Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 26.05): Jestem przy tobie. Nieważne, co jeszcze przyjdzie ci do głowy, jestem przy tobie. Klucze: sądzić, nachalny, patyzant, wygodnie

Namierz cel:

poniedziałek, 7 grudnia 2020

Misja 8: In darkness it's getting hard to stand ~Miachar


     Od dawna planowałam przyjechać, jednak plany swoje, a życie swoje – nie tak łatwo jest się wyrwać spomiędzy kolejnych projektów, spotkań i uwag rzucanych tym beznamiętnym głosem, które gdzieś może trafiają, ale nie przez uszy do serca. Miałam przyjechać z pierwszymi ciepłymi dniami, ale wtedy, jakby na przekór tak pięknej pogodzie, kiedy człowiek myśli tylko o tym, by wyjść na świeże powietrze, ilość obowiązków wzrosła, bo przecież ktoś musiał zostać oddelegowany do nauczania świeżaków. Podołałam temu wszystkiemu, inaczej bym nie mogła, ale czułam potworne wyrzuty sumienia, że przez to mój plan tak bardzo odsuwa się w czasie.        Jednak w końcu się udało, co wywołało u mnie olbrzymi uśmiech, kiedy w promieniach słońca wysiadłam z autobusu na przystanku przed ośrodkiem, a jego przyjemna nazwa dała się przeczytać nawet z odległości.

