Kiedy spod niego wyłania się moja twarz i jasne blond
włosy, Crush jest wyraźnie rozczarowana.
CAUSE I WOULD NEVER BE WHAT YOU WANTED
— Cloud — wymawia moje imię, ale chyba
wolałaby mieć na ustach imię kogoś innego. — Myślałam, że to… — Coś na moment w
niej gaśnie, takie mam wrażenie, lecz ono szybko mija. — Ej! Na cholerę za mną
lazłeś! — Puszczam topór, gdy Crush zdecydowanie po niego sięga. — Jeszcze bym
ci uszkodziła tę ładniutką buźkę.
Wzruszam ramionami.
— Chciałem sprawdzić, co zamierzasz.
— Aha. I co? Jak ci poszło? — kpi ze mnie.
Przez chwilę się nie odzywam, a potem pytam wprost:
— Co zamierzasz?
Crush się roześmiewa.
— Nie! — protestuje. — To jest ten moment, w którym
mówisz, że cię to nie interesuje!
Krzywię się lekko. Rzeczywiście, mam w zwyczaju dość
często ucinać rozmowy krótkim: nic mnie to nie obchodzi. Tym razem jest
inaczej.
Schylam się i unoszę legitymację i paralizator na
wysokość twarzy Crush.
— Przyda ci się?
Kiedy Crush wyciąga rękę, oddalam fanty poza jej zasięg
i wytrzymuję jej poirytowane, podejrzliwe spojrzenie. Albo w tym jestem, albo
nie.
MAKING ME BELIEVE I COULDN'T DO WITHOUT YOU
— Będziesz mi tylko przeszkadzał — próbuje mnie zniechęcić.
— W czym?
Crush wzdycha, opuszcza rękę, unosi drugą, pociera
nerwowo brew.
— Wiem, że ona gdzieś tu jest — mówi cicho.
Patrzę na nią uważnie. Nie można jej winić, że
wciąż wierzy, że jej dziecko żyje, nawet jeśli jest jedyną osobą, która jeszcze
się łudzi.
MAKE IT HARD TO
LEAVE
Z drugiej strony, jeśli ktoś miał maczać w tym
palce, to tylko Shinra.
— W takim razie pomogę ci szukać — odpowiadam, krzyżując
na piersi ręce.
Crush patrzy na mnie oceniająco, wciąż waha się,
czy pozwolić sobie pomóc.
— Właśnie dlatego nie chciałam brać ze sobą Cida —
narzeka. — To on cię przysłał?
Nie odpowiadam. Highwind jest bardziej porywczy niż
ja i w parze z Crush rzeczywiście mógłby bardziej przeszkadzać, niż pomóc. Ale
ja jestem profesjonalistą.
— Cloud — dziewczyna dalej ma wątpliwości — naprawdę,
już dość dla mnie zrobiłeś.
Myśli, że ma u mnie dług? To prawda, że kryłem ją
tak długo jak mogłem, pozwalając jej nosić swoje nazwisko, ale to ja spłacałem
dług względem jej brata, który ocalił mi życie. Jednak żeby uspokoić jej
sumienie:
— Spokojnie. Policzę ci jak za standardowe
zlecenie, które bym przyjął w tym czasie.
Crush pierwszy raz się uśmiecha.
— No dobra. I jeśli tylko będę mogłą się jakoś odwdzięczyć…
Tylko powiedz.
— Hm. — Od razu przychodzi mi na myśl zadanie, w którym mogłaby mnie wyręczyć. — W sumie… Jest taka jedna rzecz.
Trochę żałuję, że tak ochoczo obiecałam się odwdzięczyć,
ale nie mogę odmówić Cloudowi. Długo stoję przed drzwiami, w które nie mam
ochoty zastukać, ale w końcu to robię. Czekam, może nikt nie otworzy. Ale po jakiejś
minucie zamek zgrzyta w drzwiach, a te się uchylają.
— Tak…? Och. — Z zaspanych oczu Lir szybko znika
senność. — Crush. Co tu robisz? Coś się stało?
