Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 30 października 2022

[133] PICK YOUR POISON: I can't escape your ghost ~ Wilczy

Drzwi wiodące do Wielkiej Sali są otwarte. Uczta już się skończyła. Sklepienie usiane jest tryliardami gwiazd, które niezmiennie zachwycają. Przy niewielkim, rozchybotanym i nastrojowym świetle pochodni są bardzo wyraźne na tle atramentowego nieba i jaśniejszych plam mgławic. Zwykle panuje tu nieopisany gwar, który teraz przeniósł się w inne części zamku. Wzdycham z nostalgią. Mimo wszystko mam jakieś dobre wspomnienia. To tutaj Garrett, Lex i ja, każde z innego domu, na zmianę siadywaliśmy przy stołach Ravenclawu, Gryffindoru i Slytherinu, spożywając wspólnie niemal każdy posiłek. Dopiero później wszystko się popierdoliło.

Zaciskam mocno usta i niemal widzę siebie młodszą, wykłócającą się z Lexem o wynik następnego meczu i śmiejącą się z żartu, którym Garrett zawsze rozładowywał napięcie między nami.

Czy dzisiaj jeszcze umiałabym się śmiać? Tak szczerze, z głębi duszy?

 

THESE DAYS I'M BECOMING EVERYTHING THAT I HATE

 

Stojąc w progu Wielkiej Sali odczuwam wzmożoną tęsknotę za stanem pozbawionym cierpienia. Za czasem, w którym byłam względnie szczęśliwa. Za czasem, w którym byliśmy razem. I całkiem dobrze się bawiliśmy. Zwłaszcza, gdy zaczęliśmy się trzymać w trójkę.

 

 

 

Boisko do quiddittcha, rok 1961

 

Drżę, chociaż pogoda dopisuje, jest przyjemny, ciepły dzień, może nawet odrobinę za ciepły. Słońce oślepia i grzeje w ramiona, które okrywają sportowe, zielone szaty. Wychodzimy na boisko, rozlegają się gwizdy, przez które próbują przedrzeć się oklaski Ślizgonów. Krzywię usta. W tłumie publiczności udaje mi się wypatrzeć Garretta, który wychyla się przez trybuny i macha jak szalony. Chyba jako jedyny Krukon kibicuje nam, nie Gryfonom. Uśmiecham się, mimo szczękościsku. Jego zapał trochę poprawia moje nastawienie.

Ściskam mocniej w ręku pałkę i z hardą miną mierzę wzrokiem drużynę przeciwnika. Kapitanowie podają sobie ręce, a moją uwagę przyciąga jeden ze ścigających. Jest dość wysoki jak na swój wiek. Ma ciemnobrązowe włosy, opadające na twarz i niezwykle bystre, orzechowe oczy, w które wpada słońce. Dostrzega, że mu się przyglądam, ocenia mnie spojrzeniem od stóp do głów i puszcza do mnie oko, posyłając cwaniacki uśmiech.

Zapowietrzam się, zbulwersowana tą bezczelnością. Celuję w niego pałką, zaciskając mocno usta. Rozlega się gwizdek, obwieszczający, że czas wbić się w powietrze.

— Dobrze, Grind, nie daj mu żyć! — Zack, który jest kapitanem, gra na pozycji ścigającego i niejednokrotnie widział mnie w akcji rozgniewaną. Czasem drużyna celowo mi docina (nie żeby jako Ślizgoni nie mieli tego w naturze), żeby mnie rozzłościć. Twierdzą, że dopiero wtedy uwalniam cały swój potencjał.

Zack kładzie rękę na moim ramieniu i wybija się w powietrze.

— Rób to co na treningu, a to będzie udany debiut! — krzyczy, a pęd powietrza porywa jego słowa.

Biorę z niego przykład i też wzbijam się w górę.

Przestrzeń przecinają szkarłatne i szmaragdowe smugi. Dwoje obrońców czai się pomiędzy bramkami, gotowi bronić każdego strzału. W Gryffindorze jest to dziewczyna o kasztanowych włosach spiętych w ciasny kucek, chyba ma na imię Roberta. Ścigający rozstawiają się w półokręgach i patrzą w dół, gdzie pan Travis właśnie unosi wieko, uwalnia tłuczki i znicza, którego szukający starają się nerwowo śledzić wzrokiem, a zaraz potem rozlega się kolejny gwizdek, kafel wznosi się w górę i zaczyna się gra.

