Przeprasza za to, że temat pojawia się w takiej niepełnej formie. Dążyłam do jego rozwinięcia i prawie mi się udało, lecz nie chciałam Was zasypywać dwudziestoma stronami... bo jakoś tak wyszło. Dlatego rozwinięcie tematu wraz z nowym pojawi się podczas następnej publikacji ;)
Budzi się w środku nocy, w łóżku. Kiedy siada, cienka kołdra, którą ją okryto, zsuwa się na podłogę. Niepewnie się rozgląda, z trudem unosząc opuchnięte powieki. Wciąż znajduje się w gabinecie Cida – bo właśnie tym musi być pomieszczenie, do którego ją przyprowadził – lecz w jego innej części. Łóżko umieszczono we wnęce, z której prowadzą kamienne stopnie w dół, gdzie musi znajdować się biurko i wszystko, co potrzebne dowódcy Kryjówki. Panuje tu ten sam przyjemny i przytulny blask świec, kładący miękkie cienie na kamienne mury.
Erish opuszcza nogi, potrącając pusty kielich, stojący przy łóżku, który przewraca się, tocząc z brzdękiem po podłodze. W odpowiedzi na hałas z części urzędowej dochodzi głośne chrapanie. Pierwsze wyrzuty sumienia opadają na Erish wraz z narastającym smutkiem, który ostatecznie próbowała wygłuszyć winem. Zbyt sumiennie, sądząc po wolnym, pulsującym bólu głowy.
Podnosi się na nogi i bezszelestnie schodzi niżej. Zza ściany wyłania się obszerniejsza przestrzeń gabinetu. Najwięcej miejsca zajmuje masywne biurko, na którym wala się korespondencja, tylko częściowo przejrzana i mnóstwo papierów. Rozpostarty na solidnym szerokim krześle, z ciężkimi butami na blacie, śpi Cid. Odchylona do tyłu głowa z trudem znajduje podparcie, a z rozchylonych ust co jakiś czas ucieka donośniejsze chrapnięcie. Uwagę Erish przykuwa list, który mężczyzna trzyma w zaciśniętej dłoni; dostrzega na nim pieczęć Waloedu. Tknięta nagłym impulsem podchodzi do Cida, obrzuca go niepewnym spojrzeniem i delikatnie próbuje wyciągnąć pismo z jego dłoni.
Cid budzi się z głośnym chrząknięciem.
— Erish? — dziwi się, prostując w krześle i mnąc jeszcze mocniej trzymany list. — Nie śpisz? Jest środek nocy. — Dostrzega, na co patrzy Erish i jego senne spojrzenie nabiera bystrości, jednak nie czuje się w obowiązku, by to skomentować. — Nie martw się o rodzeństwo. Dostali jeść, komplet nowych ubrań, a Ziena dopilnowała nawet, żeby porządnie się wyszorowali.
Erish natychmiast się wycofuje. Całkowicie zapomniała o Avim i Lavii. Poczucie winy i wstyd, że dała się ponieść słabości, zalewają ją płonącą falą.
— Spokojnie. — Cid unosi rękę w geście uspokojenia, widząc, że zamierza uciec. — Przecież mówię, że o nich zadbano. Teraz smacznie śpią i ty powinnaś robić to samo — mówi tonem nie znoszącym sprzeciwu.
— Jak mam... — Erish wciąż zmierza do drzwi. — Ja już nigdy nie będę spała spokojnie — mówi, kładąc rękę na klamce.
— Jeszcze kiedyś będziesz — nie zgadza się Cid. Erish zamierza rzucić w jego stronę jakąś inwektywą i zwymyślać, że co może na ten temat wiedzieć, ale coś w spojrzeniu mężczyzny, coś zimnego i martwego, skutecznie ją powstrzymuje, bo najwyraźniej Cid jednak coś o tym wie. — Zobaczysz. Musisz tylko pozwolić sobie na żałobę — dodaje cicho. — Przeżyć ją. I iść dalej.
Erish milczy, jedynie patrzy na niego w odpowiedzi. Jakby się zastanawiała lub szukała w tych słowach prawdy. Lub nadziei. Po chwili bez słowa wychodzi, jednak kilkanaście sekund później wraca. Pojawia się w uchylonych drzwiach; w świetle świec rysy jej twarzy zdają się łagodniejsze, oczy pomarańczowe, a brwi i włosy czarne jak heban.
— Cid? — wzdycha z rezygnacją.
Cid unosi brwi i dłonie, oczekując, by wyartykułowała prośbę, choć już domyśla się, w czym rzecz.