Prycham tylko, czując, jak jeżą mi się włoski na
rękach i nie czekając na zaproszenie, wchodzę do środka.
— Jestem tu po rzeczy Clouda.
— Och — powtarza ona, tym razem w okrzyku nie słychać
zdziwienia, raczej rozżalenie. — Nie mógł tego zrobić sam? — pyta beznamiętnie.
— Najwidoczniej nie. — Rozglądam się po jej
mieszkaniu, wydaje się bardziej zagracone, niż pamiętam. — Podobno miałaś je
spakować… — mówię, bez zbytniej nadziei.
— No, tak, ale… Wiesz, nie miałam czasu.
No tak.
— Dlatego tak na wszelki wypadek mam listę rzeczy, które powinnam wziąć… — Pokazuję jej świstek, zagryzmolony pisnem Clouda. — Po pierwsze… Pogromcę. — Gromię ściany wzrokiem w poszukiwaniu miecza.
— Jest w przedpokoju — informuje mnie Lir. Otula
się swetrem i zmierza do kuchni. — Napijesz się czegoś? Kawy? Dawno nie
rozmawiałyśmy, tyle się działo…
— Nie, dzięki, nie przyszłam tu na pogaduchy. —
Spoglądam na listę. — Kluczyki do Fenrira.
— W krysztale pod lustrem — dobiega mnie jej głos.
— Ostatnio mam sporo na głowie… To jakiś koszmar, to wszystko. To znaczy, daję
rade, ale jest naprawdę ciężko… Shinra daje popalić, ledwo się trzymam na
nogach, do tego kłopoty ze zdrowiem, ale to nic, znaczy, nie jest różowo, ale… —
Lir wpada w słowotok, nie przestając mówić o sobie.
YOU THINK IT’S ALL ABOUT YOU
Zgrzytam zębami.
— Scyzoryk wielofunkcyjny — warczę, coraz mocniej gniotąc
listę.
— W szufladzie obok zlewu. I jeszcze ta sprawa z
Zacky… Zrobiłam, co mogłam, naprawdę. Tak mi jej brakuje...
Kurwa.
Zamykam oczy, biorę kilka głębokich wdechów.
— Naramiennik — cedzę przez zęby.
— Jest w… w sypialni. Wrzuciłam go chyba do kufra
przy łóżku. Cloud zostawiał go gdzie popadnie. Setki razy mówiłam mu, żeby…
Przestaję słuchać. Idę do sypialni. Przy
niezbyt szerokim olchowym łóżku znajduję kufer. Uchylam wieko, przerzucam koc, paczki
chusteczek i parę innych dupereli, aż wygrzebuję je z dna. Oprócz tego rozpoznaję
kilka innych rzeczy, które należą do Clouda i je też zabieram. Sweter, okulary,
parę rękawiczek…
— Dziwnie się to potoczyło… — słyszę za sobą i
podskakuję. — Z Cloudem. Myślałam, że… to coś bardziej na stałe. No ale cóż. Okazał
się kolejną osobą, którą straciłam.
Dłużej nie jestem w stanie tego znieść.
Trzaskam wiekiem i odwracam się do niej, czując jak drżąc mi nozdrza.
THIS FIRE (THIS FIRE), THIS FIRE (THIS FIRE)
IS KEEPING ME ALIVE
—
Ty nie tracisz ludzi, Lir. Ty ich porzucasz – cedzę przez zęby.
— Słucham? — Zwykle blade policzki zielarki różowieją. — Co chcesz przez to powiedzieć?! To nie ciebie Rufus Shinra zmusza do pracy w…
— NIKT CIE NIE ZMUSZA DO TEJ PRACY!
Dyszę, a opadający na nos kosmyk czarnej grzywki
unosi się i opada w rytm oddechu. Lir zaciska dłonie w pięści i wykrzywia usta.
— Posłuchaj. To nie jest tak, jak ci się wydaje. Po
prostu ostatnio mam ciężki okres i…
Przewracam ze złością oczami.