Trzymam kij miotły jedną ręką i wystrzelam w stronę najbliższego tłuczka, kręcąc młynka pałką. Pałkarz Gryfonów zbliża się równie szybko, ale jego Zefir jest o klasę gorszy od mojego Zmiatacza 6. Szybko oceniam  sytuację na boisku, szukający przeciwników kręci się bez celu gdzieś w górze, a ich ścigający… Ten bezczelny trzynastolatek… ma kafla. Robię wymach i odbijam piłkę w jego stronę, blokując rzut, do którego się szykował. Na trybunach rozlega się jęk zawodu, gdy Zackowi udaje się przejąć kafla i pomknąć ku bramkom przeciwnika.

Nie przyglądam się dłużej grze. Wypatruję tłuczka, który zostaje odbity w stronę Zacka i nurkuję, żeby odciąć mu drogę. W ostatniej chwili wybijam kafla sprzed jego twarzy.

— Jesteś szalony! — krzyczę za nim, bo nawet nie próbował zrobić przed nim uniku.

Zack zdobywa gola, robi zwycięską pętlę i wraca do mnie w akompaniamencie gwizdów, wiwatów i jęków zawodu.

— Po prostu mam zaufanie do moich pałkarzy! — woła, szczerząc zęby w uśmiechu, podczas gdy widownia buczy i skanduje jego imię.

Wznawiamy grę. Znicz pokazuje się coraz częściej, zarówno nasz szukający jak i Gryfonów gonią za nim na złamanie karku, lawirując wśród zawodników. Udaje mi się zatrzymać Moore'a, który gra na tej pozycji u Gryfonów, ale kiedy chcę zablokować go kolejny raz…

Tłuczek już ma uderzyć w jego ramię, gdy między niego a szukającego wciska się inny szkarłatny kształt. Ścigający, któremu przyglądałam się na początku, postanawia posłużyć za tarczę i przyjmuje uderzenie na siebie. Syczę i zniżam lot, ścigając tłuczka, którego natychmiast posyłam z powrotem w ich stronę, ale sytuacja się powtarza. Tym razem ścigający blokuje piłkę ogonem miotły, jednak szukający i tak traci znicza z oczu.

— Wiedzą, że nie mają z nami szans, jeśli szybko nie złapią znicza! — krzyczy Zack, przywołując do siebie mnie i drugiego pałkarza, Jasona. — Dajcie im popalić!

Następne minuty są monotonne, intensywne i coraz bardziej zawzięte. Ponieważ nie można odbijać tłuczka w zawodnika, który nie jest w posiadaniu piłki, gdy tylko szukający robi gwałtowniejszy zwrot, celuję w niego, ale ten sam ścigający niczym osobisty bodyguard zawsze jest na posterunku. Nie szczędzi przy tym szerokich uśmiechów, posyłanych w moją stronę za każdym razem gdy uda mu się mi przeszkodzić.

— Nie cackaj się z nim, Grind! — wrzeszczy w moją stronę Jason, gdy opuszczam pałkę, nie śmiąc łamać zasad, chociaż wyszczerzony pysk Gryfona kusi, by posłać piłkę prosto w te wkurzające, lśniące zęby.

— Przecież wiem! — odkrzykuję, zgrzytając zębami.

Cały czas siedzę im na ogonie, Jason dba o naszą drużynę, a ja i tłuczek, którego wciąż ścigam, obsesyjnie krążę nad parą Gryfonów, wymachując pałką. Do tego stopnia skupiam się na zadaniu, że nie zauważam, kiedy to pałkarz Gryfonów posyła tłuczka prosto we mnie.

Obrywam w szczękę. Uderzenie jest na tyle silne, że zrzuca mnie z miotły. Nie mam szans zareagować, próbuję przytrzymać się miotły, ale tylko wyrywam kilka witek.

Jason, kurwa, gdzie byłeś?!

Moją głowę wypełnia mgła i nieuzasadniona złość na drugiego pałkarza, który powinien czuwać nad każdym członkiem drużyny.

 

WISHING YOU WERE AROUND, BUT NOW IT'S TOO LATE

 

Spadam. Wprost na plecy lecącego pode mną Gryfona, który wreszcie przestaje się szczerzyć.

