Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 26.05): Jestem przy tobie. Nieważne, co jeszcze przyjdzie ci do głowy, jestem przy tobie. Klucze: sądzić, nachalny, patyzant, wygodnie

Namierz cel:

niedziela, 20 września 2020

[73] Godzina Wilków ~ Yanginoku&Wilczy

Przygotujcie się na długą lekturę. Możliwe, że fragment tego tekstu pojawił się wcześniej, ale ponieważ ciężko go przytoczyć i by nie porozrywać historii, publikujemy Godzinę w zasadzie w całości. Powodzenia ;)



Róża, pomyślała, ściągając brwi i przyglądając się rosnącej na śniegu plamie. No wygląda jak cholerna róża. Parsknęła przez nos, czując nagłą złość. Czy świat próbował coś jej zakomunikować, czy była to tylko kpina. Z tego wszystkiego.

Martwego.

Przeżyła, ale coś w niej umarło. Nie można wyjść cało z rzezi, nawet jeśli ominęła cię jej najkrwawsza część. Chociaż… Co to za pocieszenie. Czy rzeczywiście to była lepsza alternatywa? Zostać? Kiedy oni odeszli? Patrzeć na ich zastygające twarze, rozerwane ciała, ból w oczach, słuchać, jak umierali. Mogła tylko tyle. Starać się zapamiętać każdy szczegół ich agonii. Była jedynym świadkiem i jeśli nie wyżłobi tego w swojej pamięci, nikt się o tym nigdy nie dowie, a ich śmierć pójdzie w zapomnienie.

Łatwiej byłoby umrzeć z nimi.

Ale przetrwała. Nie w najlepszej kondycji, pusta niczym wydrążona, spróchniała kłoda, w której rozkładało się coś niegdyś dorodnego. Ideały. Priorytety. Uczucia. Lojalność, przyjaźń, poczucie sprawiedliwości. Jedność, braterstwo. Miłość.

A teraz jeszcze to. Zacisnęła szczęki, wpatrując się w ślad na śniegu. Drwina. Nietaktowna i nieadekwatna, romantyczna bzdura, którą świat postanowił się z nią podzielić akurat teraz. Jej własna krew, która stworzyła wzór kwiatu, kiedy wciąż stała nad ich mogiłą. Pieprzona ironia. Siła, która rządzi tym światem miała czarne poczucie humoru.

Wściekła, rozkopała grudkę śniegu i ściskając mocniej krwawiące przedramię, zaczęła się przedzierać przez las, z którego skraju oglądała to wszystko. Była wycieńczona. Kopanie grobu dla przyjaciół daje w kość ciału i duszy. Gdyby tylko dotarła tu wcześniej…

 Ale było za późno. Za chicho. Szybko to zrozumiała, słysząc trzask płomieni i ostatnie jęki umierających. I ten śmiech. Czysty, głęboki, specyficzny. Pociągający. W takim śmiechu można by się zakochać, mogłaby, gdyby  go nie nienawidziła. Tego głosu, uśmiechu, paskudnej, przystojnej gęby.

Sierżant Grind. Był wszystkim czego chciała, wszystkim, co pragnęła unicestwić, ale przedtem sprawić, by cierpiał, mocno i długo. Zapłaci jej, za wszystko, co zrobił, za to, co jej odebrał. A gdy już wyrównają rachunki… Co wtedy, Hyte? – pytała samą siebie, ale nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Jakby świat miał istnieć tylko do tego momentu, w którym dokona zemsty, a potem… Potem było nieważne.

Świtało, kiedy wróciła do bunkra, z którego wywleczono szczątki oddziału, którym dowodziła. Wszystkich jej przyjaciół. Nie obchodziło ją, że wraca w miejsce, które wróg już odkrył. Nie miało to dla niej znaczenia, jeśli wrócą tu i ją pojmą. Może wtedy, zanim ją też spalą, uda jej się wyzwać Grinda na pojedynek. Był z niego kawał skurwysyna, ale wiedziała o jego dziwacznym kodeksie honorowym, który nikomu nie pozwalał go szkalować. Poza tym ten skurwiel kochał walkę, ubóstwiał i celebrował każdą do niej sposobność, nie przepuszczając żadnej okazji, by móc się z kimś zmierzyć.

Pociągając nosem, patrzyła na pokrytą śniegiem kopułę. Baza była niemal niewidoczna, zakamuflowana przed wścibskimi oczyma. Jak trafili na ich ślad? Czy mieli w szeregach zdrajcę? Wiedziała, że Grind na nich poluje, wiedziała, że chce ją dorwać. Widziała to w jego pierdolonych niebieskich oczach, gdy walczyli po raz pierwszy. Widziała. Niedowierzanie, furię i złość. No bo jak śmiała, ona, kobieta, walczyć z nim jak równy z równym. Jak mogła być kapitanem i przewodzić ludźmi jak mężczyzna. Miała czelność podnieść na niego rękę i skierować przeciw niemu kohortę oraz swoje Talenty. Które całkiem nieźle neutralizowały jego własne. Oczywiście, że musiała za to zapłacić.

Tylko czemu – schodziła powoli w głąb bunkra, przesuwając ręką po zimnej ścianie i w półmroku rejestrując ślady walki, która miała tu miejsce – zapłacili wszyscy prócz mnie?

Kiedy znalazła się na dole, opuściły ją resztki sił. Usiadła pośrodku rozgardiaszu, na zimnym betonie, rozglądając się niemrawo dookoła. Wciąż ich widziała. Stali tu, siedzieli razem z nią, grali w karty, popijając niskoprocentowe szczyny, czekali, pokładając nadzieję w swoim kapitanie. Zawiodła ich wszystkich.

Została sama.

Opadła na łopatki, obwiązując nadgarstek jakimiś szmatami, które wymacała w pobliżu. W tamtej chwili było jej wszystko jedno czy wrócą tu i ją znajdą. Mimo poczucia zagrożenia i otaczającego ją niebezpieczeństwa, mimo rozpaczy, pustki i gorącego gniewu, niemal natychmiast zasnęła, jakby każda następna sekunda świadomości miała kosztować ją życie.

 

***

 

Z oddali na poświatę świtu wyłaniali się niosąc za sobą potężny hałas. Niesforna mała armia prywatnych barbarzyńców Sierżanta Grinda. Byli jak rozwścieczone bestie żądne krwi tak jak ich przywódca, mimo tego znalazły się wśród nich osoby, u których ta bezprawna brutalność budziła wymioty. Większość z nich jednak posłusznie wykonywała rozkazy, by samemu nie stać się pokarmem tej chodzącej bestii.

Maszerowaliśmy już któryś dzień z rzędu bez dłuższego przystanku. Sierżant Grind uparł się, że musimy dotrzeć na miejsce póki “Ona” jeszcze tam będzie, kapitan Hyte czy jak jej tam było. To wszystko nie ma znaczenia, bezpodstawna ta wojna i wszystko kręci się wokół popierdolonych potrzeb kilkorga ludzi. Maszerujemy całą armią, żołnierze i maszynoboty sterowane przez większych idiotów niż sama w sobie kupa złomu. Wsparcie z lotnictwa, armaty i moździerze, które ciągniemy za sobą. Dobrze, że, kurwa, bomby atomowej nie postawił w gotowość dla paru partyzantów “Watahy” i jednej pieprzonej pani kapitan. Grind, jesteś popierdolony. Tylko żebym ja miał jakieś inne wyjście…

Na przodzie kolumny maszerował sam sierżant. Powoli zbliżali się do miejsca ukrytej bazy. Grind przystanął na chwilę, machnął lewą ręką i przy swoim boku miał już kilku ludzi od brudnej roboty.

– Znaleźć mi Ravena, natychmiast! – wykrzyczał Grind, prawie opluwając swoich podwładnych.

Przecież stoję przy…  Nie mam na to siły.

– Na rozkaz, sierżancie – odpowiedział Raven, wyskakując przed Grinda na baczność.

– Jesteś zwiadowcą, więc ruszaj, masz znaleźć tę pieprzoną kryjówkę. Zrozumiałeś, Raven?! – Zwiadowca pokiwał w odpowiedzi, że wszystko dla niego jasne. – I niech to się nie skończy jak ostatnim razem, bo teraz osobiście cię rozstrzelam. – Grind z uśmiechem na twarzy machnął ręką, odprawiając Ravena. Ten zaś po kilku minutach był z raportem o dokładnym miejscu kryjówki. Nikt nie miał pojęcia jak on to robił, ale był w tym najlepszym. Jednak miał jedną słabość – nie lubił patrzeć, jak giną niewinni.

Armia Grinda ruszyła do wskazanego miejsca. Sierżant wydał rozkaz – Zabić wszystkich, a panią Kapitan przyprowadzić do mnie.

Maszynoboty ruszyły z pełną prędkością silników, za nimi rozbiegli się żołnierze, układając swoje oddziały w pozycje bojowe. W momencie rozpętało się piekło, słychać było krzyki rannych wrogów, oddział żołnierzy broniących się w kryjówce mizerniał z każdym oddanym strzałem ludzi Grinda Znaleźli się tacy, którzy próbowali niszczyć maszynoboty swoimi mieczami, używając ukrytych Talentów, jednak to wszystko poszło na marne. Starcie w walce wręcz, maszyna kontra człowiek, nawet uzdolniony, najczęściej kończyło się zmiażdżeniem. Po krótkiej, zaciętej walce głównodowodzący Watahy wyszedł z białą flagą, pozostałych, może z piętnastu żołnierzy, wyszło, by złożyć broń. Sierżant, machając ręką, wydał rozkaz ustawienia ich w szeregu i stanął przed nimi.