— Mógłbyś mnie... zaprowadzić do miejsca, w którym są Avi i Lavia? — Erish zagryza wargę. — To miejsce jest… kolosalne, nie chcę po nim błądzić po nocy...
Cid już stoi obok niej.
— Chodźmy — rzuca wesoło i prowadzi ją wąskim przejściem, z którego wychodzą na główny pokład.
W kryjówce jest cicho i spokojnie. Wszyscy prócz kilku patrolujących Kryjówkę Łamaczy Klątw, którzy pozdrawiają Cida skinieniem głowy, udali się na spoczynek. Cid prowadzi Erish drewnianymi schodami na wyższe piętro i jakiś czas idą pod otwartym niebem, przechodząc na drugą stronę ruin. Miliony gwiazd nad ich głowami skwierczy w ciszy, odbijając swoje mgławice w ciemnych wodach jeziora. Erish przystaje na moment, jak zawsze onieśmielona wszechogromem nieba, lecz gdy Cid się na nią ogląda, natychmiast wznawia marsz, przyspieszając kroku.
— Przepraszam — mamrocze, równając się z postawnym mężczyzną. — Za to wcześniej.
— Za bycie nieufną i niesprawiedliwie podejrzliwą w stosunku do mojej osoby?
Erish mruży oczy, zerkając na niego nieprzychylnym okiem.
— Nie. Za to akurat nie — prostuje. — Ale nie powinnam była… dać się ponieść emocjom.
— Nie mogę się zgodzić. Uważam, że to bardzo dobrze, bardzo zdrowo, że to z siebie wyrzuciłaś.
— Rozwaliłam ci pół gabinetu.
— Bez przesady. Nic, czego nie można było zamieść.
Dziewczyna się zżyma, wyraźnie nieprzekonana, podczas gdy wspinają się po szerokich, biegnących po łuku schodach, aż docierają na most, który łączy tę część ruin z przedpokładem, lecz oni wybierają odchodzącą w bok drogę.
— Tutaj. — Mężczyzna otwiera drzwi, które prowadzą do okrągłego pomieszczenia, przestrzennego i otoczonego tymi samymi murami, które wznieśli Upadli. W ścianach nie ma okien, lecz zamiast sufitu rozciągnięto płótna materiału, między którymi prześwitują pasma nieba. Tu także przytulne światło świec wprowadza domową atmosferę i właśnie to uczucie kiełkuje nieśmiało w sercu Erish. Czy rzeczywiście ból kiedyś minie? Czy odnajdą tu swoje miejsce? Patrząc na śpiących towarzyszy, którzy zajęli dostępne piętrowe łóżka i wypchane słomą maty, na ich spokojne we śnie twarze, pierwszy raz zdobywa się na odwagę, by mieć nadzieję, że tak. Przez tę jedną chwilę jest nawet o krok od podziękowania Cidowi, że zabrał ich z Popiołu, lecz kiedy się odwraca, już go nie ma.
Znajduje łóżko, na którym śpi jej rodzeństwo, przyciąga do niego jedną z wolnych mat i kładzie się przy nich.
— Kiedyś — mruczy, wsuwając ręce pod głowę i wpatrując się w prześwit, przez który mrugają do niej gwiazdy. — Może kiedyś…
Lecz nie tej nocy. Zasypia z trudem, szarpana koszmarami, w których Popiół ścieli się trupami jej bliskich.
Porzucasz mnie na wietrze i targają mną lęki, ich śmiech niesie się wokół, sypie jak ziarna wśród plew. Nie czekam, aż mnie dostaną. Nie czekam na wschód, nie chcę owocnych czasów.
Chcę tylko, by w twoje oczy wróciło życie.
Pamiętasz, gdy mnie zobaczyłeś, jaki ogarnął nas spokój? Jak wygładził twoją zmartwioną twarz, odsunął na bok troski. Pamiętam. Byłeś górską lawiną toczącą głazy jak działa, opoką, na której osiadły popioły.
Tamtego dnia cię pokochałam.
Nadałeś mi sens. Pozwoliłeś na sen.
Jak długo się przed tym broniłeś? Czy wzruszyły cię moje blizny?
Opatrzyłeś z nich moje życie.
A potem nadszedł sztorm. Wiało za mocno. Popiół tańczył w powietrzu, wśród lamentu strzaskanych serc.
Nadeszli od wschodu, znienacka. Dym kuźni ustąpił miejsca dymom spalonych losów. Krzyczeli, że w imię króla. Że wola jego wypełnia ich czyny.