    Nie chcąc tracić czasu, ruszyłam do budynku, by wymijając w drzwiach innego odwiedzającego, znaleźć się w przestronnym, jasnym holu, gdzie poza personelem i gośćmi przesuwały się postaci tych pacjentów, którzy mogli poruszać się korytarzami. Wiedziałam, że wśród nich nie dojrzę osoby, dla której przyjechałam, ale to nie szkodzi – i tak wiem, gdzie ona jest. Przynajmniej zazwyczaj.
    Ledwie znalazłam się przed kontuarem punktu recepcji „i lub” informacji, kiedy przywitało mnie radosne:
    – O, dzień dobry!
    Młoda pielęgniarka o gładkiej skórze i szerokim uśmiechu patrzyła na mnie z sympatią. Ja także ją rozpoznałam; była jedną z osób, które mój brat do siebie dopuszczał, co oznaczało, że musiała być bardzo dobrym człowiekiem – w taki właśnie sposób dobierał sobie towarzystwo, tylko ci, którzy mieli dobrą aurę, mogli pozostawać z nim w przyjaznych stosunkach. Tyczyło się to także członków rodziny, o czym jedna z naszych ciotek przekonała się dość boleśnie. Cóż, trzeba było do tego przywyknąć.
    – Dawno pani u nas nie było. Jak się pani miewa?
    „Nie na tyle dobrze, by nie mieć żadnych wyrzutów sumienia” – chciałam odpowiedzieć, ale to nie zabrzmiałoby dobrze. Nauczyłam się już, że nie zawsze mogę dzielić się tym, co się dzieje, bo wbrew otwartej postawie, jaką próbują przyjąć inni ludzie, w rzeczywistości guzik obchodzi ich moje życie i problemy, z którymi muszę się mierzyć.
    – Dzień dobry – odparłam. – W porządku. Czy doktor Jameson może mnie teraz przyjąć?
    Przyjechałam o jakieś pół godziny za wcześnie, ale nie mogłam siedzieć dłużej w domu. Chciałam być tu jak najszybciej, jednak moja decyzja wpływała także na rozkład dnia innych. Jeśli miał teraz jakąś wizytę, nie mogłam sobie ot tak wejść do jego gabinetu i zacząć rozmowę, zanim o nią poproszę.
    – Chwileczkę. – Pielęgniarka sprawdziła coś w swoim komputerze, po czym spojrzała na mnie z uśmiechem. – Jest wolny, dam mu znać, że pani jest. Proszę iść do jego gabinetu.
    – Dziękuję.
    Minęły prawie trzy miesiące, od kiedy ostatnim razem szłam tymi korytarzami. Wpływ na to miała praca, ale też obostrzenia, jakie nałożono na tych pacjentów, którzy wykazywali chwilową regresję w swoim leczeniu. Z jakiegoś powodu dotyczyło to także Jimmie’go, choć nikt nie raczył powiedzieć mi dokładnie, z czego się to wzięło. Rodzice też nie znali szczegółów, a choć odwiedzali go i tak dość często, nie zauważyli w jego zachowaniu większych zmian. To dlatego chciałam rozmówić się z jego lekarzem prowadzącym, byle tylko mieć pewność, jak naprawdę jest z moim bratem i czy jest coś, co mogę dla niego zrobić, by było lepiej.
    Przemierzyłam znany już sobie korytarz, by dotrzeć pod odpowiednie drzwi. Zatrzymałam się przed nimi, by wziąć głębszy oddech i w ten sposób się uspokoić. Po tym rytuale zapukałam.
    – Proszę.
    Mimo upływu czasu nic się tu nie zmieniło. Nawet rośliny na parapecie pozostały te same, co musiało świadczyć o tym, jak bardzo się tu o nie dba. Biurko ustawiono po prawej stronie pomieszczenia, obok niego regał z segregatorami. Krzesło przed nim, leżanka po lewej stronie. Królująca biel i spokojna zieleń, by nikt, ani pacjent, ani odwiedzający nie poczuł się tu źle.
    Mężczyzna stukał właśnie w klawiaturę, nie odrywając wzroku od ekranu komputera, kiedy przechodziłam przez próg, by za sobą zamknąć i przystanąć w miejscu. Nigdy nie czułam się tu swobodnie mimo prób nie tylko odpowiedniej kreacji wnętrza, ale i serdecznego tonu lekarza, który rozmawiał tak, jakby chciał się zaprzyjaźnić. Byłam dość zamkniętym w sobie człowiekiem, który nie nawiązywał zbyt łatwo znajomości, zwłaszcza gdy ktoś był strasznie namolny, wolałam zepchnąć do worka „nieszkodliwi narzucający” i zachować uprzejmy chłód. To samo miałam zamiar zrobić teraz.
    Najwidoczniej lekarz postawił ostatnią kropkę czy też w inny sposób zakończył wykonywaną czynność, bo spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
    – Panna Lavarra. – Wstał, jakby chciał zachować się po dżentelmeńsku, i uśmiechnął do mnie pogodnie, czego ani myślałam odwzajemniać. – Miło panią widzieć. Proszę, niech pani usiądzie.
    – Dzień dobry, dziękuję. – Usiadłam i zapatrzyłam się w ścianę z oknem za plecami mężczyzny, byle tylko nie patrzeć na lekarza, który mógł mieć dla mnie wieści tak dobre, jak i druzgocąco złe. – Proszę mi powiedzieć, jak się miewa mój brat? Dlaczego zmieniono jego leki i zmniejszono ilość odwiedzin? Z czego to wynika?
    Poznał mnie na tyle, by wiedzieć, że nie będę rzucać frazesów na temat pogody czy tego, że dobrze wygląda w zaroście – bo wcale tak nie jest – a od razu przejdę do rzeczy. Patrzył na mnie twardo, ale wiedział, że będę naciskać na jego odpowiedzi, jeśli on uzna, że lepiej błądzić niż dać mi je na od razu na tacy.
    – Zmiana leków to wynik tego, że Jimmie uodpornił się na jeden ze składników. Może nie tyle uodpornił, co przestał na niego reagować, dlatego musieliśmy znaleźć inny środek, który sprawiłby, że zachowywałby się normalniej. Jeśli chodzi zaś o odwiedziny… – Nie zrobił teatralnej pauzy dla zbudowania jakiegoś napięcia, ale żeby westchnąć, co sprawiło, że jeszcze bardziej się spięłam. – Podczas zmiany farmakologicznej pani brat zaczął wykazywać zachowania autodestrukcyjne i…
    – To znaczy?
    Wiedziałam, co kryje się pod tymi słowami, chciałam, by mi to zobrazował, bowiem nie umiałam sama wyobrazić sobie, że Jimmie w jakikolwiek sposób się krzywdzi.
    Doktor popatrzył na mnie uważnie, jakby oceniał, czy zdołam udźwignąć prawdę.
    – Uderzał głową o ścianę, dopóki nie zaczął krwawić. – Czerwone plamy na białych ścianach pokoju. – Biczował się zrolowanym ręcznikiem. – Pręgi na plecach, jakby chciał wyglądać niczym Chrystus. – A później zaatakował jedną z pielęgniarek.
    – Zrobił jej coś?
    Mój brat jako dziecko nie skrzywdziłby żadnej istoty, nawet pająki czy mrówki miały u niego taryfę ulgową i szybciej mogły liczyć na ocalenie niż na śmierć z jego ręki. Jako nastolatek zaczął wykazywać problemy. Wstępna diagnoza zaprowadziła nas tutaj.
    – Nie, ale kiedy ją do siebie przytulił, nie chciał puścić, musieliśmy użyć środka uspokajającego.
    – Na pewno nic jej nie jest?
    Nie zniosłabym, gdyby brat miał na sumieniu jakąkolwiek osobę.
    – Nie, właściwie wybrał sobie na cel, że tak to nazwę, najbardziej doświadczoną z nich, która przez cały czas, gdy próbowaliśmy ich rozdzielić, rozmawiała z nim. Po wszystkim powiedziała mi, że temu dziecku trzeba pomóc, by nigdy więcej nie potrzebowało kraść czyjeś przytulenie.
    Poczułam łzy napływające mi do oczu, ale wiedziałam, że nie mogę pozwolić im płynąć. Musiałam być silna dla nas obojga.
    – Czy jest już na tyle dobrze, bym mogła go dzisiaj zobaczyć?
    Gdyby okazało się, że droga tutaj była na marne, wkurzyłabym się.
    Przez twarz mężczyzny przebiegł krótki uśmiech.
    – Oczywiście, nic się pod tym względem nie zmieniło, godziny są takie, jak podaliśmy państwu w ostatnim mailu.
    Skinęłam mu głową i wzięłam głęboki oddech. Czułam, że mężczyzna wciąż mi się przypatruje, ale nie zareagowałam na to. Musiałam pozbierać się tak, by Jimmie nie zauważył, jak bardzo jestem przerażona.
    Słyszałam, jak wstaje, by podejść do jednej ze swoich szaf i ściągnąć z regału jakiś wolumin. Wrócił z nim do biurka i wręczył mi ponad blatem.
    – Proszę ją przeczytać – oznajmił i wręczył mi powieść w niebieskiej okładce. „Głębia Challengera” Neala Schustermana. Spojrzałam na lekarza z uniesioną brwią. – Niech mi pani zaufa i ją przeczyta, wtedy będzie pani wiedziała lepiej, z czym boryka się Jimmie. Może wtedy będzie pani łatwiej.
    Chciałam zapytać, czy kiedykolwiek członkowi rodziny może być łatwiej, ale przemilczałam to, zamiast tego spróbowałam się uśmiechnąć.
    – Dziękuję. Czy mogę do niego teraz iść?
    Nie byłam pewna, czy skończył zajęcia, jeśli jakieś miał, ale z każdą sekundą coraz bardziej chciałam go zobaczyć.
    Doktor odwzajemnił uśmiech.
    – Oczywiście. A gdyby później pojawiły się jeszcze jakieś pytania, może pani przyjść, postaram się odpowiedzieć. Miło było znowu panią zobaczyć.
    – Dobrze. Dziękuję. Pana też. Do widzenia.
    Uniosłam się z krzesła i podeszłam do drzwi. Ledwie je otworzyłam, a natknęłam się na mężczyznę w błękitnym uniformie, który uśmiechnął się szeroko na mój widok.
    – Pani Lavarra! Wpadła pani w odwiedziny?
    – Dzień dobry. Tak, zgadza się. Wie pan, gdzie jest Jimmie?
    – Oczywiście i z chęcią panią do niego zaprowadzę.
    Wskazał ręką, bym ruszyła za nim, co też bez większej zwłoki uczyniłam.