– Wasza porażka była nieunikniona, jako dowód uznania za waszą postawę w walce zdradzę wam sekret. – Grind roześmiał się gromkim głosem, po czym dodał: – Zostaliście zdradzeni. Dobra wiadomość jest taka, że zdrajcę już zabiłem. Teraz kolej na was. – Grind spojrzał na swojego kaprala. – Tych tutaj rozstrzelać i znaleźć mi kapitan Hyte!

Żołnierze otworzyli ogień, biała flaga upadła razem z obrońcami, a rozlana krew powoli wsiąkała w materiał i ziemię zmieniając jej kolor na czerwony.

Kurwa… Nie umiem już na to patrzeć, kiedy w końcu ucieknę z tego piekła. Musiałeś Grind, musiałeś kurwa. 

Teren został przeszukany i nie znaleziono żadnych ocalałych, więc Grind rozmyślając nad kolejnym celem, kazał odmaszerować do najbliższego sojuszniczego miasta.

 

***

 

Zimno. Dotkliwe i przeszywające. Jakby tysiące maleńkich igiełek atakowały jej układ oddechowy z każdym wdechem. Z trudem uchyliła zaklejone szronem powieki. Trzęsąc się, odklejała od podłogi kolejne części ciała, powoli opierając się na rękach. Krew na posadzce zamarzła, teraz była sinoczerwona, poprzecinana siateczką lodowych żyłek. 

Jasna cholera. 

Zdała sobie sprawę, że prawie podzieliła ten los.

Powoli podnosiła się na nogi, próbując rozgrzać zdrętwiałe ręce. Utykając, ruszyła do wyjścia. W twarz uderzył ją zimny wiatr, prawie zwalił  z nóg. Kurwa mać, co jeszcze? Miała dosyć. Miała ochotę rzucić się na zamarzniętą ziemię i zdechnąć.

Nagle usłyszała warkot, który mógł zwiastować dwie rzeczy: śmierć albo wybawienie. Nie było sensu się chować, bo jeśli to śmierć, tym razem jej nie ucieknie. Mimo to cofnęła się o krok, wychylając z bunkra tylko nos. Zadarła głowę. Rozdzierający niebiosa dźwięk trwał, ale jeszcze chwilę nie widziała nic innego prócz grubej warstwy skłębionych, szarych chmur. Wreszcie jej oczom ukazał się śmigłowiec. Zawisł w powietrzu i doskonale wiedziała, kogo szuka. Nie miała wielkich nadziei, ale kiedy zniżył lot jeszcze bardziej…

Opuściła kryjówkę, machając nad głową skostniałymi rękami. Mimo że jej twarz przybrała kolor śniegu, była doskonale widoczna na tej małej polance. Po jakiejś minucie tuż przede nią zakołysała się pętla, związana na końcu grubej liny. Nieporadnie przełożyła przez nią ręce i zaciągnęła pod pachami. Pomachała, żeby wciągnięto ją do środka.

To była upiorna chwila. Kątem oczu ze wszystkich stron widziałam wychodzących z lasu żołnierzy, którzy celowali do mnie z karabinów. Zanim zorientowałam się, że wyobraźnia płata mi figle, trzęsłam się już nie tylko z zimna, ale i przerażenia. Owszem, jeszcze przed chwilą byłam gotowa na śmierć, ale nie taką, nie, gdy wiszę w powietrzu jak jakaś kukła, do której można strzelać niczym do manekina na placu boju. Nie tak chciałam umrzeć, lecz w walce,  z krwią wroga na rękach i jego rozprutymi, ciepłymi wnętrznościami na twarzy. Do tego realna szansa ratunku podwoiła moją wolę przeżycia.

– P-p-ospiesz się! – krzyknęła ochryple, zaciskając ręce na linie.

– Robię, co mogę! – odkrzyknął głos z wnętrza śmigłowca. Po chwili czyjeś ręce wciągnęły ją do środka.

– Boooże, aleś ty lodowata! – Mężczyzna, który ją uratował, strzepywał dłońmi, jak ktoś, kto się właśnie poparzył.

– C-c-co t-ty t-tu ro-o-bisz, O-oren? – wydukała, szczękając z zimna zębami.

– Ratuję cię, nie widać? – Szczupły szatyn uśmiechnął się do niej szeroko i z powrotem wskoczył za stery.

– S-s-samo-b-bójca i-i-i sz-szalenie-ec. –  Zarzuciła na ramiona koc, który podał jej Oren i, chuchając na dłonie, usiadła na miejscu pasażera.

– Z-zabierz mnie-e s-stąd – poprosiła, zerkając przez okno i doskonale widząc z tej wysokości szpetny układ czerwonych plam na śniegu.

– Rozkaz, kapitanie!

– Wie-esz, jak b-bardzo to było n-niebezpieczne?

– Nie bardziej niż to, co sama wyprawiasz. – Zerknął na nią z ukosa. Dostrzegła w jego oczach dezaprobatę. Nie zareagowała na bezpośredni sposób, w który się do niej zwrócił, chociaż był niższy stopniem. Jemu wybaczało się takie rzeczy.

– Kapitanie? Jakiś oddział przed nami – wyrwał ją z zamyślenia , gdy skupiała się na tym, żeby odtajać. Wychyliła się do przodu, mrużąc oczy. 

Szybko rozpoznałam proporce Peacemakers. Znak przekreślonej broni. Wszystko, czym nie byli, jebani hipokryci. Pierdolona propaganda. Chcieli zaprowadzić na świecie ład i porządek. Tylko jakim, kurwa, kosztem?! Wyeliminowania innych ras. Zabicia moich przyjaciół.

Skurwysyny.

Poczułam w sercu gorącą nienawiść. Nigdy im nie wybaczę, nigdy. Nie dbałam o to, że jesteśmy tylko my, a ich jest cały oddział, zmechanizowany i być może targający ze sobą działka przeciwlotnicze. Zacisnęłam zęby, oparłam pobielałe dłonie o deskę rozdzielczą, nie odrywając oczu od wroga.

– Oren – poczułam na sobie jego zaniepokojone spojrzenie – otwórzcie ogień, poruczniku.

 

***

 

Zwycięska armia Grinda wolnym krokiem maszerowała w kierunku najbliższego śladu cywilizacji, ciągnąc za sobą jeszcze nie ostygłą na rękach krew “Watahy”, dumnie niosąc uniesiony w górze sztandar armii Peacemakers, Grind nucił pod nosem wesołą piosnkę planując kolejną misję pokojową i nie ukrywając zadowolenia z eksterminacji oddziału wroga.

– Gdzie jest, kurwa, Raven ? – zawołał Grind, przerywając nucenie i zmieniając ton na groźny.

– Jestem, sierżancie. – Raven wybiegł z szeregu za Grindem i maszerował od tej pory krok w krok po jego prawicy.

– Spisałeś się dzisiaj, więc w nagrodę jak dojdziemy do miasta stawiasz kolejkę wszystkim na twój rachunek, no i żebym nie zapomniał, przygotujesz posiłek na kolację.

Raven nie był zaskoczony nagrodą od Grinda, ale jakiś dźwięk rozbrzmiewał w jego głowie i skupił jego uwagę. 

– Słyszałeś, kurwaaa?! 

– Tak jest, sierżancie. 

– Wracaj do szeregu, nie chce mi się oglądać twojej rozjebanej mordy. – Sierżant spojrzał w kierunku Raven’a z obrzydzeniem.

Zwiadowca miał na głowie ślad walk z przeszłości, blizna przechodziła z nad brwi prawego oka przez całą długość policzka, aż do początku obojczyka. Raven otrzymał cięcie sztyletem, którego nie zapomni do końca swojego życia.

Pierdolony hipokryta się znalazł, top model wśród armii ścierwa. Mam ochotę rozjebać łeb sierżantowi, temu gościowi od sztandaru też i całej tej pierdolonej armii. Grind mnie tak wkurwia, gdybym tylko mógł stąd zwiać, a potem wrócić uzbrojony w swoje rzeczy i pozabijać ich wszystkich. Czemu ? Dlaczego właśnie ja, daj mi jakiś znak, który wyzwoli mnie z tego przeklętego ścierwa.

Grind, znudzony maszerowaniem, wyciągnął z kabury swój pistolet.

– Sierżant mówi nie żyjesz. – Odwrócił się i wystrzelił na ślepo w jednego z swoich ludzi.

Żołnierz padł na twarz, a krew wraz z resztkami mózgu rozbryzgła się po sąsiednich kompanach nieszczęśnika. Kula o mało co nie trafiła Raven’a.

– Stać! – Grind wykrzyczał rozkaz, wpatrując się w niebo. – Co to, kurwa, jest ?

Raven spojrzał w tamtym kierunku, rozpoznał kształt, poskładał wcześniejsze myśli i szybko rozejrzał się za jakąś kryjówką. Dziękuję, to jest dobra okazja.

Zdążył odbiec kawałek w kierunku lasu, nim Grind zauważył jego poczynania, w oddali coś krzyczał, ale chwilę później rozległ się straszny łoskot i krzyk padających żołnierzy. Ktoś zdążył tylko krzyknąć „To śmigłowiec!”, nim wróg zaczął ostrzał z karabinów maszynowych. Grind próbował jeszcze powstrzymać Raven’a przed ucieczką, oddając kilka strzałów w jego kierunku, ale ten był już zbyt daleko, w przeciwieństwie od niebezpieczeństwa z nieba.

– Raven, jeszcze się policzymy – powiedział pod nosem Grind, po czym krzyknął: –Rozstawiać działa przeciwlotnicze i to już !

Helikopter zatoczył koło, ostrzeliwując wszystko na otwartej polanie, którą maszerowała armia Peacemakers. Wybuchały maszynoboty, wdarł się chaos, ludzie tratowali się nawzajem, zanim działo przeciwlotnicze zostało rozłożone, minęło kilka minut, a armia zmalała o kilkunastu żołnierzy. Pilot śmigłowca był zawodowcem, wiedział dokładnie co robi i świetnie latał, unikając pocisków grubszego kalibru w ostatnim momencie. Zanim pierwsze działo zostało złożone, podleciał nieopodal Sierżanta. W obróconym bokiem śmigłowcem widać było sylwetkę na miejscu pasażera, która ma wyciągniętą rękę z wystawionym środkowym palcem.