Chwytam się jego szaty, miotła staje dęba, Gryfon próbuje ją opanować, wydając jakieś nieartykułowane dźwięki, ale ciężar naszych ciał ciągnie nas w dół. Oboje, z krzykiem, zsuwamy się z miotły. W panice wciąż trzymam się szkarłatnych szat, obejmując chłopaka w pasie, gdy z donośnym pacnięciem i głośnym „Ooooch!” widowni, lądujemy na murawie.

— O rany… — słyszę pod sobą jęknięcie i zdaję sobie sprawę, że chłopak przyjął na siebie cały impet uderzenia. — Kurde, chyba musisz mnie tego nauczyć…

Kręcę obolałą głową. Kark i szyję mam zdrętwiałą.

— Czego, do cholery? — pytam, dźwigając się na rękach. Przed sobą widzę jasne, orzechowe oczy, wciąż uśmiechnięte.

— Jak spadać na cztery łapy. To chyba domena lwów, a nie takich żmij ak ty.

Czy cokolwiek jest w stanie zmyć ten uśmiech z jego twarzy? Klęcząc nad nim na czworakach zahaczam spojrzeniem o wyhaftowanego na jego piersi lwa, kontrastującego z zielenią węża na mojej.

— Goń się — warczę, zbierając się chwiejnie na nogi.

— Ej, to był tylko żart, nie obrażaj się — ubezpiecza się Gryfon, wykorzystując własną miotłę jako podpórkę, by wstać.

— Mam to w dupie.

Przerywa mi przeciągły gwizdek. Koniec meczu. Gorączkowo przeszukuję niebo i widzę szmaragdową plamę, która kotłuje się w radości, zniżając ku ziemi. Uśmiecham się, dopóki nie odczuwam na sobie wesołego wzroku.

— Gratulacje. — Ścigający Gryfonów wyciąga do mnie dłoń. Gratulacje wydają się szczerze, więc je przyjmuję. Uścisk jego dłoni jest solidny. — To co? Skoro tarzanie się w trawie mamy za sobą, może się przedstawimy? — Przytrzymuje moją dłoń, gdy próbuję ją zabrać. — Jestem Lex.

— Mads. — Z jakiegoś powodu zdradzam mu swoje imię, a on uśmiecha się jeszcze szerzej i już wiem, że będę ten uśmiech oglądać częściej, niż bym chciała.

 

 

Gabinet dyrektora Hogwartu, rok 1971

 

Wyciągam rękę, żeby zastukać do drzwi. Oblewa mnie fala stresu. Znajome uczucie, które paraliżowało mnie za każdym razem, gdy byłam tu wzywana za czasów szkolnych, każe się wstrzymać, przeciągać tę chwilę. Czyżbym znów musiała się tłumaczyć? Dlaczego przychodzę tak późno? Gdzie się podziewałam podczas uczty? Może lepiej zwiać, zanim…

— Proszę — rozlega się, choć nie zapukałam.

Nie ma odwrotu. Wzdycham. Otwieram drzwi i wchodzę do środka.

Aura tego gabinetu zawsze wprawiała mnie w lekkie oszołomienie. Portrety dawnych dyrektorów, spoczywająca w gablocie Tiara Przydziału, blask myślodsiewni zza uchylonych drzwi szafki. Tu na każdym kroku zdaje się czaić jakaś osobliwość. Bardzo szybko zauważam coś, czego na pewno nie widziałam tu nigdy wcześniej: na złotej żerdzi siedzi olbrzymi złoto-czerwony ptak. Rozdziawiam usta i przyglądam się lśniącemu upierzeniu. Jestem niemal pewna, że to feniks. Otacza go taki majestat, że nie może być inaczej.

— Dobry wieczór, dyrektorze. — odzywam się, gdy dyrektor chrząka. Zamykam za sobą. Dyrektor jest już w puszystym szkarłatnym szlafroku, co wprawia mnie w jeszcze większe zakłopotanie. — Przepraszam, że nie w porę…

— Nic nie szkodzi! — Dumbledore lekceważąco macha dłonią. — Szczerze mówiąc, każdego dnia nie mogę się doczekać momentu, w którym można zrzucić te wszystkie krępujące ruchy fatałaszki i wskoczyć w coś wygodniejszego. Poza tym — zerka na niezwykły zegar, wiszący na jednej ze ścian gabinetu (kilka opisanych imionami wskazówek pokazuje na nazwy miejsc i czynności, rozpisanych na tarczy zamiast cyfr) — wciąż jestem w gabinecie, więc jeszcze nie może być późno.