    – Trafiła pani na jego lepszy dzień – oznajmił pielęgniarz, prowadząc mnie do pokoju dziennego zwanego przez personel bawialnią, bo tylko w tym pomieszczeniu pacjenci mogli się bawić, choć to niewiele miało wspólnego z zabawą, jaką znali ich rówieśnicy. – Uśmiecha się i mówi składnie, więc życzę przyjemnej rozmowy.
    – Dziękuję.
    Wiedziałam, że dzisiaj jest lepiej, lekarz, u którego byłam wcześniej, opowiedział mi o obecnym stanie brata i lekach, które przyjmuje. Wciąż uważałam, iż mają go za królika doświadczalnego, ale racjonalna część mnie pojmowała, iż przy wciąż ustalanej do końca diagnozie – do której w przypadku chorób psychicznych należy podchodzić bardzo indywidualnie – jest to po prostu konieczne. Dlatego nakazałam sobie nie myśleć o tym, czego się dowiedziałam, za to skupić się na bracie, który siedział przy jednym ze stolików w bawialni i coś rysował.
    Serce mi zadrżało, kiedy go tylko zobaczyłam. Uderzyło we mnie to, jak bardzo się za nim stęskniłam.
    Nie ruszyłam się, kiedy pielęgniarz zbliżył się do chłopaka, przyklęknął obok niego i szeptem poinformował, że ma gościa. Brat odwrócił się, by zobaczyć, kto do niego przyjechał, a kiedy jego wzrok spoczął na mnie, rozpoznał mnie od razu i uśmiechnął się całym sobą.