– Hyte. zabije cię!!! – wykrzyknął Grind, czerwieniąc się ze złości. – Oddział pierwszy i drugi w pogoń za tym kutasem do lasu! – Wskazał stronę, w którą uciekł Raven.

– Oddział ratowniczy, zebrać rannych. Maszynoboty na przód sprawdzić mi pozycję, gdzie ten pierdolony śmigłowiec poleci, ruszać się bo was powybijam osobiście. –  Sierżant wyglądał jakby miała mu pęknąć żyłka na czole.

Helikopter odleciał, a za Ravenem ruszył pościg składających się z dwóch oddziałów piechoty uzbrojonej w miecze i pistolety, polując na swoją ofiarę. W kilka minut później oddziały weszły w las, przeszukując metr za metrem. Armia Peacemakers musiała koniecznie zatrzymać się w mieście, by uzupełnić zapasy i przegrupować ludzi. Grind nie był w stanie wybaczyć Hyte, że po raz kolejny zgniotła jego dumę i pozycję.

 

***

 

– Chyba ocipiałaś.

– Chyba ocipiałaś, kapitanie

– Jak tam sobie chcesz, KAPITANIE, ten twój głupi tytuł nie zmienia faktu, że to najchujowszy pomysł ever!

– Oj Oren, Oren… Jak bardzo cię lubię, tak bardzo przykro mi będzie patrzeć, jak zawiśniesz za niesubordynację – westchnęła, udając opanowaną, ale szybko jej się to znudziło: – CHYBA ŻE NAJPIERW SAMA CI PIERDOLNĘ PRZEZ ŁEB ZA TEN BRAK SZACUNKU DLA PRZEŁOŻONEJ, PORUCZNIKU!

Oren zacisnął zęby i złapał obiema rękami za ster, wściekle patrząc w dal.

– W łóżku też mam cię tak tytułować?

Krew we mnie zawrzała. Czułam, jak obija się o ścianki moich tętnic i uderza do głowy. Zalała mnie fala gorąca.

– TO ZDARZYŁO SIĘ TYLKO RAZ!

– I nikt nie powiedział, że się nie powtórzy. – Z niedowierzaniem zauważyłam, że ten szczyl szczerzy do mnie zęby. Niesamowite były te jego zmiany nastroju. Zauważył, że gromię go spojrzeniem i puścił do mnie oczko. Bezczelny. – Tylko się już nie drzyj, no.

– Nie myśl sobie, że jak mnie zawstydzisz, to zapomnę, jaki wydałam ci rozkaz.

Oren natychmiast przestał się uśmiechać i znów się zdenerwował.

– Szlag – mruknął i zerknął na nią ze złością. – Hyte. Nie rób mi tego. – Milczała. – Kapitanie – cedził przez zęby – litości!

– To jedyne rozsądne wyjście. – Potarła dłonią nasadę nosa. Ta krótka chwila przekomarzania się była małą, miłą, potrzebną, żeby nie oszaleć, odskocznią od wojennej rzeczywistości, ale ta rzeczywistość właśnie wracała. – Musimy porzucić śmigłowiec.

– Ale dlaczego musimy go rozwalić!

– Namierzą go. Lepiej, żeby pomyśleli, że się rozbiliśmy.

– Ja?! Ja miałbym się rozbić?! – Patrząc, jak w złości szarpie sterem, pomyślała, że jeśli Oren dalej będzie się tak unosił, to w końcu naprawdę się rozbiją. – Widziałaś kiedyś lepszego pilota ode mnie?!

– Nie, dlatego ufam, że przeprowadzisz zgrabnie tę akcję, poruczniku – powiedziała służbowym tonem i wstała, żeby znaleźć plecaki ze spadochronami. A kiedy ich szukała, Oren podstępnie próbował je wyrzucić, na szczęście przyłapała go na tym i znów obiecała mu szafot. W końcu śmigłowiec dryfował na autopilocie i oboje byli gotowi do skoku. To znaczy ona trochę bardziej, bo Oren nie mógł przestać gładzić smukłymi palcami konsoli.

– Już? Pożegnałeś się? – prychnęła, wychylając się z maszyny i zerkając na niego.

– Gdyby ci tylko nie przyszło do głowy ostrzelać ich oddział... – rzucił ze złością, oglądając się na Hyte. – To wszystko twoja wina. – Przetoczył się przez maszynę, która lekko zachybotała i wypchnął ją ze śmigłowca.

Miał szczęście, że skoczył za mną, bo przysięgam, gdyby się zbuntował, sama poprosiłabym Grinda o pomoc w namierzeniu tego sukinsyna.



***

 

W głębi lasu nadal trwał pościg za zbiegłym zwiadowcą oddziału Grinda. Nie słyszał nic oprócz łamania i trzasku gałęzi, przedzierając się coraz głębiej w coraz to ciemniejsze odcinki lasu. Z trudem łapał oddech. Był już zmęczony odcinkiem, który pokonał pełnym biegiem. Treningi zwiadowców w oddziałach Peacemakers były gówno warte w porównaniu z tym, co przeszedł za czasu generała S.Grinda, ojca obecnego sierżanta. Stąd też jego kondycja była bardzo dobra, a zdolności poruszania się po lesie i w trudnych warunkach na bardzo wysokim poziomie, jak na zwiadowcę przystało. Raven zatrzymał się w końcu przy przerośniętej topoli i rozejrzał po otoczeniu.

Przez przerośnięte gałęzie, wzniesione do nieba, przedzierało się niewiele światła. Wszędzie było mnóstwo krzaków i wysokich traw, w których z łatwością można było się schować i przygotować pułapkę, drzewa były wysokie i bardzo rozgałęzione, przy czym ich liczne liście bardzo dobrze mogły służyć za schronienie. 

Dobrze Raven, co teraz… Mam przy sobie tylko nóż i niezbyt dobry kamuflaż, ale, kurwa, nie mogę przecież ciągle uciekać, muszę zjeść i odpocząć.

Zwiadowca ściągnął z siebie płaszcz z herbem Peacemakers, który był kontrastem na tle lasu więc byłby łatwo rozpoznawalny. Wyrzucił go na krzak i rozejrzał się, które z drzew wydaje się najmniej oporne do wspinania. Uzbrojony był tylko w swój wojskowy nóż, gdyż Grind nie pozwalał mu nosić uzbrojenia, które sam osobiście składował w sejfie w swoim gabinecie, a raczej byłym gabinecie Generała S.Grinda. Raven zaczął wspinać się na drzewo, gdy usłyszał huk przelatującego nad nim helikoptera.

To pewnie ludzie Hyte… Może pomogą mi skoro już nie jestem z tymi bydlakami – w tej chwili z oddali słychać było wybuch roztrzaskującego się helikoptera gdzieś w lesie.

Kurwa, no nie…

Raven zeskoczył z drzewa, wyciągnął nóż i machnął kilka głębszych poziomych nacięć na drzewie. W oddali słychać już było wykrzykujących między sobą komendy żołnierzy.

Są jakieś dwadzieścia minut drogi stąd… Zawsze rozchodzą się na kilkadziesiąt metrów na zasięg wzroku i przeczesują teren parami. Na pewno usłyszeli też wybuch... 

Raven schował nóż i ruszył w stronę rozbitego śmigłowca, jakkolwiek by nie wyglądała tam sytuacja, czy są jacyś ocaleli czy nie, może uda mu się znaleźć jakąś broń palną, dzięki której będzie mieć szansę wyjść z tego lasu żywym.

 


***

 

– Mówię ci, ktoś za nami idzie… — Oren obejrzał się dyskretnie za siebie.

– Wiem. – Hyte już kwadrans temu użyła jednego ze swoich Talentów, który pozwalał zlokalizować wszystkie żyjące osobniki w promieniu stu metrów. – Przestań się oglądać i idź.

– A co jeśli to…

– Gdyby to był jeden z ludzi Grinda już dawno…

– Może to cholerny zwiadowca! – uniósł się Oren. Hyte uciszyła go syknięciem. Więc dodał już ciszej: – Będzie tak lazł za nami, informując swoich, gdzie jesteśmy!

– Mmm… Mam przeczucie, że nie. — Hyte wetknęła Talent do magazynku przy pasie i zabezpieczyła go, zapinając obudowę.

– Mamy polegać na twoim przeczuciu?! — wycedził Oren, poprawiając niesionego na plecach strikera.

– Właśnie dzięki niemu jeszcze żyję, podczas gdy wszyscy nasi kumple leżą martwi – oznajmiła sucho Hyte, zerkając na mężczyznę. Oren tylko zacisnął usta, rzucając jej niezadowolone spojrzenie spod ciemnych brwi.

Dalej maszerowali w ciszy, zmąconej jedynie trzaskami gałązek pod ich butami. Nie usłyszeli żadnego podejrzanego szmeru za sobą, ale Hyte jeszcze dwa razy użyła Talentu, który wykazywał, że wciąż są śledzeni. Nie wydarzyło się jednak nic, co zmąciłoby ich marsz. Jedynie raz nieomal nie dostali zawału, gdy tuż przed nimi, spod obłożonego grubą warstwą śniegu krzaczka jak z procy wystrzelił zając. Hyte poślizgnęła się i pacnęła na tyłek prosto w zaspę, a Oren prawie wyskoczył z butów i dostał niekontrolowanego bluzgotoku.