— Eee, taak, oczywiście. — Ściągam brwi i usta. — Chciałam się tylko dowiedzieć — toczę wzrokiem dookoła, szukając odpowiednich słów — co konkretnie…

— …masz tu robić? — Dumbledore uśmiecha się dobrodusznie. — Jeden z naszych nauczycieli obawia się o swoje życie. Grożono mu. Twierdzi, że na terenie szkoły nie jest bezpiecznie. Poprosił, żebyśmy postarali się o dodatkowe wsparcie z ministerstwa.

— Profesorze — mówię, wzdychając z powątpiewaniem i odsuwając sobie krzesło, żeby usiąść. Dumbledore wykonuje niepewny ruch, ale również siada. — Tak szcezrez. W czym ja niby mogę tutaj pomóc? Przecież pan jest na miejscu. Nie jestem w stanie zapewnić większej ochrony! Nikt nie jest!

— Racja. Potrafię zadbać o swoich uczniów oraz personel szkoły. Nikt nie oczekuje, że będziesz ze mną rywalizować w tej kwestii. — Splata palce, opierając ręce na biurku i patrząc na mnie dobrotliwie. — Ale w tym roku często będę poza murami zamku. Przyda się ktoś, kto przez ten czas zadba o bezpieczeństwo.

— Ale ja…

— A ty masz o sobie stanowczo zbyt niskie mniemanie. — Dumbledore puszcza do mnie oczko i wstaje, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Ja również się podnoszę. — Zechcesz zająć komnatę obok pokoju nauczycielskiego? Na drugim końcu korytarza ma swój gabinet nauczyciel obrony przed czarną magią.

— OK. — Zamierzam odejść, ale pytam jeszcze: — A muszę to wiedzieć, bo…?

— Chciałbym, żebyś miała na niego oko. — Profesor poprawia okulary połówki, które zsunęły się na czubek jego haczykowatego nosa, — To on poprosił o wsparcie.

Opuszczam gabinet, zmierzając na parter i zastanawiając się, co to, u licha, za nauczyciel obrony przed czarną magią, który potrzebuje ochrony przed złymi mocami.

 

Korytarz jest pogrążony w ciemności, światła rzadko rozmieszczonych pochodni nie docierają wszędzie, więc zaklęciem Lumos przywołuję światło, które wystrzeliwuje wiązką z różdżki. Szybko znajduję komnatę, którą dla mnie przygotowano. Drzwi do niej są uchylone, ze środka sączy się rozmigotany blask tańczącego w kominku ognia i zapach drewna zmieszany z wonią świeżego powietrza.

Popycham dłonią drzwi, by otworzyły się szerzej, otula mnie ciepło i podmuch przeciągu. Niemal się uśmiecham, ogarnięta przytulną, domową atmosferą, ale uczucie błogości burzy mrowienie ma karku. Zamiast wejść do środka, odwracam głowę w jedną i drugą stronę, próbując dojrzeć krańce korytarza i pozbyć się paskudnego uczucia, że ktoś wpatruje się we mnie z ciemności.

W pewnym momencie wydaje mi się, że widzę znajomą sylwetkę i włoski na karku stają mi dęba. Wpatruję się bez ruchu w ciemność, gdzie w nikłym świetle pochodni dostrzegam nieruchomy kształt i czuję narastający strach.

Nie masz prawa tu być.

Kształt się porusza, a ja, jakbym tylko na to czekała, chowam się do komnaty i zatrzaskuję drzwi. Serce łomocze mi w piersi jak szalone, opieram się o drzwi i czekam. I słyszę, choć mam nadzieję, że to tylko moja wyobraźnia, ale nie, wyraźnie słyszę kroki. Niespieszne, ale stanowcze, słyszę je i wiem, że zatrzymają się pod moimi drzwiami.

Zatrzymują.

Trwam, niezdolna do najmniejszego ruchu, słysząc szuranie pod drzwiami. Dreszcze pokrywają moje ramiona, czekam, aż w końcu kroki zaczynają się oddalać w tym samym wolnym tempie. Kiedy cichną całkowicie, jestem w stanie oddalić się od drzwi. Cała drżę. Pieprzony Hogwart i jego duchy.

 

MY MIND IS A PLACE THAT I CAN'T ESCAPE YOUR GHOST

 

Wskakuję w ubraniu pod puchową kołdrę i przykrywam się nią po zęby. Mimo pewności, że czeka mnie bezsenna noc, zmęczenie bierze górę i wreszcie udaje mi się zasnąć.