    – Macy!

    Jak miło wreszcie usłyszeć swoje imię z jego ust.
    Nie sądziłam, że pozwoli mi przytulić się na powitanie, dlatego z radością się do niego wtuliłam.
    – Cześć, Jimmie. Co u ciebie?

    Uśmiechnęłam się przyjaźnie, siadając naprzeciwko, a brat nie odrywał ode mnie wzroku. Wyglądał na szczęśliwego.
    – Co rysujesz?
    Jak zwykle trzymał w dłoni ołówek. Jeden, bo nie mógł dostać ich więcej, takie panowały tu zasady. Nie przeszkadzało mu to zbytnio, bo zawsze uważał, że rzecz jest przydatna do czasu, aż nie zniknie. Dlatego nie potrzebował nowych rzeczy czy ubrań, jeśli wciąż dało się je naprawić lub uprać.
    Pochyliłam się nad zarysowaną kartką i dostrzegłam statek płynący po wodzie wśród zburzonych fal, co brat oddał tak realistycznie, że przez jeden moment myślałam, że są żywe.
    – Statek? – dopytałam. – Bardzo ładny.
    Inne słowa nie przychodziły mi do głowy, dlatego między nami bardzo szybko zapadła niezręczna cisza. Zastanawiałam się, o co mogę zapytać, by zechciał mi odpowiedzieć i cokolwiek powiedział, ale Jimmie miał inny plan.
    Spojrzał na mnie z cieniem bólu w oczach. Wcześniejsza szczęśliwość zniknęła niczym przebita bańka mydlana.
    Wiesz, jak to jest być torturowanym przez własny umysł? – zapytał i ukrył twarz w dłoniach.
    Ja swoją mogłam tylko pokręcić, by zaprzeczyć.   

    – A czy wiesz – pytał dalej, podnosząc na mnie wzrok, a w jego oczach lśniły łzy największego cierpienia, z jakim do tej pory przyszło mi się mierzyć – jak ciężko jest stać w ciemnościach, kiedy wiesz, że gdzieś obok, całkiem niedaleko jest świat pełen słońca i szczęścia bez końca?
    – Ja… Nie wiem, skarbie. Chyba nigdy nie żyłam w całkowitej ciemności.
    Czyli to z nią musi sobie radzić. Z przytłaczającą czernią, która otacza go z każdej strony i nie pozwala promieniom światła przebić się, by do niego dotrzeć.
    Jimmie pociągnął nosem, mogłam już tylko odliczać, kiedy do jego oczu napłyną łzy i wyżłobią ścieżki na policzkach. Serce zaczęło mi się ściskać na sam jego widok.

    – „Najgorsze ze wszystkiego jest to, że nigdy nie wiesz, w co nagle zaczniesz wierzyć” – przytoczył słowa, które miałam poznać dopiero później. Moje oczy także zaczęły robić się wilgotne od łez, o których wiedziałam, że nie mogę pozwolić im popłynąć.
    Musiałam być silna za nas oboje i dla nas obojga. Ale tak trudno było je powstrzymać.
    – A jeśli to coś da? Jeśli moje łzy cię uleczą, czy wtedy…? – Wiedziałam, że zaczęłam bredzić, ale w tamtej chwili czułam się zbyt słaba, by myśleć trzeźwo i być dorosłą, za którą wszyscy mnie brali.