To dlatego zginąłeś. Dla potwornych idei marnych monarchów. Broniąc własnych przekonań. Wolności zniewolonych. Stworzonych nadziei.
I tu skruszyły się nasze drogi. Idziemy w przeciwne strony. Nie dogonię cię, choćbym chciała. Odszedłeś, a nam została marna pociecha na kiedyś.
Kiedyś. Może wśród mroku zapłonie blask. Może wznieci iskrę błysk.
Kiedyś. Nie dziś.
Może narodzi się świt.
5 LAT PÓŹNIEJ
Porzucone przez cesarstwo Sanbreque dogorywa w niewesołych poświatach kolejnych zachodów. Kupcy coraz rzadziej zaglądają do Nortreach, które słynie z największego w cesarstwie targowiska, ścielącego się tuż pod murami stolicy. Królewskie łąki, niegdyś złote od plonów, dziś marnieją, a zamiast pracujących w polu Naznaczonych coraz częściej można napotkać grasujące tu potwory.
Jeden z paskudniejszych okazów nawiedza Moore, małą cesarską wioskę, znaną z niezwykłej wręcz niegościnności dla podróżnych, zwłaszcza tych Naznaczonych. Ryki i budzący grozę świergotliwy śmiech hermadryny niosą się aż na pobliskie wzgórza, skąd atak stwora obserwuje samotna, uśmiechnięta postać w kapturze, spod którego ucieka szary kosmyk włosów.
STANDING ALONE ON THAT HILL
— Znane są twoje motywy i głód niezaspokojony, lecz czy jesteś niezwyciężony, silniejszy niźli eikony? — deklamuje podniośle, unosząc smukłą dłoń w dramatycznym geście, po czym uśmiecha się szerzej. — Chodźmy, chodźmy! — woła entuzjastycznie, z energią składając dłonie i splatając ze sobą palce. — Idziemy?
Silny podmuch zrywa kaptur z głowy młodego mężczyzny. Szare, pełne objętości włosy opadają sprężycie w zdefiniowanych, falowanych kosmykach, sięgając karku, odstając przy skroniach i na czubku głowy. W bezbarwnych oczach drgają figlarne tony, gdy chłopak zbiega ze zbocza i zatrzymuje się dopiero przed pierwszymi domostwami wioski.
Dyszy, opierając ręce o kolana, zgięty w pół.
— Jestem! — obwieszcza, unosząc jedną rękę, jakby chciał w ten sposób zaznaczyć swoją obecność. Bestia nie zwraca na niego uwagi. Szczerzy ociekające jadem kły, siejąc zamęt i zniszczenie. Gdziekolwiek nie zwraca swoich trzech paskudnych głów, wybucha panika. Ludzie tratują się, uciekając w popłochu. Niektórzy rozkazują swoim Naznaczonym, by walczyli, tym samym skazując ich na śmierć, bo ich magia jest zbyt słaba, by mogli realnie przeciwstawić się zagrożeniu. Dzięki ich poświęceniu zyskują większą szansę na ucieczkę, jako że hermadryna w pierwszej kolejności zajmuje się tymi, którzy ośmielają się używać przeciw niej eteru.
Szarowłosy chłopak przygląda się rzezi, mrużąc oczy.
— Ale nie ładnie — komentuje, biorąc się pod boki i obserwując śmierć jednej z Naznaczonych, na którą skapnęły żrące krople jadu i wypalały twarz, oczy, spływały na szyję, pochłaniając klatkę piersiową. — Bardzo, bardzo brzydko. — Ostatnie słowa, które wypowiada, brzmią jak świst i zaraz potem w uciekających ludzi, którzy porzucili swoich służących uderza ściana wiatru, zatrzymując ich i przewracając, pchając wstecz, prosto w rozwarte szczęki potwora.
USEING YOUR FUEL TO KILL
— I co, fajnie?! — Chłopak, zaciskając pięści, przekrzykuje chrzęst miażdżonych kości i opętańcze wycie tryskających krwią, pożeranych żywcem ludzi. Zakłada ręce na piersi i jakiś czas przygląda się krwawej masakrze.
— Dobra, dość tego — decyduje w końcu, postępując naprzód. — Ej, TY! Kici, kici! — woła w stronę hermadryny, próbując zwrócić jej uwagę. — Jak ci tam... Masz jakieś imię? Przynajmniej jedno? — Schyla się, by podnieść skórzany but. W środku wciąż znajduje się stopa. — POWIEDZIAŁEM: DOŚĆ! — Bierze zamach i rzuca butem, trafiając w jedną ze skroni.