 

 

Następnego dnia budzę się całkiem rozbita. Przez moment nie wiem, gdzie jestem i chwilę zajmuje mi wygrzebanie się ze snu i konsternacji, aż w końcu zerkam na zegarek, ale on zatrzymał się na godzinie osiemnastej. Próbuję go naprawić prostym zaklęciem, ale ekran świruje, mruga i wyświetla liczby, które trudno uznać za jakąkolwiek godzinę. Jest tylko jedno miejsce, które znam i w którym wariuje lubiana przeze mnie elektronika, a ta droga dedukcji szybko sprowadza mnie do odpowiedzi co do miejsca, w którym się znajduję.

 Odrzucam kołdrę i zrywam się z łóżka, przypominając sobie, po co tu jestem. Poprawiam tylko ubranie, w którym zasnęłam i zbiegam do Wielkiej Sali. Szybko orientuję się, że jest już pośniadaniu, opuszczają ją ostatni maruderzy, więc ładuję do ust cynamonową bułeczkę, popijam mlekiem, porywam jeszcze dwie na wynosi ruszam pędem do klasy obrony przed czarną magią. O dziwo pamiętam drogę.

Zdyszana i spóźniona wpadam na lekcję, którą mam patrolować.

— Sorry, trochę mi się… — urywam, zatrzymując się jak wryta. Wciąż trzymam jedną dłoń na klamce, a w drugiej kawałek bułki, którą kierowałam do ust. Teraz kompletnie o niej zapominam. Widzę tylko znajome, złote oczy, patrzące na mnie zza katedry. Oczy, które ostatni raz spoglądały na mnie znad ciała mojego brata.

 

SOMETIMES I WISH THAT I COULD WISH IT ALL AWAY

 

 

 

Zakazany Las, 1965 rok

 

Opieram dłonie o kolana, pochylam się, dyszę. Podnoszę głowę. Przede mną wąski, zabudowany drewniany most, długi, łączący skraj lasu i błoni z zamkiem. Na nim dwie postacie. Coś krzyczą.

Zrywam się ponownie do biegu, by jak najszybciej do nich dołączyć.

Wbiegam na most.

— Hej! Ej, Lex!

Stoi do mnie tyłem. Czarne włosy sięgają karku. Plecy w szkolnej szacie wydają się szersze niż zwykle, jakby starał się zasłonić widok przed sobą. Zerka na mnie pobieżnie, w złotych oczach miga zniecierpliwienie. Wyciąga dłoń, powstrzymując mnie tym gestem przed zbliżeniem. Ale ja nie słucham. Więc wyciąga różdżkę. Zaklęcie wypowiada niemal bez zastanowienia, jakby to był najprostszy urok.

Imperio.

Jakby opadła na mnie miękka tkanina. Pustka w głowie, jak wtedy, gdy wychodzisz do innego pomieszczenia, ale zapominasz po co.

Tylko że ja nie zapomniałam tak całkowicie.

Wiem, że tam jesteś. Stoisz przed nim. Wiem, choć cię nie widzę, jakby otoczyła was mgła. A potem słyszę

IDŹ STĄD

Moje nogi ruszają. Zawracam, ale potykam się po kilku krokach, próbując odzyskać kontrolę nad

PO PROSTU STĄD IDŹ NA MIŁOŚĆ BOSKĄ WRÓĆ DO ZAMKU IDŹ DO POKOJU WSPÓLNEGO

Podnoszę się i znów upadam, próbując iść jednocześnie w przeciwnych kierunkach. Błogość, która rozleniwia komórki i pragnie poddać się rozkazom, jest trawiona przez jakiś ogień, który ogłupia, ten sam, który każe biec, każe walczyć i zabrać, pożreć…

########################################################################################################

Drewniana barierka pęka. Rozlega się chrzęst łamanego drewna, w nozdrza wdziera się zapach lasu.

####################

Patrzę w dół. Nie mogę patrzeć, ale patrzę. Rozpoznaję znajomy kształt. Przetrącony kształt.

Mój Boże, Garrett. Mój Boże…

Mój mózg odrzuca ten widok. Po chwili w amoku próbuję pokonać barierkę. Powstrzymują mnie czyjeś ręce. Rozlega się krzyk, który trwa. Mój krzyk.