    Brat spojrzał na mnie twardo, gdzieś schowała się niewinność, którą jeszcze można przypisać nastolatkom.
    – Nie jesteś pieprzoną syrenką, by twoje łzy miały jakąkolwiek moc – odpowiedział, napawając się brzmieniem wulgarnego słowa. – A skoro już mówimy o syrenach i wodzie… – Nie mówiliśmy, to on sięgnął po takie porównanie, ja jedynie mogłam go słuchać. – Myślałaś kiedyś o tym, jak to jest stale płynąć morzem bez horyzontu, wiedząc, że statek to tylko miejsce na chwilę, a gdzieś poza linią wody, jest głębina, która chce, byś spadła na jej dno? – zapytał, a ja nie mogłam już dłużej powstrzymywać łez, które napływały mi do oczu.
    Pierwsza z nich potoczyła się po lewym policzku.
    Zamrugałam szybko i przeniosłam wzrok na kartkę papieru leżącą na stole między nami. Rozumiałam już, co chciał przekazać za pomocą tego rysunku. Dlaczego to był akurat statek i morze bez horyzontu.
    – Nie, nigdy – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – I nie wydaje mi się, bym była w stanie to sobie nawet wyobrazić.
    Nie odpowiedział na to, co powiedziałam, a jedynie… zaczął płakać. Nie było to skomlenie zbitego psa, do którego przywykłam, co tak często odzywał się w rodzinnym domu, ale szloch, który wstrząsał ciałem nastolatka. Słone krople skapywały na biały blat, a moje serce otrzymywało kolejne zadrapania – złamane zostało już dawno temu.
    Płakaliśmy oboje, ale nikt nie zwracał na nas uwagi. Nie tak wyobrażałam sobie to nasze spotkanie po takim czasie, ale chyba tego właśnie obojgu było nam potrzeba – płakania wspólnie z członkiem rodziny.
    Nie wiedząc, jak zareaguje, spróbowałam. Wstałam i przyklęknęłam przy krześle brata, by go do siebie przytulić. Nie odepchnął mnie, jak wielokrotnie to robił w przeszłości, a wtulił się we mnie. Nie przeszkadzało mi, że moja jasna koszula może zostać czymś pobrudzona. Ważne, że mogliśmy być razem, nawet jeśli w tej chwili było to dla nas tak ciężkie przeżycie.
    Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak długo tak tkwimy, kiedy nagle koło mnie nie pojawił się tamten pielęgniarz i dotknął mojego ramienia.
    – Pani Lavarra?
    – Tak?
    Nie skomentował mojej mokrej twarzy ani tego, że Jimmie wciąż się we mnie wtulał.
    – Nie chcę przeszkadzać, ale godziny odwiedziny właśnie dobiegły końca.
    Teraz, kiedy na nowo przywrócono mnie do rzeczywistości, mogłam zobaczyć, że poza mną kilkoro pacjentów także jeszcze spędzało to popołudnie z rodzinami. Może nikt poza nami nie płakał, ale widziałam smutek na tylu twarzach, że choć trochę zrobiło mi się lepiej. Ponoć smutek dzielony z kimś staje się mniej dobijający i w to chciałam wierzyć.
    – Rozumiem. – Oderwałam od siebie brata i spojrzałam mu w oczy. – Muszę już iść, Jimmie, ale niedługo przyjadę. Naprawdę niedługo.
    – Obiecujesz? – zapytał, wyciągając ku mnie dłoń z wyprostowanym małym palcem.
    Zrobiłam to samo, nasze małe palce się złączyły, a kciuki przypieczętowały gest.
    – Obiecuję, braciszku. – Przytuliłam go ostatni raz. – Bardzo cię kocham, wiesz?
    – Wiem, ja ciebie też.
    Ostatnim, co zrobiłam w jego towarzystwie, to ucałowałam go w czoło – ciemne kosmyki opadających na nie włosów dotknęły mojej twarzy – po czym odeszłam, pozostawiając go na nowo z rysunkiem, ciemnością i nikłą nadzieją na to, że jeszcze będzie lepiej.
    Szłam za pielęgniarzem, który prowadził mnie pod recepcję, bym tam odwrócić się do mnie i próbować dodać otuchy za pomocą uśmiechu.
    – Wiem, że wydaje się pani, iż nie jest z nim najlepiej, ale proszę mi wierzyć, że jest. Rozmawiał z panią i dzielił się tym, co myśli – zapomniałam, że personel ma oczy i uszy wszędzie w tym budynku – a to oznacza, że jego głowa jest jak najbardziej trzeźwa, nie zaś omamiona przez lekarstwa. Proszę mi wierzyć, że rozmowa z panią wiele mu dała. Chce pani jeszcze raz zobaczyć się z lekarzem?
    Pokręciłam głową, zaciskając palce na pasku torebki. W jej środku schowałam powieść, którą otrzymałam przed dwiema godzinami i do której nie wiedziałam, czy będę w stanie przysiąść.
    Pielęgniarz zrozumiał, co chciałam mu przekazać, uśmiechnął się jeszcze raz.
    – W takim razie dziękujemy za odwiedziny. Jeśli godziny kolejnych wizyt uległyby zmianie, powiadomimy panią, najpewniej esemesem.
    – Dobrze. Dziękuję. Do widzenia.
    Żegnało mnie kilka głosów personelu, kątem oka zauważyłam także, że ci pacjenci, którzy kręcili się w pobliżu i mnie rozpoznawali, pomachali mi. Odpowiedziałam na to szybkim uniesieniem ręki i przyspieszyłam, by nikt nie zobaczył, że gotowa jestem dławić się łzami bezsilności.