WO WON’T TAKE IT STANDING STILL
Hermadryna warczy w odpowiedzi, powoli odwracając się w stronę, z której coś śmiało ją zaatakować. Mętne, przekrwione oczy namierzają agresora i wszystkie trzy głowy zwracają się w jego stronę. Pierwsza ma żeńską twarz, brzydką, o szerokim spłaszczonym nosie, rzadkich, długich, wysuszonych włosach koloru pomidorów i mocnych szczękach, które wciąż coś przeżuwają. Środkowy łeb ma mniej ludzkie cechy, pokryty jest smoczą łuską, z paszczy wysuwa się rozwidlony język, a gadzie wyłupiaste oczy patrzą pożądliwie na potencjalną ofiarę. Trzecia twarz jest męska o grubych rysach i przegniłym uzębieniu, zdeformowane usta są czerwone od krwi, która spływa po brodzie i szyi. Ciało hermadryny jest muskularne, częściowo odziane w potargane łachmany, znaczone zgrubieniami. Pierś i ramiona pokrywa gruba, zrogowaciała łuska. Porusza się na czworakach, choć jej ręce są ludzkie, jedna wątlejsza, druga bardziej umięśniona. U stóp ma potężne szpony, staw kolanowy wygina się w drugą stronę, a od kręgosłupa odchodzi krótki, łysy ogon.
— Paskuda. — Chłopak wstrzymuje powietrze, gdy owiewa go oddech maszkary. — Kurwa. — Odwraca się, by odetchnąć. — Co za smród! Nikt cię nie wpoił zasad higieny, ty.... Hej! — Krople jadowitej śliny toczą się z środkowego pyska, kapiąc na ziemię tuż obok stóp chłopaka. — Tak nie będziemy... NO CHYBA COŚ MÓWIĘ! — Wiatr rozwiewa jad, który znalazłby się na jego twarzy. — Odsuń się, poczwaro, albo...
Hermadryna ryczy i napina mięśnie do skoku, wyciągając karykaturalne ręce po zdobycz.
— POWIEDZIAŁEM — bezbarwne oczy rozjarzają się blaskiem — PRZESTAŃ.
WATCH US DANCE
Wraz z tym słowem z ust chłopaka umyka tchnienie o sile huraganu. Potwór zostaje zdmuchnięty, uderza w dom, burząc ściany i z trudem, i pełnym gniewu rykiem, podnosi się z gruzów, smagany wściekłymi podmuchami wichury. Zakleszcza palce na ruinach i ziemi, brnąc w przód płasko przy ziemi, zdeterminowany, by dosięgnąć tego upierdliwego kawałka mięsa, które tak go irytuje. Podpełza do chłopaka i wyciąga silniejszą rękę, walcząc z wiatrem, a gdy już ma zacisnąć palce na jego szyi...
— NIE — nie zgadza chłopak. Z jego ramion sączy się mrok, który tworzy wstęgi na kształt skrzydeł, unosząc jego ciało, poza zasięg zachłannych łap. Patrzy z góry na wykrzywione w szale oblicza bestii, a wichura zagłusza jej ryk. — GIŃ — życzy sobie wiatr i wiatr w szaleńczym zrywie uderza w hermadrynę, przetrącając wszystkie trzy karki.
WE'RE GONNA DANCE ON GASOLINE
Huragan traci na sile, ciało z głuchym łoskotem uderza o ziemię.
Zaloba zawsze jest skomplikowana, kazdy przezywa ja po swojemu. Poetycki fragment pikenie to ukazuje, te wszystkie emocje tloczace sie we wnetrzu, osoby, ktrora kogos utracila.
OdpowiedzUsuńWyobrazilam sobie te piekna noc. :)
Kici, kici :D tego sie nie spodziewalam w tym starciu.
Ale dobre zostalo w pamieci.
Haha gada do niej jak do niesfornego zwierzaka, a tu bestia konkretna przed nim stoi.
To jego podejscie dalo sporo humoru mimo powaznej sceny.
Wow ale przemiana. CHetnie dowiem sie wiecej z tego uniwersum
Hej,
OdpowiedzUsuńCid to poczciwa dusza, więc ja zdobylabym się na wyrazy wdzięczności nieco wcześniej. Niemniej nie dziwi mnie reakcja Erish, która pewnie straciła wiatę w ludzkość, kiedy jej świat upadł.
Ten przeskok dał nieco inny rodzaj humoru, jednak to "POWIEDZAŁEM PRZESTAŃ" mnie ujęło. Świetne opisy, za które uwielbiam tę serię. Do tego ta wyrazistość. Świetne.
Pozdrawiam