Wiedziałem, że nadchodzi.
Wiedziałem, że przemierza las, który do tej pory był mi przyjacielem, a za nim podąża jego armia. Jakby nie bał się, że trafi na totalne odludzie, gdzie nikt nie będzie podziwiał walki, jaka się tutaj zacznie z chwilą, gdy staniemy ze sobą twarzą w twarz. Wiedziałem, że może ona być niesprawiedliwa, zważając na to, jakimi siłami obaj dysponowaliśmy, ale moi wspaniali cyrkowcy zdawali się być doskonale przygotowani na to, by ubić czy ukręcić kilka głów, nawet jeśli pochodzą one od jakiś przerażających istot.
Wiedziałem, skąd nadchodzi, czekałem cierpliwie, będąc przygotowanym. Choć nie było mnie na miejscu, kiedy do Cyrku dotarł list, dzięki wewnętrznej motywacji nie tylko ostrzegłem przez swojego Stróża Webba wszystkich Starszych i zmobilizowałem swoich cyrkowców do urządzenia sobie małej rzezi wśród pachnących jeszcze dość ładnie iglaków, ale też ukryłem Rosario, co było dla mnie najważniejsze. Powinna być bezpieczna w moim dawnym pałacyku, który stał pusty nieopodal siedziby Rady, ukryty przed wzrokiem ciekawskich za wysokim żywopłotem, który nigdy nie tracił liści. Wystarczyło nawozić go odrobiną magii, by tak się odwdzięczał.
Skoro ukochana była bezpieczna, mogłem zmierzyć się z kuzynem bez innych zmartwień niż to, że muszę go pokonać albo przynajmniej zmusić do szybkiego odwrotu. Jako że po raz pierwszy – trochę czasu trwało, nim zebrał odpowiednio dużą liczbę nieumarłych czy też wydostał ich z ziemi – miał zaatakować w ten sposób, nie bardzo wiedziałem, jaka broń z całą pewnością zadziała, a improwizacja może nie wystarczyć.
Kiedy ja czekałem cierpliwie, spacerując sobie tam i z powrotem przed głównym namiotem, ubrany w swój ukochany, fioletowy frak i z cylindrem na głowie, moje dzieciaczki zdawały się już odrobinę wychodzić z siebie. Minęły trzy dni, od kiedy dowiedziałem się, że kuzyn wpada z wizytą i pewnie bez szczególnego prezentu poza bójką, a jak go nie było, tak nie było, co drażniło siłaczy – Cedric cedził coś pod nosem i łypał na wszystkich spode łba. Dobrze, że wracając do taboru od Rady, udało mi się po drodze wyhaczyć czekającą na okazję nastolatkę na gigancie; Cedric się z nią zabawił i tylko ślady krwi przy jednym z drzew, pod którym już zaczęła gnić, mogły świadczyć o tym, że kogoś tu niedawno zabito.
– Dyrektorze? – Kiedy tak wodziłem wzrokiem między drzewami, stawiając powolne kroki, u mojego boku zjawił się Kurt. Minę miał nietęgą, ale to mnie nie dziwiło, że wszystkich pracowników był najbardziej strachliwy. – Myśli pan, że długo jeszcze będziemy czekać?
Wiedziałem, że się niecierpliwią, że chcą już dać upust swym morderczym zapędom, ale nie byłem jasnowidzem czy dobrą wróżką, by spełnić ich życzenie. Byłam za to czarodziejem tak potężnym, że pół świata mógłbym zobaczyć w jedno mrugnięcie i zorientować się w sytuacji.
Lub po prostu wsłuchać się w las, który zdawał się mieć mi coś ważnego do powiedzenia.
Pozwoliłem, by wiatr owiał mi twarz, przelatujące nad naszymi głowami ptaki dały się usłyszeć i zrozumieć, szybko dostałem odpowiedź – nadchodzili.
Skąd wiedziałem, że to nie żaden człowiek, któremu przyszło do głowy wałęsać się w pobliżu osady Cyrku? Cóż, ludzie mają swój zapach i aurę; od istot, które ku nam zmierzały, bił smród daleko posuniętego rozkładu i brzęczenie muszych skrzydeł. Do tego nie dało się słyszeć wiele kroków – zaledwie dwie pary nóg poruszanych przez mózg i wolę, reszta to było szuranie lub wręcz czołganie się. Moja własna wersja apokalipsy właśnie się zbliżała.
Spojrzałem na swojego samozwańczego asystenta i uśmiechnąłem się do niego kącikiem ust.
– Szykujcie się! – podniosłem głos, na co cyrkowcy zareagowali w odpowiedni sposób, tworząc dwa zwarte szeregi ukrytych morderców gotowych na zabawę.
Każdy z nich trzymał swoją ulubioną broń, były więc między nimi scyzoryki, pięści, liny, broń palna, czysta nienawiść i obłęd. Z taką mieszanką wynik mógł być różny, ale ani na chwilę nie mogłem zwątpić w to, że moi ludzie dadzą sobie radę.
Wspólnie obserwowaliśmy, jak spomiędzy drzew wychodzi wróg i kieruje się prosto na nas.
