Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 16 października 2022

[132] Es la p*ta! ~ Miachar

  W tekście znajduje się kilka faktów historycznych.


19 września 1985 roku, Mexico City

późny wieczór

Ten dzień ani myślał się kończyć czy nawet spowolnić. Stały dźwięk przejeżdżających pod oknami karetek, płacz tych, którzy stracili bliskich pod gruzami, i słaby nadziei zapach tych, którzy liczyli na to, że krewni, mimo zasypania, przeżyli.

Nikt się tego nie spodziewał.

Tak to już z trzęsieniem ziemi jest – nie nadchodzą przed nim żadne znaki, które mogłyby ostrzec człowieka i zmusić do odpowiednich przygotowań, by przetrwać. Ze zwierzętami było inaczej.

I kto się miał lepiej w takiej sytuacji?

Nie sądziłam, bym kiedykolwiek wymazała obrazy zapadniętych ulic, budynków powalonych niczym klocki domina czy trupów – ciał bez kończyć, białych jak śmierć, zakrwawionych. Musiałam przejść się między nimi dla informacji, by móc przekazać cokolwiek dalej.

Pierwsza notka już poszła do druku, ale to nie był koniec mojej pracy, należało tworzyć nowe wiadomości, kiedy kraj pogrążał się w coraz większym chaosie. Jakby przerzut kokainy i marihuany oraz porachunki między plazas nie mogły wystarczyć.

– Valeria!

Aż dziw, iż w gwarze rozmów i stukania w klawisze maszyn do pisania udało mi się posłyszeć swoje imię. Podniosłam głowę i zauważyłam stojącego przed biurkiem szefa. Wstałam, okazując szacunek, choć bardziej miałam ochotę zwymiotować. Mężczyzna śmierdział potem i papierosami, nie czuł się jeszcze na siłach, by doprawić tę woń także alkoholem.

– Słucham, proszę pana.

– Dasz radę skoczyć na Paseo de la Reforma? Ponoć coś się tam dzieje.

Na dwie sekundy zagryzłam dolną wargę. Szczerze mówiąc, nie uśmiechało mi się wyruszać w ten wieczorny skwar, który nie ustawał, i pchać między rozpacz i ból, ale rozumiałam, że mus to mus, mój sprzeciw lub stawianie oporu na nic się zda. Dlatego skinęłam głową.

– Oczywiście, od razu tam pobiegnę.

– Dzięki.

Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Dokończyłam tylko ostatnie zdanie kolejnej notki, zaniosłam do edycji i druku, po czym z notesem w dłoni i aparatem zawieszonym na szyi wybiegłam z redakcji. 

Cudem można było nazwać to, że temu budynkowi, w którym pracowałam, nic się nie stało. był niski, ledwie piętrowy, za sąsiadów miał takie same, dlatego nic się tu nie zawaliło, jedynie meble poprzewracały. Kilkoro dziennikarzy zostało wprawdzie niegroźnie rannych, ale na szczęście obyło się bez ofiar. Tylko dzięki szczęściu lub też łasce Boga wciąż byli tu ludzie mogący wykonywać swoje obowiązki.

Ale nie wszędzie było tak kolorowo, co widziałam zaraz po tym, jak tylko wyszłam na ulicę. Lament i okrzyki boleści mieszały się z nawoływaniem, karetki wciąż przejeżdżały, choć od wstrząsów minęło już kilka nie tak ładnych godzin. Na razie nie szacowano, ile ofiar pochłonęło trzęsienie, jednak nie było wątpliwości, że liczba zamknie się w naprawdę wielu tysiącach.

Tłumy nie umożliwiały mi szybkiego dotarcia na miejsce, co oznaczało, że coś musi być na rzeczy. Dotarcie na Paseo trwało znacznie dłużej niż zazwyczaj, ale w końcu mi się to udało i mogłam zobaczyć kolejne zniszczenia. Szybko dotarło do mnie, dlaczego szef chciał tu kogoś wysłać. To nie było tylko gruzowisko, to była olbrzymia akcja ratunkowa zwykłych obywateli – sami odrzucali kamienie i nawoływali ocalałych. Pełna mobilizacja tych, którzy wiedzieli, że nie mają teraz co liczyć na pomoc władz.