— Lir! Ty masz ZAWSZE ciężki okres i bynajmniej
chodzi mi o twój cykl!
— Wszyscy mamy coś na głowie.
Serio. To jest jej argument.
— No i co? — pytam, zrezygnowana. Jeśli czegoś oczekiwałam po rozmowie z nią, to właśnie przestaje się łudzić. — Masz racje. Mamy. Ale nikt z nas z tego powodu nie zaniedbuje przyjaciół.
Wymijam ją i zmierzam do drzwi. Lir próbuje mnie
jeszcze przekonywać, że nie mam racji, ale nie zatrzymuję się, żeby posłuchać.
To tylko słowa. Słowa niedotrzymane. Słowa rzucane na wiatr.
— Gdzie byłaś, gdy Zacky zachorowała? — pytam, żeby zamknąć jej usta. — Miałaś przyjechać.
YOU TAKE ME FOR A FOOL,
THAT DOESN'T MAKE ME
FOOLISH
— A Cloud? — ciągnę, gdy ona nie odpowiada. — Jego
też olałaś. Ale to ty tracisz ludzi, nie? — Chcę
odejść, otwieram drzwi.
— To nie jest tak, że się o was nie martwię. Martwię
się. O ciebie, o Zacky. Ale wiem, że sobie poradzisz…
Kręcę tylko głową.
— No właśnie — kwituję, prychając. — Z góry to zakładasz. Czemu bym nie miała dać rady, w końcu zawsze daję, więc można mnie zostawić w każdym syfie, bo jasne, że się z niego kiedyś wyczołgam. A że półżywa? Kogo to, kurwa, obchodzi.
— Mnie — odpowiada Lir, ale ja nie wierzę.
TOLD ME I WAS WRONG
Kopniakiem otwieram wyjściowe drzwi.
— Proszę, porozmawiajmy na spokojnie! – słyszę za
sobą i rzucam przez ramię jedno, chłodne spojrzenie.
— Ja nie mam ci już nic więcej do powiedzenia.
PASSION MAKES YOU
RUTHLESS
Czując palenie w przełyku, oddalam się szybkim krokiem.
Wracam do pokoju, który wczoraj wynajęłam w jedynym
zajeździe w sektorze szóstym i składuję na łóżku wszystkie rzeczy Clouda, prócz
dwuręcznego miecza. Jemu przyglądam się pod słońce. Szeroka, płaska klinga, potężna,
ścięty pod kątem czterdziestu pięciu stopni sztych. Bestia. Pogromca.
Przymierzam się do niego, robiąc wypad w przód. Jest lżejszy niż Maruder.
Mogłabym się do niego przyzwyczaić, choć miecze to nigdy nie była moja bajka.
Były zbyt finezyjne, wymagały precyzji. Ja sprawdzałam się w wymachiwaniu głownią
gdzie popadnie. Topory były bardziej w moim stylu.
Odkładam Pogromcę, czując ukłucie gdzieś pod żebrami.
Coś we mnie pragnie go zatrzymać, ale wiem, że Cloud robi z niego dobry użytek,
a ten miecz na to zasługuje. Po to Zack mu go przekazał przed śmiercią.
Jak tak myślę, to… Cloud nigdy mi o tym nie
opowiedział. Jak to… było. Jak…
####UMIERAŁEŚ KREW ZALEWAŁA CI OCZY ZLEPIONE NIĄ
CZARNE WŁOSY MOCZYŁ DESZCZ NIE DRŻAŁY CI USTA KIEDY MÓWIŁEŚ O SWOIM DZIEDZICTWIE NIE BAŁEŚ SIĘ ŚMIERCI TWÓJ MUNDUR BYŁ PODZIURAWIONY MOKRY OD KRWI
WYPŁYWAJĄCEJ PULSAMI Z RAN LEŻAŁEŚ PATRZĄC W NIEBO UMIERAŁEŚ SPOKOJNIE NIEBO CIEMNIAŁO
NIEBO SIĘ O CIEBIE UPOMINAŁO####
Mój ponury nastrój się pogłębia. Wychodzę z pokoju,
żeby sprawdzić czy Cloud już wrócił – zameldował się w pokoju obok, pod
nazwiskiem Smith, haha – ale Strife’a jeszcze nie ma. Postanawiam czymś się
zająć, ale resztę dnia czuję się niespokojna. Lęk nie chce się ode mnie
odwalić. Wciąż nerwowo popijam wodę i nie wiem, co robić z rękami. Chyba nie
najlepiej z moją psychiką. Żeby za dużo nie myśleć, wychodzę, może świeższe powietrze –
bo o całkiem świeżym w Midgarze nie ma mowy – trochę mnie otrzeźwi.