— Zostaw mnie, kurwa, zostaw!

Biegnę przez most, wciąż krzyczę, płuca płoną, zżera mnie strach, przerażenie, rozpacz i… jakiś głód, coś nieokiełznanego, coś złego, co pcha mnie naprzód, lecz nie po to, by rozpaczać, lecz… ucztować.

Zsuwam się po zboczu, przytrzymując roślin, młodych drzewek i krzewów, kaleczę skórę, kamienie i ziemia osuwają się spod stóp. Na dole powietrze przesycone jest zapachem świeżej śmierci. Nieodwracalne próbuje zapanować nad zmienioną rzeczywistością, zmusić umysł, by ją zaakceptował. Odczuwam ten brutalny gwałt bardzo boleśnie, nie potrafiąc oderwać wzroku od widoku, który na zawsze podzieli moje życie na tę część z tobą i tę bez ciebie.

Ciemnieje niebo nad nami, z oddali słychać grzmot. Pierwsze krople spadają na twoją twarz, rzeźbiąc w kurzu ścieżki.

RAINY DAY WITHOUT YOU

 Żal oszołamia. Rozdziera tkanka po tkance. Jestem o krok od pomieszania zmysłów, kiedy zaczyna padać mocniej. Krople deszczu spływają po twarzy coraz gęściej, aż całkiem ją obmywają. Ten deszcz staje się kotwicą, nie pozwala mnie połknąć szaleństwu. Unoszę twarz, poszukując oczyszczania i widzę...

Złote oczy spoglądają na mnie z góry. Patrzę prosto w nie, pozwalając cierpieniu ewoluować w kipiący, żądny zemsty gniew.


3 komentarze:

  1. Nostalgia ze szkolnych lat, każdy chyba czasem taką ma, spojrzeć w przeszłość, przypomnieć sobie jak było stosunkowo beztrosko.
    Muszę przyznać, że rozgrywki quidditcha były moją najmniej ulubiona rzeczą z uniwersum tych czarodziejów, ale ukłon za sam pomysł, bo ja bym na to nie wpadła.
    Bardzo fajnie oddałaś sportową atmosferę, a narracja jest niczym relacja komentatora sportowego, tylko że w formie pierwszoosobowej i wypełniona obrazowymi opisami. Jest akcja, dzieje się i miedzy zawodnikami małe i wieksze konflikty, juz nie mówiąc o akcji w samej grze.
    Ja bym nie potrafiła opisać sportowego wydarzenia w taki sposób także brawo brawo.
    I zgrabny przeskok z dzieciństwa do dorosłości. Teraz bohaterowie mają zupełnie inne troski, dużo bardziej niebespieczne.
    "Teraz kompletnie o niej zapominam. Widzę tylko znajome, złote oczy, patrzące na mnie zza katedry. Oczy, które ostatni raz spoglądały na mnie znad ciała mojego brata." - ależ mnie zażylaś tym zdaniem, co to, kto to, tlumaczyć prosze :)
    Ooooo ale końcówka! Super, czytało się z przyjemniścią

    OdpowiedzUsuń
  2. Powtórzę, że uwielbiam tę serię, bo przenosisz do znanego świata, kreując w nim coś całkowicie swojego. Wciąż mi się to podoba. A do tego wreszcie wiem, co stało się wcześniej, i rozumiem bardziej uczucia Mads. To nie mogło być łatwe - widzieć zwłoki ukochanego brata, a przy tym odczuwać coś całkiem nowego i ewidentnie złego. Świetne opisy, jak zwykle widać Twój styl w dialogach, mogę jedynie prosić o więcej :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Powiem tak. Z dwóch serii które twoje czytam. To nie jestem pewny która jest lepsza. Z jednej strony wilki Ale z drugiej strony hogwart. Świat który tu kreujesz choć znam tylko z filmów i to nie wszystkich. Jest bardzo ciekawie opisany. Za każdym razem gdy czytam kolejne zdanie I coś się pojawią to w myślach mam. Dobra zapytam się viebie czy o to chodziło. Po czym czytam dalej i łapie się a tym jak w myślach recytuje: " czyli to był on!". Bardzo przyjemna hmm normalną chodzi mi że nie cukierkowa. Opisana historia z prawdziwymi uczuciami postaci. Bardzo mi się podobało. I przepraszam za spóźnienie.

    OdpowiedzUsuń