Robiło się coraz szarzej. Wysokie drzewa ograniczały dostęp światła. Noc zapadała w lesie szybciej, więc zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. Wybrałam na nie małą kotlinkę, powstałą po wywróconym drzewie, którego korzeń dodatkowo miał nas osłonić. Pożyczyłam od Orena Talent do ciemności i wraz z moim Talentem do ognia, w niedostrzeżony przez nikogo sposób usunęłam z tego obszaru śnieg, więc mogliśmy się ułożyć na w miarę suchym gruncie. To musiało nam wystarczyć. Zostawianie aktywnych Talentów na całą noc by je rozładowało, a nie wiedziałam, kiedy jeszcze nam się przydadzą.

– Chyba żartujesz, że dasz radę zasnąć, wiedząc, że ktoś kręci się w pobliżu? – wyszeptał zajadle Oren, widząc że Hyte przygotowuje się do snu.

– Kiedyś się trzeba zregenerować, poruczniku — ziewnęła ona, opatulając się śpiworem, który zabrali ze św.p. helikoptera. – Obudź mnie, jak zrobisz się senny.

– W życiu! Nie mógłbym zmrużyć oka, wiedząc, ze jakaś łachudra może nas w każdej chwili zaatakować.

– Jak chcesz.

Oren z niedowierzaniem pokręcił głową, słysząc po chwili chrapanie kapitan. On sam oparł się o pień wysokiej, poskręcanej sosny, ściskając w dłoniach swój półautomat. Zapadała coraz gęstsza ciemność, wkrótce nie widział wyciągniętej przed siebie dłoni i wbrew temu, co oświadczył, oko samo mu się przymykało. Za każdym razem jednak podrywał głowę, zanim zasnął, wbijając wzrok w mrok. Miał ochotę wymacać Hyte i użyć jej Talentu Lokalizacji, ale nie chciał, żeby źle zinterpretowała fakt, że gmera jej po nocy przy pasku.

W końcu usłyszałam ten jeden jedyny trzask, który wyczulony organizm przetransferował przez barierę snu. Zerwałam się do siadu. To było tak blisko nas. Oren stał już na nogach. Celując w ciemność ze strikera, widziałam ledwie jego zarys, a on widział pewno jeszcze mniej. Miał słabszy wzrok ode mnie.

– Ani drgnij! Podziurawię jak sito! – wydarł się, celując strzelbą bardziej w lewo, jakby kierowany instynktem, z którego jeszcze tego popołudnia się nabijał. Wydawało mi się, że coś się przed nim poruszyło, jakby próbowało się wycofać i natychmiast sięgnęłam do magazynku z Talentami.

Ogień rozproszył mrok. Tuż przed lufą sznajdowała się czyjaś twarz. Oren wyszczerzył zęby, celując w czoło mężczyzny. Jego ciemne, nastroszone włosy, rzucały na ziemię dzikie cienie, podobne do grzywy wilka. Fiołkowe oczy gorzały triumfem. Zamierzał pociągnąć za spust bez zbędnych pytań, ale poczuł dłoń na swoim ramieniu.

– Słyszałeś, co powiedział. – Hyte ściskała go za ramię jedną ręką. W drugiej trzymała płomienie, które nadawały jej szarym oczom groźnego wyrazu. – Jeden fałszywy ruch i… — odrzuciła z twarzy ciemnoblond włosy, uśmiechając się ostrzegawczo, ale przyjaźnie. Ona też przypominała jakieś leśne zwierzę. A kiedy stojący u jej boku mężczyzna zerknął na nią pytająco, minimalnie obniżając lufę, było jasne, kto rządzi tą watahą. – Nie trać czujności, Oren – ofuknęła go, a on natychmiast się wyprostował, przykładając oko do celownika. – Zobaczmy, co ma nam do powiedzenia nasz nieznajomy. Oby to były dobre wieści, bo inaczej…



***

 

Raven stał nieruchomo w myślach próbując znaleźć rozsądne wytłumaczenie, by nie dostać serii z karabinu. W końcu powoli uniósł ręce by pokazać, że nie posiada żadnej broni. Przełknął ślinę i zaczął najspokojniej na świecie:

– Raven, miło mi. –  Skłoniwszy lekko głowę w kierunku nieznajomych. – Jestem – chrząknął – byłem zwiadowcą Peacemaker… – W tym momencie ręce Orena aż świerzbiły, by otworzyć ogień i zakończyć tę nierozpoczętą jeszcze historię, ale poczuł uścisk na swoim ramieniu.

Raven lekko opuścił ręce i wskazał prawym kciukiem za siebie. – Ale za to tam idą dwa pełne, uzbrojone oddziały Grinda, próbują dorwać mnie i moją dupę, więc jeśli nie macie nic przeciwko, to ja…sobie po prostu pójdę dalej. – Uśmiechnął się i nie czekając reakcji powoli zaczął odwracać się w bok.

Całkiem niedaleko dało się usłyszeć głośne wołanie:

– Tam, jakieś światło. Ruszać się!

Oddział Peacemakers był bardzo blisko, a Raven, nie czekając, uśmiechnął się, skłonił głowę w pożegnalnym geście i zaczął biec sprintem przed siebie. Oren szybko zareagował i gdyby chciał, ustrzeliłby go bez problemu, jednak myśl dwóch na dwudziestu, zatrzymała jego zapał. Zamiast tego odwrócił się i machnął ręką by szybko się stamtąd zbierali.

Raven biegł w ciemności, co chwile zahaczając o jakieś przeszkody czy krzaki, wpadając  w głębsze zaspy, po swojej prawej stronie dostrzegł światła, więc szybko odwrócił się w kierunku w którym prawdopodobnie będą uciekać nieznajomi.

Z deszczu pod rynnę, przynajmniej ten napakowany gość mnie nie rozjebał od razu. 

Żołnierze Grinda zaczęli oświetlać coraz większy obszar, a od czasu do czasu świstały liczne strzały z pistoletów, na szczęście uderzając często w poprzedzające pozycję Ravena drzewa. Parę minut sprintu i zwiadowca zbliżył się do dwójki nieznajomych, i biegł równolegle do nich. Kobieta kątem oka dostrzegła jego postać, jej towarzysz zresztą też. Kolejne pociski świstały wokół nich. Ciemności utrudniały ucieczkę, ale też celność żołnierzy. Podczas biegu zwiadowca dostrzegł pochylone powalone drzewo. 

Teraz, jest okazja.

W biegu skoczył na nie, z kieszeni wyciągnął nóż, gdy zbliżył się do końca powalonego drzewa, jednak parę metrów wyżej wyskoczył wysoko, łapiąc się gałęzi innego drzewa. Nieznajomi pobiegli dalej jakieś trzydzieści metrów, ale kobieta chyba zrozumiała o co chodzi Ravenowi. Zaszarpała Orena za grubsze drzewo, wyciągnęła magazynek Talentów i odpaliła ogień rozświetlając okolicę.

– Co ty, kurwa, robisz ? – Oren ze zdziwieniem popatrzył na kapitan.

– Jeśli już, to „Co ty, kurwa, robisz, kapitanie!” Widzisz tamto drzew? Jak wróg się do niego zbliży, to puścisz serię z karabinu tylko i wyłącznie jedną serię! Czy to jasne?!

Oren przygotował broń, skryci za drzewem czekali na nadejście wroga.

– Poddajesz się, Raven! Wyłaź, Grind już czeka na ciebie – wykrzyczał jeden z żołnierzy.

W tym czasie Raven wspiął się na gałąź z wyciągniętym nożem, czekając na potencjalną ofiarę, wytężał wzrok i naliczył się czterech zbliżających żołnierzy, którzy wyszli kawałek przed szereg, prowadząc pościg. 

Nie mogli się doczekać skurwysyny. To teraz zobaczymy.

Peacemakersi podchodzili coraz bliżej do drzewa, na którym siedział Raven, z oddali było słychać niezrozumiałe komendy. Gdy żołnierze podeszli do wyznaczonego drzewa, Oren wychylił się zza drzewa i oddał jedną serią według rozkazu, nie trafił nikogo. Jednakże powstrzymał marsz, czwórka wrogów rozbiegła się w boki za drzewa, a dwóch z nich schowało się za wyznaczone drzewo. Wtedy zwiadowca zeskoczył na jednego z nich, swym ciężarem przygniótł go i wbił nóż w oczodół. Zanim drugi zorientował się, co się za nim dzieje, Raven sięgnął po miecz martwego żołnierza i wbił miecz w jego pierś, gdy ten odwracał się z naładowanym pistoletem. Usłyszał klik odbezpieczenia broni, łapiąc za ubranie wroga z wbitym mieczem, obrócił go tak, by był jego tarczą. Poczuł kilka silnych uderzeń trafiających w martwe ciało. Gdy wystrzały ucichły, zwiadowca złapał za broń trzymanego wroga, rzucił go na ziemię i robiąc kilka kroków w kierunku skąd przed chwilą leciały kule. Raven dostrzegł żołnierza przeładowującego broń i gdy ten podniósł wzrok, oddał jeden strzał roztrzaskując mu czaszkę. Ostatni z czterech zaczął uciekać w kierunku swojego oddziału, ale został posiekany serią z karabinu Orena. Zwiadowca podszedł do dwóch martwych typów zza drzewa, przeszukał ich, zabrał amunicję, kaburę na pistolet i miecz z pochwą. Założył pochwę na plecy, kaburę na pas. Wstał, a odwracając się, zauważył lecącą w jego kierunku pięść nieznajomego. Otrzymując uderzenie, upadł na ziemię, a ten wycelował w niego z karabinu. Po czym odezwał się:

– Oren, też mi miło.  – Porucznik splunął na ziemię. – Kapitanie, co z nim robimy? – ostatnie słowa skierował do kobiety.

— Kurwa, Oren... — Kapitan uniosła dłoń i oparła na niej czoło. — I co żeś najlepszego narobił? — Trąciła stopą ogłuszonego Ravena. — Będziesz go teraz, kurwa, niósł.

— Niby z jakiej racji? — oburzył się Oren, potrząsając bronią.