    Opuszczałam wreszcie ten budynek w kolorze piasku, który zdawał się cierpliwie czekać na mocniejszy wiatr zdolny do tego, by go obalić i zabrać ze sobą gdzieś hen daleko. Zmierzałam w dół ścieżką z jasnych kamieni, a z każdym krokiem moje policzki były coraz bardziej mokre. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że wylewam z siebie potoki, bo nie zaczęłam dusić się tym płaczem, a raczej oczyszczać.
    Poza mną nie było na zewnątrz nikogo. Nikt się nie kręcił, nikt nikogo nie gonił, by zmusić do wzięcia lekarstw. Tylko ja i budynek za moimi plecami, jakby to było wszystko, na co składać może się świat.
    Pozwoliłam, by moją głowę zaatakowały same przykre myśli, których nie dopuszczałam do siebie podczas rozmowy z Jimmiem. Dałam się porwać tym czarnym obrazom, które przewijały mi się przez myśli od tamtego dnia, kiedy na jaw wyszło, że mój brat nie jest „normalny” według przyjętych norm i standardów. Ale dla mnie zawsze był młodszym braciszkiem, jedynym rodzeństwem, jakie miałam. Nie mogłam pozwolić, by działo mu się coś złego, i tak już za długo zwlekałam z tym, by mu pomagać.
    Tylko co mogłam zrobić, by faktycznie wesprzeć go w tej nierównej walce?
    „Niech mi pani zaufa i ją przeczyta, wtedy będzie pani wiedziała lepiej, z czym boryka się Jimmie. Może wtedy będzie pani łatwiej.”

    Dotarłam na przystanek, skąd odjeżdżał autobus w moje rejony, gdzie nie było żadnego oczekującego, z wdzięcznością przysiadłam na ławce i porzuciłam udawanie, iż wszystko jest dobrze.
    Dałam się porwać huraganowi uczuć i walczyłam, by strach, który chwycił w końcu za gardło i wyrwał z niego urywane oddechy kogoś, kto się dusił, opuścił mnie przynajmniej do następnej wizyty.
    Dławiłam się płaczem i kaszlem, z pewnością też obsmarkałam, ale póki nie wyrzuciłam w ten sposób tego, co próbowało mnie przybić, nie mogłam zachować się inaczej.
    Ale to nie mogło trwać za długo. Musiałam się jednak uspokoić, a że z doświadczenia wiedziałam, co działa na mnie najlepiej, wytarłam twarz chusteczkami, upewniłam się, że wciąż pozostaję na przystanku sama – do przyjazdu środka komunikacji pozostawało jeszcze dość minut – usiadłam na ławce po turecku i wypróbowałam metodę, która od lat pozwalała mi nie dać się próbującej mnie zabić panice.

    Skrzyżowałam ręce, oparłam dłonie na ramionach, przymknęłam oczy i zaczęłam krótką walkę o siebie.
    Wdech. Dwa klapnięcia po prawym ramieniu. Wydech i:
    – Jeden.
    Wdech. Dwa klapnięcia po lewym ramieniu. Wydech i:
    – Dwa.
    Wdech. Dwa klapnięcia po prawym ramieniu. Wydech i:
    – Trzy.

    Z każdym oddechem, z każdym poklepaniem strach puszczał, a w głowie zaczęło się przejaśniać. Złe myśli nie odeszły, ale schowały się znowu daleko, tak by nie zaatakować mnie, dopóki nie będę wystarczająco słaba, by się pod nimi ugiąć. Moje płuca wypełniały się świeżym powietrzem, do nosa docierał zapach trawy, na skórę zaś przez szklane ściany przystanku spływały promienie słońca. Nim autobus wjechał do zatoczki, ja na nowo byłam osobą z poważnym wyrazem twarzy i bystrymi oczami kogoś, kogo można się bać, jeśli zajdzie mu się z skórę.
    Kierowca nie zdziwił się, że ktoś wsiada z tego przystanku, przyzwyczajony, że zabiera stąd gości ośrodka psychiatrycznego, jednak nie omieszkał obrzucić mnie spojrzeniem pełnym współczucia, jakby to miało mi w czymkolwiek pomóc.
    Odwzajemniłam się za pomocą uśmiechu, zapłaciłam za bilet i zajęłam miejsce w połowie prawie że pustego pojazdu. Usiadłam przy oknie i, kiedy ruszyliśmy, wypakowałam z torebki podarowaną mi książkę. Pogładziłam palcami jej ciemnoniebieską okładkę i otworzyłam, by spróbować czytać z wielką niewiadomą, co też ta powieść może mi przynieść.