Patrzyłem, jak idący z przodu Samuke przewierca mnie wzrokiem, uśmiechając się z wyraźną pogardą. Nie wyglądał, jakby dolegała mu samotność, choć wątpiłem, by wśród swoich zombie mógł liczyć na przyjemną konwersację. Nie zmienił się za wiele, wciąż średniego wzrostu i strasznie blady. Jedyną różnicą był giermek przy jego boku – wyglądał jak szczur wystrojony w garniak na wiadomą uroczystość – i te trupy, które próbowały się przemieszczać.
Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, że moi pracownicy wzdrygają się na ich widok, byli w końcu ludźmi, dla których zombie były jedynie wytworem filmów i seriali, nie czymś – dawnym kimś? – kogo mogliby spotkać w biały dzień. Każdy z nich był zdeformowany, ale czego można się było spodziewać po powstałych? To tylko martwe ciała pozbawione duszy, poruszające się jedynie dzięki magii. Powykręcane kończyny, oczodoły bez gałek, usta pozbawione koloru, bezzębne i bezmózgie. Aż dziw brał, że pokonując kolejne metry, jednak się nie rozsypały.
Świat zaczął cuchnąć odorem rozkładu, kiedy w końcu ta dziwna armia wyszła zza drzew, a nasze szeregi dzieliły zaledwie metry.
– Samuke – wyharczałem, a imię kuzyna obiło się o drzewa i poszybowało ponad nie, wzbijając do lotu te ptaki, których do tej pory nie zdołał wygonić smród. – Przybyłeś.
– Cześć, Ikari. – Czarownik uśmiechnął się do mnie szeroko, odsłaniając kły, jakich się dorobił, wchodząc w konszachty ze Śmiercią. – Tęskniłeś?
– Czekałem na ciebie – przyznałem, kręcąc w ręku laską dżentelmena, najlepszą bronią poza magią, jaką miałem dla siebie. – To było tak długo. Nie spieszyłeś się, prawda?
– Chciałem smakować drogi – odpowiedział i zbliżył się o kilka kroków, a ja zauważyłem w jego dłoni sztylet.
Ukochana broń Chłodu. Nigdy o tym nie zapomniałem, bo moje ciało zdobiły blizny, które miały pozostać ze mną, póki nie przyjdzie po mnie kostucha.
– I co, zasmakowałeś czy tylko najadłeś się muchomorów?
To nie była odpowiednia chwila na jakieś dziecinne przepychanki słowne, ale nie mogłem nic poradzić na gniew, który zapłonął mi w żyłach. Gniew, z którym przyszedłem na świat i który był moim imieniem.
Nie uszło uwadze kuzyna, co się ze mną dzieje, uśmiechnął się.
– Nie, za to wyczułem kogoś ślicznie pachnącego. Kobietę o imieniu Rosario. Znasz ją, prawda?
Specjalnie o niej wspomniał, by zaognić mój gniew.
– Ani mi się waż ją tknąć.
– Nie powstrzymasz mnie – odpowiedział z nonszalancją drapieżnika, któremu zdaje się, że ma jakąkolwiek przewagę nad potencjalną ofiarą.
– Masz rację. Wcześniej cię zabiję.
Jego złowieszczy uśmiech począł zanikać na bladej twarzy, co mogło zwiastować tylko jedno, dlatego przybrałem odpowiednią pozycję i wyczekiwałem.
A on zaatakował.
O, dawno nie było teksty z tej serii. Fajnie że do niej wróciłaś. Faktycznie moment w którym się zakończyło ostatni raz był szykowaniem się na bitwę z rodzinką. Dobrze że zadbał o dziewczynę zanim to wszystko się zaczęło.
OdpowiedzUsuńNienawiść i obłęd jako ulubiona broń, fajnie 😉
Wyobraziłam sobie to. Noc żywych trupów 😳
Gniew, z którym przyszedłem na świat i który był moim imieniem. 😈
Największy wróg wie jak zaatakować aby bolało najmocniej. Mam nadzieję że Ikari nie da mu okazji aby zaatakował dziewczynę.
Oż kurde! Raz, ze cyrk, a dwa, ze oz kurde co tu się dzieje! Bitwa, będzie bitwa, nie bedzie litości! Ależ zdania tu maja moc. Ten cytat, ktory wymienila Kaja tez mocno rozbrzmial mi w glowie, ale nie byl jedyny.
OdpowiedzUsuńKażdy z nich trzymał swoją ulubioną broń, były więc między nimi scyzoryki, pięści, liny, broń palna, czysta nienawiść i obłęd.
<3
Jesli o ciarkach mowa, ja tez je mialam! To przed bitewne napiecie, ktore nie zostaje rozładowane. Pragne czytac o bitwie ale i boję sie. Jak sie potoczy, kto lub co ja roztrzygnie. Mam przeczucie, ze Rosario nie będzie grzecznie czekac w ukryciu D:
Mam nadzieję, ze mimo wszystko predko bede mogla przeczytac o bitwie, bo teraz nie zaznam spokoju.
Mocno, jak zawsze w cyrku. Troche sie poczulam jak podczas czytania Doktora Sen. Ciarrrrki.