— Z takiej, do cholery, że przez ciebie nie jest w stanie iść o własnych siłach! — Kapitan nie odrywała dłoni od czoła.

—  No i co z tego? — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Chyba dobrze, że za nami nie polezie, nie sądzisz?

— Krrretyn — warknęła Hyte, rzucając Orenowi złe spojrzenie spod palców. — Mam w oddziale kretyna!

— Jakim oddziale… — prychnął z goryczą w głosie Oren. — Tylko ja ci zostałem, kapitanie.

Hyte skrzywiła zaciśnięte usta, a potem wybuchła:

— I on! — Wskazała na Ravena. —  Do cholery, chcę go…

— Że co?! — przerwał jej Oren. — Chyba sobie kpi...

— …zrekrutować! — nie zniechęcała się Hyte, przekrzykując kompana. — Nie widziałeś, co zrobił tym chujom od Grinda?!

— Ślepy nie jestem! I myślę, że coś za łatwo mu z nimi poszło. — Porucznik rozdął nozdrza, jakby węszył podstęp i spojrzał nieufnie na oszołomionego Ravena, który leżał na plecach, mamrocząc coś niezrozumiałego. — Tch. Wielce mi bohater się znalazł…

— Szlag by cię, Oren. — Hyte wzięła się pod boki i przytupując nogą, patrzyła karcąco na podwładnego. — Sam zauważyłeś, że cierpimy na deficyt w szeregach! — Oren otworzył usta, by znów zaprotestować, ale powstrzymała go krótkim okrzykiem i  wyciągniętą, otwartą dłonią. — On idzie z nami. Już postanowiłam. Nie obchodzi mnie czy ci się to podoba albo jemu… — Zerknęła na Ravena, który próbował usiąść, ale tylko się zakołysał i opadł z powrotem na łopatki. — Widziałam, co potrafi. To mi wystarczy.

Oren syknął, zawiesił strikera na ramię.

— Jaka ty jesteś naiwna! Przecież to może być pierdolona mistyfikacja! Walka mogła być ustawiona! Nie rozumiesz?! Ukartowali to, licząc na to, że zachowasz się właśnie tak, jak się zachowujesz!

— Ta, jasne! Bo Grind akurat wpadłby na coś tak finezyjnego!

— A skąd wiesz, czy ten tutaj mu tego nie podsunął?! Wykażesz się nieskończoną głupotą, jeśli…

— Hej, kolego — usłyszał za sobą Oren i poczuł klepnięcie w plecy. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że Ravenowi udało się wstać, chociaż wciąż się chwiał, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą.

— Nie jestem twoim pieprzonym kolegą — warknął porucznik, mrużąc oczy. — Czego?!

— Z… — Raven zaciskał powieki, rozmasowując skroń. — Z szacunkiem do kobiet, proszę.

Oren uniósł brwi, Hyte też. Zerknęli na siebie i oboje się roześmiali. Oren szybko na powrót spoważniał, ale kapitan pozostała uśmiechnięta.

— Podobasz mi się, Raven — wyznała, wychylając się zza swojego porucznika. — Dzięki za troskę, ale co byłby ze mnie za kapitan, jakbym sama nie umiała sobie poradzić z własnymi ludźmi, e?

Zanim Oren zorientował się, co zamierza zrobić, Hyte uderzyła go kantami obu dłoni pod żebra, a kiedy z głuchym jękiem się zgiął, wykręciła mu rękę i odesłała, zasadzając mężczyźnie kopa kolanem w pośladek.

— Tak kończą mądrale, co nie znają swojego miejsca w szeregu — mruknęła pod nosem, obserwując pojękującego Orena, który rozcierał nadgarstek, patrząc na nią spode łba, z wyrzutem.

— A ja ci życie uratowałem… — pomstował cicho, ale Hyte przestała zwracać na niego uwagę, przenosząc wzrok na Ravena.

Hmm… Niech no mu się przyjrzę… Hm. Chuja widzę. Znaczy, nie no, nawet tego… Szlag. Niby świta, ale w tej szarówie to mogłabym cokolwiek ocenić tylko jeśli by się wysmarował farbą fluorescencyjną… Ciekawe, czy ktoś tu się jeszcze kręci, czy możemy zaryzykować znowu trochę ognia?

Hyte rozejrzała się dookoła, majstrując przy pasku. Sprawdziła lokalizację, a uspokoiwszy się, znowu użyła Talentu. Zaciskała w dłoni jasny płomień, podnosząc go do twarzy Ravena, który ani drgnął, pozwalając się obejrzeć z każdej strony, choć niepewnie wodził za kapitan oczami.

Uuu, ale ma  paskudną szramę na pysku. Ktoś go chyba nie polubił, no cóż. Trochę wyższy od Orena, ale obaj tak samo szczupli. Może na Ravenie mundur wisi trochę bardziej. Widać Grind nigdy nie słyszał o zdrowym odżywianiu albo że rozmiar ma znaczenie. No właśnie, ten mundur. Musimy mu znaleźć nowe łaszki, jeśli mam go wprowadzić do Miasta Umarłych, bo nas z daleka rozstrzelają, widząc proporce Peacemakers… Ale to potem. Teraz interesują mnie jego oczy. Z nich się wszystkiego dowiem.

Kiedy okrążyła biednego, poddanego tym wnikliwym oględzinom Ravena, stanęła na powrót przed nim i długo wpatrywała się w jego ciemne, inteligentne oczy, ściągając groźnie brwi. Raven ani razu nie mrugnął, nie uciekał też wzrokiem, co w zwyczaju miał Oren, gdy Hyte poddawała go podobnym torturom, próbując ustalić, kto wyżera z wojskowej kuchni grochówkę. Fiołkowe oczy porucznika, choć bystre, o pewnym siebie spojrzeniu, były dużo bardziej płochliwe, niż czujne oczy zwiadowcy, który zapewne korzystał z okazji, próbując w ten sam sposób ustalić, na ile szczera i niebezpieczna jest kobieta, nazywająca siebie kapitanem.

— Wierzę ci — oświadczyła w końcu Hyte, gasząc ogień, splatając z tyłu ręce i chwiejąc się na piętach. — Wierzę, że Grind albo cię wygnał, albo z nim zadarłeś i teraz musisz zniknąć z jego pola widzenia. A jak mówią: wróg naszego wroga… I tak dalej. Pójdziesz z nami. Nie, to nie było pytanie — dodała, rejestrując, że Raven zamierza się odezwać. — Jeśli przyjdzie ci do głowy protestować – w co wątpię, bo nie wyglądasz na kogoś, kto by uważał, że w pojedynkę da sobie radę lepiej – to oby cię Rudra pobłogosławił zwinnością, inaczej Oren cię ustrzeli, a ja przypiekę na ogniu. — Jej twarde spojrzenie naraz złagodniało, gdy z serdecznym uśmiechem poklepała Ravena po ramieniu. — Witaj w stadzie, bracie. Będziesz się z nami dobrze bawił. A może z czasem się do siebie naprawdę przekonamy? — Znów splotła z tyłu ręce i odwróciła się, obierając kierunek na północ, jednak zatrzymała się, mijając Orena. — Nie spuszczaj z niego oka  — poleciła, nie dbając o dyskrecję i wznowiła marsz, cichutko nucąc pod nosem pieśń poległych, których twarze wciąż widziała, ilekroć zamknęła oczy. Nawet wtedy, gdy tylko mrugała powiekami.

Dobrze, nie bardzo mam możliwość teraz protestować, ale czy nie mogę nazwać tego szczęśliwym zakończeniem? Mam wsparcie, mam broń i być może coś uda mi się wskórać w sprawie Grinda, zobaczmy czy Hyte faktycznie jest taką legendą.

Raven doszedł do siebie po uderzeniu Orena i ruszył wraz z nowymi towarzyszami przed siebie. Kapitan szła przodem, Oren zaraz za nią, od czasu do czasu zerkając i przyglądając się zwiadowcy i mrucząc coś pod nosem. Droga się dłużyła, a ciemność i cisza panująca wokoło przyprawiała o gęsią skórkę. W końcu Hyte ją przerwała.

– Raven… Opowiedz mi coś o sobie? Masz jakąś specjalizację? – odezwała się, nie odwracając w kierunku zwiadowcy.

– Specjalizację? 

– No chodzi mi o stopień, broń, umiejętności… No specjalizację, kurwa, mam ci to tłumaczyć? Nie wydajesz się zwykłym pionkiem w armii.

– No nie… Za czasów… Jestem zwiadowcą. – Raven zmieszał się, nie wiedząc jeszcze, czy może im ufać. Kurwa, bym się wygadał od razu… Może nie są wrogiem, ale nie są też przyjaciółmi. Muszę uważać, co mówię. – Wyszkolonym w walce wręcz i na bardzo duże odległości – dokończył.

– Bardzo duże odległości? – dopytywał Oren, kpiąco się usmiechajac. 

– Serio? Jest snajperem, głąbie. – Hyte spojrzała na niego z politowaniem. – Kogo ja mam w oddziale.

– Wybaczcie, że przerwę wasze utarczki, ale chyba musiałbym znaleźć nowy strój zanim dotrzemy do miasta. Znam trochę tę okolicę, więc…

– Więc wskażesz nam drogę i wciągniesz w pułapkę.– stwierdził Oren, wtrącając się w zdanie.

– Stać! – zawołała na raz kapitan. – Rozbijemy tutaj obóz. Ten las jest za duży, mam wrażenie, że zaraz się zgubimy jak będziemy dalej szli w ten sposób. Musimy odpocząć i znaleźć coś do żarcia. Z pełnym żoładkiem lepiej się myśli.

– Tak jest – przytaknął bez entuzjazmu Oren.

– Pamiętasz, że mamy oddział Peacemakers za plecami? – przypomniał Raven.