    „Na pewno wiesz dwie rzeczy. Po pierwsze: byłeś tam. Po drugie: nie mogło cię tam być...”



_______________________________

    Powyższy cytat pochodzi ze wspomnianej powieści „Głębia Challengera” Neala Schustermana, mojej książki tego roku. Dzięki niej zyskałam świeższe spojrzenie na to, z czym wiąże się choroba psychiczna. Jej bohater i narrator jest osobą chorą i opisuje, jak wygląda jego życie. Ja postanowiłam wykazać, jak może to wyglądać dla uczestnika i jednocześnie obserwatora takiego życia – członka rodziny, bo choroba dotyka nie tylko chorującego, ale i jego najbliższych.
    W tekście została wykorzystana także metoda uspokojenia w przypadku zbliżającego się ataku paniki lub kiedy osoba nie jest w stanie się kontrolować w celu jej uspokojenia,bądź też dla poczucia bezpieczeństwa (Butterfly Hug Method); zaczerpnięta została ona z serialu [It’s okay to not be okay], który inspirował mnie już wcześniej, ale prawiąc o wielu aspektach chorób psychicznych, a także autyzmie, sile rodziny, miłości i poczuciu bezpieczeństwa, ma prawo inspirować do naprawdę wielu prac.

    Jeśli uważacie, iż ktoś z bliskich lub wy sami borykacie się z czymś, co jest dla was za trudne, nie bójcie się prosić o pomoc – to pierwszy krok w stronę zdrowia. Swoją pomoc oferują m.in.:
    – Polskie Towarzystwo Psychologiczne    www.ptp-dziecko.org.pl

    – Polskie Towarzystwo Psychoterapii Psychodynamicznej    www.psychodynamika.pl

    – Fundacja „Dajemy dzieciom siłę”    www.fdds.pl 



    Dbajmy o swoje zdrowie i siebie nawzajem!

4 komentarze:

  1. Odwiedziny w szpitalu nigdy nie są przyjemne , zwłaszcza gdy odwiedza się rodzinę. Już polubiłam jej brata, gdy tylko wspomniałaś w jaki sposób dobiera sobie towarzystwo. Chyba wszyscy tak powinniśmy robić. Jak wielu toksycznych ludzi wtedy zniknęłoby z naszego otoczenia.
    Coś w tym jest że tak naprawdę nikogo nie obchodzą nasze problemy, no może z wyjątkiem osób którym jesteśmy bardzo bliscy ale nie obcych.
    Ciekawa jestem co jest wynikiem zmiany leczenia. Zaniedbywanie czy może brak nadziei na poprawę?
    To się skomplikowało. Takich objawów się nie podziwiałam. Wygląda to na chorobę psychiczną, co jest jeszcze trudniejsze do zniesienia dla rodziny.
    Świetnie podeszłam do tematu tej misji.
    Bardzo podoba mi się ten tekst, jest pełen emocji i ukazuje trudy relacji z osobą chorą.
    Ciężki tekst. Nie sądziłam że tak trudno będzie mi przez niego przejść. Dużo w nim bólu, rezygnacji i poczucia że nie można zrobić nic. Oprócz być.
    Końcówka zadziwiająca i pozostawiająca takie pytanie: ale jak to?

    OdpowiedzUsuń
  2. Po pierwsze przepraszam za zwłokę w komentowaniu. Ostatnio pamięć i koncentracja to moje nienajlepsze strony, ale juz cos z tym robie.

    Po drugie...

    Boże, jaki to wazny tekst! Takie mam poczucie po przeczytaniu. Cała wsiąkłam w ten tytul. Przyznam sie, ze nawet dziecko nagle mi zniklo z pokoju, tak się zaczytalam! Bo to nie tylko rzeczy ważne, ale i bardzo ciekawie napisane. Dawkujesz napiecie, którego kulminacja następuje w trakcie spotkania rodzenstwa i, damn, sama mialam łzy w oczach. Naprawde sie wczulam.