To był straszny widok, ale przełknęłam łzy i wykonałam kilka zdjęć, wypytałam kilkanaście osób o to, co się wydarzyło. Kilka z nich szybko mnie zbyło, mrucząc pod nosem, że „szukam sensacji na miejscu tragedii”. Rozumiałam ich odczucia, ale ja tylko wypełniałam polecenie przełożonego, by jutro jeszcze więcej mieszkańców stolicy miało pogląd na zaistniałą sytuację.

Powrót do redakcji także nie był prosty, do tego zaczęło odzywać się zmęczenie – pracowałam już prawie piętnaście godzin, nie kofeiny więc potrzebowałam, a odrobiny snu. Nie dane mi jednak było spocząć zbyt szybko, bo ledwie co wróciłam i odłożyłam swoje rzeczy na biurko, a już obok pojawił się kolega z miejsca obok. Jak ja wyglądał na zmęczonego, a przy tym złego.

– Twój telefon ciągle dzwonił, Val – oznajmił z wyrzutem. – Odebrałem raz, powiedziałem, że oddzwonisz, kiedy wrócisz, tylko potrzebny będzie numer, ale osoba po drugiej stronie się rozłączyła i zadzwoniła ponownie. Znowu odebrałem, ale słysząc mój głos, rozłączyła się. To męczące.

Jakby na potwierdzenie jego słów telefon, który milczał, odezwał się. Kolega odszedł do swojego biurka, a ja podniosłam słuchawkę, przeczuwając, kogo usłyszę po drugiej stronie, kiedy się tylko odezwę.

– Gazeta „Tu Palabra Hoy”, Valeria Lopez y Garcia, słucham.

– No nareszcie! – rozniosło się, a ja odsunęłam ucho, bo taki wrzask naprawdę bolał. – Co nie odbierasz, co? Gdzie się szlajasz? Wielkiego miasta się zachciało i…

– Pracuję – przerwałam niekulturalnie – mimo że w innych częściach kraju ludzie, przynajmniej ci normalni, mają to szczęście spać.

– Jak zwykle bezczelna – usłyszałam, a w tle rozległo się: – Z kim rozmawiasz?

Moja rozmówczyni nie była kimś, komu chciałabym poświęcić zbyt dużo czasu, natomiast jej towarzysz był człowiekiem, z którym już nigdy w życiu nie chciałam mieć do czynienia.

Nie ciekawiło mnie, po co ten kontakt, najchętniej to rzuciłabym słuchawką, ale ze zmęczenia brakowało mi sił.

– Czy coś się stało, że dzwonisz? – zapytałam. – Jeżeli nie masz żadnej sprawy, to chciałabym wrócić do pracy.

Moje słowa musiały zostać zakłócone.

– Z kim rozmawiasz?

– Z Valerią.

To ta dziwka! Z nią sobie gadasz o tej porze?

– Zamknij się!

Kiedyś takie wrzaski i przekleństwa towarzyszyły mi na co dzień, rujnując poczucie własnej wartości i spychając w objęcia depresji. Niby uwolniłam się od nich kilka lat temu, jednak gdzieś pozostały we mnie przykre wspomnienia i odczucie przerażenia.

– Powiedz jej, że ma tu wracać albo przesyłać kasę!

Mężczyzna pewnie był nieco zamroczony alkoholem, od którego nie stronił, dlatego nie zdawał sobie sprawy, że doskonale słyszę jego wrzaski.

Zacisnęłam wargi. Ani myślałam spełniać jego żądanie – bo to nie było niczym innym – choć wciąż uważał, że coś mu się ode mnie należy. Wolne żarty. Studia opłaciłam sobie sama, harując jak wół i wpędzając się w bezsenność, a do niego miałam po co wracać.

– Valeria. – Głos matki przebijał się przez wciąż trwające krzyki ojca. – Przeżyłaś dzisiaj to trzęsienie, to może nas w końcu odwiedzisz, co? Mamy dość słuchania o niewdzięcznej córce, wiesz?

Oczywiście, bo to, co myśleli dalsi krewni i sąsiedzi, miało tak cholernie ważne znaczenie, ja się nie liczyłam. Świat, w którym przyszło mi żyć, miał rodzinę za wielką wartość, jednak milczało się na temat tego, że kobiety w rodzinie – a potem często i w pracy – podległe są mężczyznom. Ja nie chciałam robić za wieczną służącą dla ludzi związanych z narkobiznesem, a przy tym nie chciałam chować się przed możliwościami, jakie miałam na wyciągnięcie ręki.

– To mówcie, że już nie macie córki – odparłam twardo i problem rozwiązany.

– Valeria! – W głosie matki brzmiała nagana.

– Jak zwykle ta dziwka ma nas gdzieś! – grzmiał ojciec. – Do grobu mnie wpędzisz!

Na sekundę zagryzłam wargę, ale tym razem nie miałam siły się powstrzymać.

Miałabym to zrobić szybciej niż Miguel Angel Feliz Gallardo swoimi kulkami – oczywiście rękami swoich pracowników – za opóźnienie w transporcie i sprzedaż na boku po zaniżonej cenie, by powoli tworzyć własny kartel? Było to mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe.

– I wtedy z chęcią przyjadę na twój pogrzeb, by odprowadzić cię ostatni raz – odparłam, po czym rozłączyłam się.

Byłam wściekła. Przy całym chaosie, jaki panował teraz w mieście przy tej nadziei, że ktoś zdołał przeżyć i jeszcze tej nocy się odnajdzie, nie chciałam wychodzić na kogoś złego, jednak rodzicom udało się mnie wkurzyć.

Po odłożeniu słuchawki chciałam się uspokoić, biorąc kilka głębszych wdechów, ale zauważyłam stojącego przy biurku kolegę stażystę. Zarumieniony i wyraźnie speszony musiał słyszeć, co powiedziałam.

Ale miałam gdzieś to, jak on się czuje.

– Coś się stało?

– Nie. Znaczy się tak… To jest… – Z jakiegoś powodu nie umiał się wysłowić, co nie wróżyło mu dobrze jako dziennikarzowi. – Szef pyta, czy sprawdziłaś, co się dzieje na Paseo de la Reforma.

– Tak, sprawdziłam, właśnie tworzę notkę, za moment mu ją dostarczę.

– Okej, dzięki.

Naprawdę chciałam zrobić to jak najszybciej, by móc sobie pójść, upewnić się jeszcze raz, że moje mieszkanie jest, gdzie było, i choć trochę się zdrzemnąć, ale nie było mi to dane.

Miałam gotowe trzy akapity, kiedy jazgotliwie odezwał się alarm – oficjalnie miał informować o pożarze, w rzeczywistości załączano go, kiedy tylko coś się działo. Rozbrzmiewał już wcześniej, tuż po pierwszym poruszeniu ziemi, a skoro ponownie roznosił się jego dźwięk…

To naprawdę był początek czarnych dni dla Meksyku.


1 komentarz:

  1. Przestawilas nam katastroficzny klimat. Prawie posapokaliptyczny.
    Przekazalas tym tekstem duzo emocji, glownie negatywnych ( ale nie zawsze musi byc milo i pozytywnie) i takich, ktore mieszaja sie u czytelnika, ktory w koncu moze byc rozdarty na dwie barykady, fajnie :)
    Z latwoscia wyobrazilam sobie otaczajaca scenetrie, opisy byly plastyczne, az zachodzace za skore, takie ktore zmuszaja wrecz, aby to sobie zwizualizowac te sceny.
    Mimo katastrofy, bohaterka przezywa takze swoje wlasne dramaty i konflikty rodzinne.
    A rodzina nie ulatwia jej zycia. Az w szoku bylam czytajac rozmowe z rodzina. Niezle :)


    OdpowiedzUsuń