– Pamiętam, ale pamiętam też, co zrobiłeś tamtym gościom, więc się nie martwię.

Oren zaczął się kręcić w kółko w poszukiwaniu czegoś przydatnego do zrobienia szałasu i rozpalenia ogniska.

– Raven, pewnie umiesz polować? – Kapitan zwróciła się do zwiadowcy.

– Pierwsza misja? Tak jest, pani kapitan. – Uśmiechnął się, rozejrzał wokół i ruszył powolnym krokiem przed siebie.

Raven zniknął z pola widzenia Hyte bardzo szybko, w tym czasie Oren zdążył postawić coś w kształcie namiotu i rozpalić mały płomyk przed nim. Z założonymi rękoma patrzał na Hyte wzrokiem zbitego psa.

– Co się tak lampisz?

– Ufasz mu? 

– Ty tylko wykonuj rozkazy. – Hyte ruszyła do namiotu.

          

Raven oddalił się od obozowiska w kierunku, z którego przyszli, a gdy już zniknął z pola widzenia Hyte, oparł się o drzewo i zaczął rozmyślać. – No i proszę bardzo, pierwsza misja mi się trafiła. Pewnie, że umiem polować, co to kurwa za pytanie, jestem zwiadowcą. W Mieście Umarłych Hyte pewnie się przegrupuje z swoimi oddziałami, może uda mi się odzyskać swoją broń. Co to za dźwięk? – Jego myśl przerwał dźwięk dochodzący zza krzaków. Zwiadowca przykucnął i ruszył powoli w kierunku, z którego było słychać szelest. Bezpiecznie podchodząc, rozglądał się wokół, starając się nie wychodzić z cienia. Noc była dość jasna i pełna gwiazd, a ta część lasu nie tak gęsta, więc bywały miejsca, w którym światło przebijało się przez korony drzew. Raven poczekał chwile, powoli wyciągnął nóż, wychylił się, czekając na okazję do uderzenia, gdy usłyszał czyjś głos.

– Znalazłeś coś do jedzenia?

Raven odruchowo rzucił się pod krzak, by schować się w jego cieniu.

– Właśnie ubiłem królika w krzakach. Już idę!

– Super, niech tamci żrą żarcie z puszki. Rano pewnie ruszymy dalej za zbiegiem, to trza mieć siłę, jakieś mięcho trza zjeść.

Raven zauważył dwóch żołnierzy z Peacemakers wracających prawdopodobnie do obozu. Ucieszył go fakt, że rozpoczną polowanie dopiero rano.

Pewnie boją się, że w nocy wytnę ich jak tamtych. Ma się renomę… Czas upolować jakiegoś królika.

Raven, skulony pod krzakiem, poczekał jeszcze chwilę, upewniając się, że żołnierze oddalili się na odpowiednią odległość, po czym wstał i ruszył w kierunku obozu z wieściami. Po drodze poszukując zwierzyny do upolowania, natrafił na dwa króliki. Celnym rzutem noża upolował jednego, drugi uciekł. Raven podszedł, wyciągnął nóż, złapał królika za nóżki i zarzucając go na ramię powędrował w kierunku obozu, gdzie czekała na niego pani kapitan i Oren.

Hyte siedziała przy ognisku, wpatrując się w ogień, gdy Raven pojawił się przed nią jakby znikąd, wymachując jeszcze krwawiącym królikiem. Kapitan w momencie wstała na nogi i odskoczyła o krok, przyjmując postawę boją. Oren przyglądał się temu z boku i, nie mogąc się powstrzymać, parsknął na cały głos ze śmiechu.

– Raven! Kurwa, pojebało cię, chcesz żebym zawału dostała… A ty z czego się śmiejesz… Zaraz nie wytrzymam.

– Jak widać misja wykonana wzorowo – skomentował krótko Oren, dalej śmiejąc się z zaistniałej sytuacji.

Raven nieco speszony, nie wiedział co zrobić w danej chwili, więc wziął się od razu do roboty, patrosząc królika i wbijając go na przygotowany przy ognisku patyk. 

Coś czuję, że lepiej będzie jak zejdę jej na chwilę z drogi.

Hyte, nie czekając nawet na kolację, poszła do szałasu, zasłaniając wejście kawałkiem urwanej kory z drzewa.

– Jeszcze jedno, żeby żaden mi kurwa nie myślał włazić do środka… Bo zajebie!

Zastawiła wejście korą i położyła się na plecach, wsuwając ręce pod głowę. Przymknęła oczy, marząc o śnie, ale skurcze żołądka nie pozwoliły jej się zdrzemnąć. A kiedy do środka zaczął przedostawać się apetyczny zapach pieczonego mięsa, stały się nie do zniesienia. Hyte zerwała się do siadu, ocierając wierzchem dłoni strużkę śliny z kącika ust. Wystawiła przez szparę między korą a ścianką szałasu nos, napawając się aromatem, a potem wyjrzała na zewnątrz, żeby ocenić, na jakim etapie jest produkcja kolacji.

– No chodź, wiemy, że jesteś głodna jak wilk. – Oren uśmiechał się, dostrzegając w szparze jej oko i zatapiając zęby w kawałku mięcha, który trzymał.

Hyte tylko przez chwilę ważyła na szali swoją dumę, ale jej żołądek szybko kazał jej porzucić resztkę godności.

– Zostawcie mi trochę! – Prawie staranowała szałas, wydostając się z niego w popłochu i niczym zwierzę skoczyła na Orena, wyrywając mu z ręki królika. – Nie wiesz, kurwa, o tym, że pierwszy posila się przywódca stada?! – Słysząc to, Raven prowizorycznie schował za plecy kawałek, którym się posilał, patrząc z lękiem na kobietę, która sprawiała wrażenie gotowej zabić za coś do jedzenia, ale ona nie zwracała na niego uwagi, zbyt zajęta konsumpcją zwierzyny, więc ostrożnie poszedł w jej ślady. Hyte, nie zważając na kolegów, zajadała się mięsiwem, wydając z siebie takie pomruki zadowolenia, jakby nigdy nie spotkała jej większa przyjemność, co szeptem  zauważył Raven, gdy Oren odkrajał dla siebie króliczą nogę.

– Chyba w życiu nie była tak szczęśliwa, co?

Oren syknął, gdy jego ręka znalazła się za blisko płomieni. Wkurzone, fiołkowe spojrzenie, które rzucił Ravenowi, zasiały w zwiadowcy wątpliwości czy relacja, jaka łączyła kapitan i jej porucznika była czysto zawodowa.

– Co ty tam wiesz – mruknął wściekle Oren, wracając do krojenia mięsa.

Raven uniósł brwi i chrząknął z zastanowieniem. Wrodzona ciekawość kazała mu posunąć się jeszcze dalej i sprawdzić, czy konkluzja, którą wysnuł, ma jakieś konkretne podstawy.

– No co – mruknął, odrywając od kości kęs mięsa i mówiąc dalej z pełnymi ustami: – Uszczęśliwiłeś kiedyś swoją kapitan lepiej niż ten królik?

To był celny strzał. Oren natychmiast skierował czubek noża w stronę Ravena, który z pobłażliwym uśmiechem wcinał dalej swoją porcję. 

– Kurwa, zaśnij tylko, a się więcej nie obudzisz – zagroził mu, pociągając tępą stroną noża po swojej szyi.

– Nie rozumiem, czemu się złościsz – ciągnął Raven, kpiąc sobie z Orena i wstając, by oderwać dla siebie drugą nogę. – Chyba nie jesteś zazdrosny o mojego królika?

Oren poczerwieniał i złapał Ravena za przód kurtki, prawie strącając do ognia ruszt. Zanim doszło do czegoś więcej, usłyszeli za sobą ponure warczenie. Odwrócili się, dostrzegając parę jarzących się ślepiów, wpatrzonych w chyboczącego się królika. Po odsłoniętych zębach i wywiniętych wargach raz po raz przesuwał się język. Oren natychmiast odsunął się od rusztu, puszczając Ravena, a ten prędko oddał kapitan kawałek mięsa, który trzymał. Kiedy tylko Hyte zatopiła zęby w nodze, znów wyglądała jak całkiem normalna i zdrowa kobieta, a nie wygłodniały wilkołak, chorujący na wściekliznę.

– Ale to było dobreee! – oświadczyła najedzona Hyte, przeciągając się rozkosznie. – Tak trzymaj, Raven, przez żołądek do serca! – rzuciła, pakując się z powrotem do szałasu, a Raven parsknął pod nosem, dostrzegając kątem oka niezadowoloną minę Orena, który mamrocząc, zajrzał do szałasu, ale kiedy tylko spróbował tam wejść…

– WARA!

Wyleciał z hukiem na zewnątrz, a minę miał tak wściekłą, że Ravenowi zrobiło się go trochę żal. A może to nie był żal, tylko głos rozsądku, który podpowiadał mu, że mężczyzna ze zranioną dumą będzie bardziej nieobliczalny, niż ten, któremu się nie dopiekało przez cały wieczór. Pytanie, czy Oren byłby w stanie wykazać się niesubordynacją i zignorować bezpośredni rozkaz przełożonej. Raven profilaktycznie postanowił na dzisiaj dać Orenowi spokój i więcej się nie odzywać. Siedzieli w milczeniu, na zmianę dorzucając do ognia i słuchając chrapania kapitan, dopóki nie zaczęło kropić. Na początku starali się zignorować zmianę pogody, ale kiedy rozpadało się na dobre, wymienili spojrzenia i oboje w tym samym momencie rzucili się w stronę szałasu.

Słysząc hałas, Hyte natychmiast się ocknęła, a widząc dwa łby w wejściu, złapała oba i wykazując się siłą, wypchnęła mężczyzn na deszcz.

– Czy ja się nie wyraziłam jasno?! – zawołała, wygrażając im pięścią.

– Ale tu pada! – zajęczał Oren.

– Nic mnie to nie obchodzi! – prychnęła Hyte i z powrotem zastawiła przejście, ale przez ciągłe utyskiwanie Orena, w końcu się zlitowała, choć bardziej nad samą sobą, bo gdyby miała całą noc słuchać, jak Oren bębni kłykciami w korę, to by oszalała.

– Właź – warknęła odsuwając ją, a porucznik natychmiast skorzystał z zaproszenia, ładując się do środka. – Ty też – ponowiła zaproszenie kapitan, patrząc na Ravena, który nie był pewny, czy jego też ono dotyczy.

Zrobiło się ciaśniej. Oren zajął miejsce pod jedną ścianą i chuchał na swoje dłonie, próbując je rozgrzać. Hyte usiadła obok niego, ale kiedy jej ramię przylgnęło do ramienia porucznika, wzdrygnęła się i odsunęła.

– Łe! Jesteś cały mokry! – Uciekła na drugi koniec szałasu i ułożyła się na boku, twarzą do ściany. 

– Mówiłem, że pada! – obruszył się Oren i też się położył. Ravenowi nie zostało do wyboru nic innego, jak położyć się między nimi i uważać, żeby kogoś nie dotknąć i nie zarobić w pysk. Próbował mimo wszystko się odprężyć, ale coś nie dawało mu spokoju. Kręcił się i kręcił, aż w końcu, zdał sobie sprawę, czemu nie umie zasnąć. Kiedy obrócił się na bok w stronę Orena, zobaczył, że ten wpatruje się w niego zajadle, a pod głową trzyma wycelowanego w niego strikera.

Hyte bardzo starała się to ignorować i dalej spać, ale powtarzający się dźwięk odblokowywania broni i zgrzyt ostrzonych o siebie noży doprowadzał ją do szału. Wytrzymała piętnaście długich minut i się poddała.

– DOBRA, kurwa! – Usiadła, a potem przyklęknęła i nawet w ciemności było można dostrzec, że jej oczy błyszczą złością. – Przegrupować się, ale już! – Zagoniła Ravena pod ścianę, a sama wskoczyła w jego miejsce. Położyła się na plecach, zakładając na ramiona ręce, ale nie było szans, żeby zasnęła, gdy raz po raz ocierało się o nią coś zimnego.

– I ROZEBRAĆ TE MOKRE ŁACHY, DO CHOLERY! – zarządziła, łapiąc się za głowę. 

Oren z ulgą pozbył się góry z munduru. Pod spodem miał biały t–shirt, który na całe szczęście pozostał suchy. Raven też ściągnął kurtkę peacemakers i rzucił ją w kąt. Mimo, że jego koszulka nie miała rękawów, przynajmniej nie była mokra. Może teraz, kiedy Hyte oddzielała go od wściekłego Orena i nie było mu już aż tak zimno, jakoś zaśnie. Jednak nie zrobi tego, dopóki nie usłyszy rytmicznego oddechu porucznika, pomny na jego groźby. 

– Z-zimno mi t-teraz, przez was, kuźwa – usłyszał marudzenie Hyte, która zwinęła się w kłębek, szczękając zębami. Raven chwilę się wahał, ale zdecydował się przysunąć trochę bliżej kobiety. Gdyby łączyły ich inne relacje, mogliby przytulić się jeden do drugiego i ogrzać się ciepłe własnych ciał, ale teraz ramię Orena zaborczo przyciągnęło do siebie kapitan. Hyte zaprotestowała krótkim warknięciem, ale widocznie było jej zbyt zimno, żeby zdobyć się na coś bardziej stanowczego. Wtulony w swoją kapitan, Oren w końcu zasnął, a słysząc jego pochrapywanie, Ravenowi też się to udało, chociaż z początku sen był tak lekki, że wybudzało go każde wiercenie się Hyte. Zwłaszcza, jak dostał od niej w twarz. Na szczęście niezbyt mocno. Zabrał ze swojego policzka dłoń kapitan, a wtedy ona przysunęła się do niego, mrucząc przez sen. Skrępował go ten obrót spraw, zwłaszcza, że naprawdę zamierzał się rano obudzić, ale Oren wciąż spał, a jego ogarniało tak błogie ciepło, że nie mógł dłużej walczyć z sennością.

 

Cała trójka zerwała się nad ranem na nogi i wyszła z szałasu, gdy w oddali rozległ się krzyk. Oren automatycznie wycelował broń w Ravena, jednak po chwili zorientował się, że towarzysze kompletnie się nim nie przejęli.

– Co się dzieje? – zapytała jeszcze półprzytomna kapitan, kiedy rozległ się szelest tuż za nimi. Odwrócili się jak na komendę, a Hyte złapała za lufę strikera i skierowała ją w stronę krzaków. – Wyłaź! – rozkazała, a liście znów zaszumiały.

Oren skrzywił się, jakby zły, że kpi z niego jakiś krzak, zdecydowanym krokiem zbliżył się do niego i wsadził strzelbę między gałęzie.

– Słyszałeś, co mówi kapitan?! Wychodź, jebany Peacemakersie, albo rozjebie ci łeb!

Odpowiedział mu tylko szum wiatru, więc zaczął energicznymi ruchami lufy odgarniać gałązki.

– Tu nikogo nie ma… — poinformował wreszcie resztę, skonfundowany. — Dałbym sobie głowę obciąć, że kogoś słyszałem…

— Zaraz… — Hyte nagle spostrzegła coś jeszcze dziwniejszego. — Czy to… Wyglądało tak, zanim położyliśmy się spać?

Odeszła kilka kroków na lewo, a obaj mężczyźni szybko do niej dołączyli, zatrzymując się po obu jej bokach.

Raven kręcił głową.

— Nie ma szans, że nie zauważylibyśmy czegoś takiego.

W szarawym świetle dźwigającego się dnia wyraźnie było widać, że rozłożyli się w miejscu, w którym krzyżowały się trzy ścieżki.

— Co, do chuja… — Oren opuścił broń, przyglądając się ginącym między drzewami szlakom, a potem, pełen złych przeczuć, zerknął na Hyte. Ona też na niego patrzyła. Wiedział, co oznacza ta zmarszczka na czole między jej brwiami.

– Nie – prychnął, przewieszając strikera przez plecy i krzyżując ramiona.

Raven niepewnie spoglądał to na jedno, to drugie. Oren wydawał się rozdrażniony, niecierpliwie przytupywał stopą, a Hyte skubała nerwowo dolną wargę, przyglądając się kolejno każdej z dróg. Zaczął podejrzewać, co chodzi po głowie pani kapitan.

– Z całym szacunkiem – odezwał się i odchrząknął – to głupi pomysł.

– O! – zakrzyknął Oren, wskazując na niego i dźgając palcem powietrze. – Posłuchaj swojego zwiadowczyka! Po coś chyba za nami lezie!

Zwiadowca przewrócił oczami, ale tak, żeby porucznik tego nie dostrzegł i darował sobie korektę, że zwiadowcy zwykle idą przodem.

– Ale… – Hyte stała teraz przodem do jednej ścieżek i zdawała się wyzbywać wątpliwości. – Widziałam już nie raz cos podobnego. – Spojrzała znacząco na Orena.

– Nie – powtórzył porucznik i tym razem podszedł do Hyte. Wydawało się, że ma ochotę nią potrząsnąć. – To może być iluzja.

– A wiesz, kto miał do niej Talent?

Pytanie zawisło w powietrzu.

– Nie raz widziałam, jak w podobny sposób wyprowadzał w pole wrogów – kontynuowała kapitan, coś niepokojącego zapalało się w jej oczach. Coś jak nadzieja.

– Hyte… – Oren z rezygnacją pokręcił głową.

– Prawda jest taka, że znaleźliby nas dużo wcześniej, gdyby nie on i jego sztuczki.

– Hyte.

– Tylko dzięki niemu przetrwaliśmy tak długo. Może wtedy też udało mu się ich nabrać i…

– Lev! – Oren pierwszy raz zwrócił się po imieniu do swojej kapitan. Złapał ją za ramiona, chcąc ukrócić tę zapalczywość. – On nie żyje.

– Nie wiesz tego. Nie było cię tam. – Hyte najwyraźniej już coś postanowiła.

– Nie wystarczy ci, że sama go widziałaś?

– Nie wiem już, co widziałam…

– A ja nie wiem, kto albo co z nami pogrywa, ale to głupota, grać w tę grę!

– A jeśli to Ari? – W czeluściach źrenic Hyte nadzieja rozszalała się na dobre.

– A jeśli komuś chodzi o to, żebyśmy się rozdzielili?

– Musimy to sprawdzić. Pójdziesz ścieżką z lewej, a ja…

– Nikt nigdzie nie pójdzie! – oburzał się Oren. – Raven, do kurwy, może byś mnie poparł!

Zwiadowca, do tej pory dość biernie przysłuchujący się sprzeczce, wzruszył ramionami.

– W sumie… Rozeznanie terenu się przyda. Każda z dróg odbiega od północy w stronę, w którą chcemy zmierzać, a jedną osobę dostrzec trudniej, niż trzy.

– Następnego pojebało! To jak pchanie palców między drzwi a ścianę!

– Skończ psioczyć jak baba i bierz tę ścieżkę – warknęła Hyte, wskazując na drogę biegnącą na południowy-wschód.

– Przecież…

– To rozkaz.

– Kurwa!

– Raven… – Hyte spojrzała na zwiadowcę. Teoretycznie nie mogła mu niczego rozkazać. Ale on zdawał się, póki co, uznawać jej przywództwo.

– Pójdę za zachód – zgodził się, a Hyte skinęła w podzięce głową.

– Mnie coś ciągnie na południe – wyznała i szybko zaczęła zbierać swoje rzeczy, jak człowiek, który śpieszy się na spotkanie z ekscytującą przygodą. – To do zobaczenia! – rzuciła, wbiegając na środkową ścieżkę.

Już po paru metrach znad ziemi zaczęła unosić się mgła.

– Co za szaleństwo! – narzekał Oren. On również się spieszył, raz po raz zerkając za oddalającą się Hyte. – Słuchaj, gnojku – zwrócił się do Ravena. W jego fiołkowych oczach czaiła się groźba. – Pójdziesz tylko kawałek swoją drogą i ja też. A potem zawrócimy i pójdziemy za nią.

Raven wydął usta.

– Nie możesz niczego mi kazać – oświadczył i wkroczył na swoją drogę, ścigany bluzgami Orena.

 Szedł przed siebie  ścieżką, którą w zasadzie sam wybrał. Jednak jego uwagę pochłonęło rozmyślanie o całej obecnej sytuacji.

Jak ja kurwa uwielbiam piesze wycieczki po lesie. W ogóle czego tu, kurwa, szukam, ledwo udało nam się uciec. Chyba...  

Oren pierdolił coś o iluzji i jakimś martwym znajomym kapitan. Jakimś Ari?

Jebać to... Ja żyję, jakimś jebanym cudem żyję.

Zwiadowcze zmysły ocknęły go z rozmyślań. Poczuł się obserwowany, sam natomiast nie chciał dać poznać, że się zorientował. Szedł dalej spokojnym krokiem, tym razem bardziej zwracając uwagę na to, co się dzieje dookoła. Nagle usłyszał dźwięk tupotania za swoimi plecami, odwracając głowę nie zauważył nic. Czuł czyjąś obecność.

Raven zatrzymał się w miejscu, stał totalnie w bezruchu. Nie mrugał, wytężając wszystkie swoje zmysły. Nagle jego refleks uruchomił się i jego ręka wystrzeliła w bok z niewiarygodną prędkością. Dłoń zacisnęła się na powietrzu.

– Mam Cię!

Jednak radość Ravena nie trwała długo, niewidzialna siła wyrzuciła go w krzaki i trochę oszołomiła.

Co to, kurwa, było...

Zebrał swoje myśli i szybko stanął na nogi, a przynajmniej próbował. Gdy zrozumiał, że coś przytrzymuje go w krzakach. W głowie Ravena zabrzmiał znajomy głos: „Teraz ja Cię mam!” Dopiero teraz spostrzegł, że całe jego ciało jest oplecione pędami i krzakami. Przeszyło go dziwne ciepło. Zaczął oddychać szybciej i poczuł strach. Serce waliło mu jak oszalałe, próbował się wyrwać z całych sił, ale nie mógł. Gardło zaciskało mu się coraz mocniej. Powoli tracił oddech, aż w końcu stracił przytomność.

Ocknął się po dłuższej chwili patrząc w kałużę wody odbijającą twarz pełną strachu.

 

***

 

Początkowa werwa szybko się kurczyła, im dalej Hyte posuwała się tą dziwną ścieżką, która raz była tak szeroka, że przejechałyby po niej maszynoboty, a raz tak wąska, że moczyła nogawki, gdy musiała iść przez wilgotne od rosy trawy, porastające ściółkę.

Kto chodzi takimi drogami?

Las wokół zdawał się gęstnieć, drzewa napierały na nią i nie było widać końca drogi. Ciągnęła się jak wąski korytarz wśród pni. Nadzieja ulatywała z jej serca, ale wtedy coś dostrzegła. Coś majaczyło na drodze przed nią, jakiś kształt, który też się poruszał. Zapał znów odżył, czując przypływ adrenaliny, przyspieszyła kroku.

Kształt się powiększał. Bez wątpienia ktoś szedł przed nią. Chciała go zawołać, ale głos uwiązł w gardle. Nagle zwolniła, jakby niepewna, czy chce przyspieszyć chwilę spotkania. Już nie nadzieja przepełniała jej serce, lecz strach. Sylwetka czegoś obcego rosła w oczach. Przemieszczała się całkiem szybko jakby utykając. Hyte stanęła w miejscu. Coś się zbliżało, coś biegło w jej stronę.

Już wiedziała, że nie chce się z tym spotkać twarzą w twarz. Wiedziała, że to będzie zbyt straszne. Ale to rosło. A ona w końcu dostrzegła, że…

Zaczęła krzyczeć. Tylko tyle mogła.

 

***

Szedł, raz po raz kopiąc szyszki i podrywając w górę garstki ziemi. Przeklinał w duchu kapitan i jej durne rozkazy i tego pożal się Boże zwiadowcę, który powinien wraz z nim wybić jej z głowy ten gówniany pomysł, a nie przytakiwać temu szaleństwu. Wazeliniarz pierdolony, co on sobie myśli, chce się popisać?! Już on mu pokaże, niech tylko znów się spotkają.

Oren przeszedł jeszcze kawałek, aż stwierdził, że to nie ma żadnego sensu. Rozkaz rozkazem, ale wszystko w nim ostrzegawczo krzyczało. Ok, rozejrzał się, zbadał tę głupią ścieżkę, mógł wrócić, by zdać raport, że niczego nie…

Ktoś siedział pod drzewem. Oren dostrzegł go nieco na lewo od ścieżki. Ktoś tam był i go obserwował.

– Ari? – zapytał z wahaniem, a wtedy coś za nim się poruszyło. Oren natychmiast sięgnął po broń, odwrócił się, lecz nikogo nie dostrzegł. Obrócił się w stronę postaci, ale  ona też zniknęła.

– Jasny chuj – zaklął, przełykając ślinę. Zabieram się stąd.

Już po kilku metrach w drodze powrotnej zorientował się, że ktoś go śledzi. Wyraźnie słyszał kroki, łamane gałązki, czyiś oddech, ale za każdym razem, gdy się odwracał, nikogo nie widział. Zimny pot oblewał mu czoło i sprawiał, że dłonie nie trzymały broni tak pewnie jak zwykle.  Wiatr wył w koronach drzew i serce Orena zamierało, gdy wydawało mu się, że niesie ze sobą szepty.

„Przyszedłeś”.

„Jestem tu”.

„Żeby cię zabić”.

Oren przestał dbać o pozory. Wystraszony, puścił się biegiem, nie oglądając się więcej za sibie, a las za nim krzyczał.

A potem krzyczała Hyte.

 

 


4 komentarze:

  1. Ciężko jest komentować częściowo swój tekst, ale podoba mi się, że wróciliśmy do tego po dłuższeeeeeeej przerwie. Co jest w tym wszystkim fajne, podkładanie sobie świń xD masz pomysł, mój part go rozrywa na części i odwrotnie, aczkolwiek na pewno dogadamy się z czasem jak już dojdziemy do wspólnego języka. Stylowo i gramatycznie Wilczy rządzi, ale nadrobię poziom. Zachęcam wszystkich do przeczytania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale ja tego nie ribie celowo :D staram sie zwykle odgadnac co miales na mysli, a wychodzi, co wychodzi. I podoba mi sie ten spontan. Troche przypomina gre to nasze pisanie. Kazde z nas jest kostka :D
      Cleo ma cenne uwagi. Popracujemy nad stylem. I rzeczywiście, mogliśmy upolowac dwa kroliki :D

      Usuń
  2. Hej :)
    Zacznę od tego, że lektura, choć długa, to jednak dała pokaz niezłego świata, mocnych emocji, które i mnie się udzieliły, a klarowność stanowi mocną stronę.
    Dość mocno widać różnicę między Waszymi stylami, choć gdyby dokonać korekty, byłoby to odrobinę mniej widoczne. Jednak i tak da się dostrzec, że oboje nieźle czujecie się nie tylko w klimacie gatunku, ale w samej historii, co stwierdzam po tym, że żaden akapit czy wypowiedź nie jest tutaj przypadkowo, jakby od czapy.
    Odnoszę wrażenie, że czasami akcja za bardzo przyspieszała, za wiele się działo, przez co wypadałam nieco z rytmu czytania. Do tego ta zabawa z narracją nie bardzo przypadła mi do gustu, głównie dlatego, że pierwszoosobowa jest wciskana między narratora wszystkowiedzącego. Takie przeskakiwanie też wpływa na dynamikę lektury, a naprawdę zależało mi na tym, by się dobrze wczytać.
    Za nic nie podążałabym za takim dowódcą jak Grind. Zdaje się widzieć nie dalej niż na czubek własnego nosa, do tego jest narcystyczny i wulgarny. Uciekłabym od niego znacznie szybciej niż Raven.
    Hmm, Oren kojarzy mi się Nero, bo to czytane wspak, a że bardzo lubię jednego Nero, to poczułam sympatię i do Orena, który nie tylko ratuje, ale i sprowadza na ziemię tym swoim „to najchujowszy pomysł ever!” :D
    To będzie ciekawy oddział, jak sądzę :D już widzę tę wielką przyjaźń w samej wymianie zdań :D Ale opis potyczki był niezły.
    Może się będę czepiać, ale nie wydaje mi się, by jeden królik miał dość mięsa, by skutecznie zapchać troje dorosłych ludzi, jednak Hyte ciesząca się z takiego posiłku wygrała wszystko :D
    Woow, końcowe akapity miały niezłą akcję i dialogi, wczytałam się na całego i zakończenie ani trochę mi się nie podoba! Ja chcę wiedzieć, co tam się dokładnie wydarzyło, takie pozostawienie mnie z okrzykiem Hyte w głowie guzik Wam daje!
    Widać, że się dogadujecie i oboje czerpiecie przyjemność z tworzenia tego świata i bohaterów. Chcę więcej.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy za obszerny komentarz! Słuszne uwagi, będziemy o nich pamiętać ;)
      PS. Ciepło, gorąco, parzy! Oren ma nawet więcej niż jednego anagramowego imiennika i jest swego rodzaju hołdem dla nich ;D

      Usuń