    Kilka zdan zatrzynalo mnie z powodu nietypowego zlozenia, cos co sana bym skorygowala, ale zdecydowanie wiekszosc zdan wbijala mnie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. w fotel (nie wiem co ten blogger zrobil, ale bylam pewna, ze wyzsza czesc komentarza standardowo wyparowala). Musialabym duzo skopiwowac. Miedzy innymi:

      „Nie na tyle dobrze, by nie mieć żadnych wyrzutów sumienia” – chciałam odpowiedzieć, ale to nie zabrzmiałoby dobrze. Nauczyłam się już, że nie zawsze mogę dzielić się tym, co się dzieje, bo wbrew otwartej postawie, jaką próbują przyjąć inni ludzie, w rzeczywistości guzik obchodzi ich moje życie i problemy, z którymi muszę się mierzyć. <--- to pierwszy fragment, przy ktorym sie zatrzymalam. Rozumiem go na swoj sposob albo raczej interpretuje w strone swojego rozumowania, ale, och, wciaz sama sie ze szczerej odpowiedzi na pytanie, majac w glowie to "a co to kogo obchodzi". Poza tym, spotkalam sie takze z tym, ze taka szczera odpowiedz odwracano przeciwko mnie. Ludzie sa rozni. Ale fragment mnie chwycil za serce.

      odpowiedział, napawając się brzmieniem wulgarnego słowa <-- o, o, jesli chodzi o zdania wbijajace w fotel... bardzo mi sie to podoba, jak oddaje, jak widze zywo emocje na twarzy Jimmiego, Boze, takie zdania rządzą, są jak wyrwane z serca pisarza, rozumiesz, o czym mówie? Przez takie zdania tekst wychodzi z glowy i żywy tanczy przed oczami czytelnika

      Myślałaś kiedyś o tym, jak to jest stale płynąć morzem bez horyzontu, wiedząc, że statek to tylko miejsce na chwilę, a gdzieś poza linią wody, jest głębina, która chce, byś spadła na jej dno? – zapytał, a ja nie mogłam już dłużej powstrzymywać łez, które napływały mi do oczu. <---- to mnie zmiotlo. wszytskie te porowania, metafory, zeby zdrowy czlowiek mogl przynajmniej sprobowac sobie wyobrazic z czym sie mierzy osoba psychicznie chora, trafia to we mnie. Sama mam wrazenie, jakbym cos dzisiaj zaczynala rozumiec.

      Tylko ja i budynek za moimi plecami, jakby to było wszystko, na co składać może się świat. <--- nastepna perelka. Boze! Przeszlas sama siebie dla mnie w tym tekscie. To zdanie na pewno bedzie pojawiac sie w moich myslach przy podobnych sytuacjach. Bo wlasnie w chwilach wielkich emocji ten swiat tak wlasnie sie kurczy.

      Dalej pamietam o huraganie uczuc - ladne zestawienie - i te stany rozpaczy, placzu, opisy naprawde znow robia wrazenie. rozbilas to na czynniki pierwsze. samo czytanie o tym to bylo katharsis, nie mowiac o mozliwosci wczucia, bo ktoz z nam nie plakal na wszystkie opisane tu sposoby. ee, no ja plakalam. Ten tekst jest wrecz przeładowany elementami, w ktore wczuwam sie tak latwo jak latwo moje nogi wskakuja w ulubione buty!

      Ok, na pewno rozejrze sie za ta ksiazka. Gdyby autor tym tektem ja reklamowal, zarobil by 3 razy wiecej. No i musze docenic za poslowie. Zaluje ze nie mialam szansy przezcytac takiego tekstu parenascie lat temu. Skorzystalabym z wielu podpowiedzi. Ale nawet teraz tekst ten na pewno zostanie ze mna na bardzo dlugo. I, szczerze, bede do niego wracac.

      Usuń
    2. Dios mio.
      Serdecznie dziękuję za tak miłe słowa! <3
      Przyznam się do czegoś - to był najważniejszy tekst zeszłego roku, który kosztował mnie naprawdę wiele czasu i rozmyślania, jak ubrać wszystko w słowa - nie jest najdłuższy, ale jak książka miał dla mnie ogromne znaczenie. Zdrowi ludzie raczej unikają kontaktu z psychiczne chorymi, po sobie wiem, że wolałabym uciec niż stanąć z kimś takim twarzą w twarz, tym tekstem i siebie chciałam przekonać do większej otwartości i empatii.
      Dziękuję, że powyższe rozważania do Ciebie trafiły, to najlepsze uczucie, kiedy dzieło pozostaje w czytelniku.
      Pozdrawiam.

      Usuń