Cloud zrobił mi pogadankę, więc mam czapkę z daszkiem,
upchnięte pod nią włosy i zapiętą pod szyję bluzę. Nie rzucam się w oczy.
Chyba.
Muszę jakoś wykombinować, znowu, jak dostać się do
Shinry incognito. Mam nadzieję, że coś mnie natchnie, gdy będę wędrować między
straganami na Wall Market i staje się to szybciej niż sądziłam.
THOSE NASTY BEES ARE TEMPTING ME
Staję przed burdelem Honey Bee i jak urzeczona wpatruję się w jego szyld –
wielką, zdzirowatą pszczołę. Właścicielem przybytku jest Andrea, wielkie indywiduum,
artysta, stylista. Dostać się do niego to jak ubiegać się o audiencję u
prezydenta, ale gdyby mi się udało… On nawet z Clouda zrobił coś przypominającego
ponętną kobitkę. Na pewno mógłby mnie tak ucharakteryzować, żeby nikt, nikt
mnie nie rozpoznał. Mogłabym się zgłosić na rekrutację do SOLDIERS, a wtedy… To
jest dobry plan. Niewiele więcej myśląc, wbiegam do domu publicznego, gdzie
miłe panie chodzą z doczepianymi do tyłków odwłokami os. Czy tam pszczół.
Pół godziny wykłócam się z recepcjonistą, który nie
chce wpuścić mnie do Andrei, aż w końcu zostaję wyrzucona przez ochronę.
Tyle z mojego planu.
Wściekła, podnoszę się z ziemi i otrzepuję z kurzu.
Staram się nie zwracać na siebie uwagi, bo niedaleko spaceruje patrol Shinry.
Ci SOLDIERS niższych klas wszyscy wyglądają tak samo. Identyczne uniformy i
zabudowane kaski z zadłaniającym oczy noktowizorem, podczerwienią i chuj wie czym
jeszcze, żałosne. Wyglądają jak Masterzy Yi. Widać im tylko nosy i kawałek mordy.
Są jednakowi.
Przystaję, mrugając oczyma.
Jednakowi.
Wszyscy wyglądają tak samo.
I na co komu Andrea?
Nie mam przy sobie Marudera, ale mimo to zamierzam
śledzić żołnierzy i w dogodnej chwili… Nie wiem, po prostu zedrę z nich ciuchy.
To chyba nie może się nie udać.
Robię zaledwie krok w ich stronę. Na moje ramię
opada czyjaś dłoń.
— Wiem, co ci chodzi po głowie – słyszę za sobą i
nie muszę oglądać się, by sprawdzić, kto mnie powstrzymuje.
YOU TRY TO HOLD ME DOWN
— Przecież to świetny pomysł! — jęczę, odwracając
się do Clouda.
— Niech zgadnę – zaczyna najemnik znudzonym tonem –
zamierzałaś się na nich rzucić? To jest ten świetny pomysł?
— No, może trzeba go trochę dopracować, ale plan
jest niezły!
— No może.
— No to dlaczego…
Cloud bez słowa wciska mi w ręce plecak, który dźwiga. Ściągam brwi, zaglądam do środka. Z wnętrza uśmiecha się do mnie kask SOLDIERSów. Ja uśmiecham się do Clouda. Cloud nie uśmiecha się nigdy, ale tym razem robi malutki wyjątek.
SO I BECAME A SOLDIER
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz