Kolejny powiew wiatru przeszywa mnie
chłodem. Dopiero to wyrywa mnie z odrętwienia. Wracam do rzeczywistości. Niebo
jest czyste i czarne, naszpikowane gwiazdami. Mam wrażenie, że wąski sierp
księżyca sporo się przesunął. Nie wiem, ile czasu tu stoję. Wystarczająco
długo, żeby zziębnąć. Nie mam ochoty na dalszy spacer. Wracam do akademika.
Idąc korytarzem, zachowuję się cicho. Nie
jestem pewna, jakie konsekwencje ponoszą uczniowie opuszczający szkołę w
godzinach nocnych. Gumowe podeszwy tenisówek nie hałasują, docieram do pokoju
bezszelestnie, kładę dłoń na klamce, ale nie naciskam jej. Z ciekawością zerkam
na ostatnie drzwi po prawej stronie. Zagryzam wargi.
Odkąd je zobaczyłam, nie dają mi spokoju.
Są zbyt niepokojące, zbyt… Samo wspomnienie sprawia, że mam w głowie pustkę.
Zbyt nienaturalne.
Chcę zobaczyć je znowu.
Dłoń ześlizguje się po klamce, czując
przypływ adrenaliny, podejmuję irracjonalną decyzję. Ale nie udaje mi się jej
zrealizować, bo w tej samej chwili:
— Wiem, że tam stoisz! — dobiega mnie zza
drzwi, tak nagle, że podskakuję. — Masz trzy sekundy, żeby wrócić do pokoju i
spróbuj znowu się wymknąć!
Jeszcze zanim przytłumiony przez ściany
głos kończy zdanie, ja już jestem u siebie w pokoju. Opieram się plecami o
zamknięte pospiesznie drzwi, serce wali mi piersi. Wyobraźnia podsuwa mi obraz
Satoru, który ze szklanką przy uchu dybie przy ścianie, próbując ustalić, czy
jestem w środku.
— Nigdzie się stąd nie ruszałam, po co
wydzierasz się w środku nocy! — krzyczę na ścianę. Ściana milczy. — Paranoik! —
dodaję, co również nie spotyka się z odpowiedzią.
Boże, co ja wyprawiam. Gadam ze ścianą.
Zrzucam trampki i wskakuję do łóżka,
nakrywając się kołdrą po czubek głowy.
Jak zwykle nie mogę zasnąć. Po pewnym
czasie, znów dobiegają mnie głosy zza ściany. Tym razem słowa nie są kierowane
do mnie. Nie zarejestrowałam, żeby ktoś wchodził do pokoju senseia, ale całkiem
wyraźnie słyszę rozmowę.
— Nie uważasz, że to zaszło za daleko? — Niski,
głęboki głos. Nie potrafię skojarzyć, do kogo należy.
— Nie.
— Zginęła dwójka twoich uczniów.
— Wiem.
Dłuższą chwilę nic nie słyszę. Albo mówią
ciszej, albo przerwali.
— Właśnie dlatego zarząd nie może dłużej
kierować szkołą. Żadną ze szkół. — Coś w Satoru się zapala. Nie mam pojęcia,
skąd wynika ten bunt.
— Od dawna mówiłem, że ta szkoła to gówno.
— OK, jestem prawie pewna, że drugim rozmówcą jest Nanami Kento – nasz były
nauczyciel, który nigdy nie wyrażał się pochlebnie na temat czarnoksięstwa i szamanizmu.
— Problemem nie jest instytucja, tylko ci,
którzy nią kierują.
— Może i tak.
— Dlaczego więc nie staniesz po mojej
stronie.
— Nie zaczynaj, Satoru.
— Przecież nie chcesz żyć w takim świecie — ogólnie rzecz biorąc,
Gojo rzadko się wydziera, tym razem jednak zaczyna podnosić głos — ale nie
chcesz zrobić nic, aby to zmienić!
— Czekam, aż ktoś mnie wyręczy.
— I tym kimś mam być ja?!
— Gojō. — Westchnięcie. — Sam mówisz o sobie, że jesteś najsilniejszym
z szamanów. A ja pokładam w tobie wiarę. Kto, jak nie ty. Ufam ci. — Pauza. —
Ale za chuja cię nie szanuję. — W tym momencie jestem już pewna, że to Nanami.
— Nie moglibyśmy współpracować. — Wychodzi, słyszę, jak otwiera drzwi, po czym
zapada cisza. Wsłuchuję się w nią jakiś czas, a po długiej, burzliwej gonitwie
myśli zasypiam, śniąc niespokojne sny.
*
Budzi mnie chłód. Otwieram oczy, gniewnie
patrząc w stronę okna. Jest uchylone, zawsze wietrzę pokój, bo podobno łatwiej
zasnąć w chłodnym pomieszczeniu, ale teraz do środka wpadają zimne podmuchy
wiatru. Wstaję i pocierając zdrętwiałe ramiona, zamykam okno, po czym prędko wracam
do łóżka, próbując znaleźć ciepło pod wyziębioną kołdrą. Nic z tego. Nie
potrafię się ogrzać. Po krótkiej chwili wyskakuję z łóżka niemal wprost do
szafy, prędko wciągając na siebie ciepłe ubrania. Ocieplane getry, podkoszulek,
niebieska bluza, wełniane skarpetki. Po krótkim namyśle wciągam też buty i
rękawiczki bez palców. Zerkam na zegarek, jest szóstka trzydzieści. Zajęcia mam
dopiero za półtora godziny. Zdążę pobiegać i wziąć ciepły prysznic. To powinno
mnie rozgrzać.
Ciepła woda paruje, zderzając się z moją
skórą.
(czy krew też spływa tak wartko kiedy organizm
się wykrwawia czy tryska z rozłupanej głowy jak z słuchawki prysznicowej czy
kiedyś przestanę się zastanawiać)
Pozwalam jej swobodnie spływać po twarzy i
pędzić w dół. Wysoko związane włosy tylko lekko wilgotnieją. Tego było mi
trzeba. Oczyścić się z natrętnych myśli, zmyć z siebie chłód. Czuję się całkiem
zrelaksowana. Pomyśleć, że kiedyś stresowała mnie wspólna łazienka. Trzy dysze
w ścianie odgradzają od siebie tylko otwarte przesłonki, ale i to zbyt dużo, by
naprawdę rzadko trafić na towarzystwo w łaźni.
(poza tym mam teraz trochę większe problemy)
Zakręcam wodę, otulam ciało miękkim ręcznikiem.
Przeciągam się, wycieram pospiesznie i wkładam te same ciuchy – mój poranny
jogging nie wypalił, szkoła była zamknięta. Podejrzewam, kto za tym stoi. Ale
dzięki temu miałam więcej czasu, żeby o siebie zadbać.
O ósmej czekam na Gojō w tej samej klasie
co zawsze. Męczy mnie to oczekiwanie. Nie lubię siedzieć bezczynnie. Gdy nie
mam zajęcia, w mojej głowie odtwarzają się raz po raz najróżniejsze scenariusze.
(strzaskane kości czaszki wystające z ran
odłamki strach kurwa już zawsze będziesz się bać już nie będziesz
spokojnie spać śmierć ból wina gdyby cię tam nie było może to by się nie
zdarzyło krew drżenia lepkość uchodzącego życia oblepia cię tego nigdy z
siebie nie zmyjesz)
Po
dwudziestu minutach zaczynam układać w głowie przemówienie na temat hipokryzji.
Serio, niech kiedyś jeszcze śmie karać mnie za spóźnienie.
Moja cierpliwość kończy się po pół
godzinie. Nie ma sensu dłużej czekać. Może wyleciało mu z głowy, że dzisiaj
miał mnie uczyć. Często o czymś zapomina. A może wessała go czarna dziura.
Jeśli o niego chodzi, to wszystko jest możliwe.
Wychodzę z klasy. Zmierzam wprost do jego
pokoju. Jeśli naprawdę wciąż śpi, to gorzko tego pożałuje.
Pukam do drzwi tylko dlatego, że mimo
wszystko mam trochę manier. Nikt nie zaprasza mnie do środka, ale i tak
wchodzę. Nie muszę dłużej go szukać. Leży wyciągnięty na kanapie, z rękami pod
głową i głośno chrapie.
Kręcę z politowaniem głową.
Ma na sobie swój zwykły czarny strój i
przepaskę na oczach, co świadczy za tym, że był już dzisiaj na nogach. Albo od
wczoraj się nie kładł. Zamierzam zafundować mu jakąś brutalną pobudkę, ale
kiedy podchodzę bliżej, ogarnia mnie to samo uczucie co w nocy.
Chcę zobaczyć jego oczy.
Waham się tylko przez chwilę i sięgam
drżącą dłonią do opaski. Delikatnie ją unoszę, zsuwam na czoło. Odbiera mi dech.
Satoru śpi z szeroko otwartymi oczami. A w nich, jak w lustrach, odbijają się
wszystkie wszechświaty.
GRAB MY BED AND HOLD MY BREATH
— Przeklęta? — Nobara wybałusza oczy, patrząc
to na Maki, no na mnie. — Co masz na myśli, mówiąc przeklęta? Jest
klątwą? Trzeba ją egzorcyzmować? — W jej dłoniach pojawia się nagle młotek i
kilka sztuk potężnie wyglądających gwoździ, które Nobara przekłada między
palcami. — Mogę się tym zająć?
— C-Co? — Wyswobadzam się z uścisku Maki i
odsuwam o krok, unosząc nieco ręce. — Zabieraj to! — Odganiam się od
uśmiechniętej sadystycznie Nobary. Z pomocą przychodzi Megumi. Kładzie dłoń na
jej ręce i stanowczo, choć delikatnie, zmusza ją, by opuściła broń.
— Ona nie jest klątwą — mówi, mrużąc te swoje
granatowe oczy, których spojrzenie w tym momencie przenika mnie do szpiku kości
— ale jest nią naznaczona.
Nobara, która robi pełną zawodu minę, znów odzyskuje
nadzieję.
— Czyli? Co to znaczy? Mogę ją ciachnąć czy
nie?
— Niech ona sama nam powie. — Megumi zakłada
ręce na ramiona. Za jego przykładem idzie Nobara i Maki.
— Wodorosty — dobiega mnie z progu i odwracam
się z westchnięciem, by spojrzeć na Inumakiego.
— Ty też? — pytam mrukliwie, patrząc na niego
spode łba.
— Łosoś — odpowiada Toge Inumaki. Wysoki
kołnierz czarnej bluzy jak zwykle ma wysoko postawiony i zapięty pod sam nos.
Celowo zasłania usta i drobny tatuaż, wzmacniający przeklętą mowę. Jej
użytkownicy są w stanie uczynić realnym to, co powiedzą. Teoretycznie mogą nawet
rozkazać komuś się zabić, ale muszą być ostrożni w wydawaniu komend, bo może
się ona obrócić przeciwko nim. Im silniejsze słowa, tym większe ryzyko. Jeśli
trafią na potężnego oponenta, który zdoła im się oprzeć, mogą naprawdę źle
skończyć. Oprócz tego każdy użytkownik ma swoje limity. Inumaki może użyć
przeklętej mowy nie więcej niż trzy razy na dzień, a jego werbalna komunikacja
została znacząco uszczuplona. Garstka bezpiecznych słów, których może używać,
to lista składników sushi. Każdemu nadał nowe znacznie.
— Jesteś nam winna jakieś wyjaśnienia, nie
sądzisz? — podchwytuje Maki, przyszpilając mnie spojrzeniem. — Zlewasz nas,
odkąd Michi i Kazu… — zawiesza głos; nie wiem, czy dostrzegła jak zaciskam
dłonie, czy jej samej też ciężko o nich mówić. — Mi i Toge też ich brakuje — dokańcza
cicho, spuszczając wzrok. — Może nie byliśmy w jednej drużynie, ale z jednego
roku i przecież często miewaliśmy razem misje, i…
— Ale nie tamtą misje, nie? —
przerywam jej. Głos mi drży, oczy się szklą, czuję czające się w kątach łzy. —
Mam się wytłumaczyć, czemu was unikam? — Patrzę na Maki i Inumakiego. On
twierdząco kiwa głową. — Bo nie chcę, żebyście też tak skończyli.
Maki ściąga brwi.
— Skąd pomysł, że historia miałaby się
powtórzyć? — pyta. — I czemu mówisz tak, jakby to była twoja wina?
— Bo była — odpowiadam przez zęby.
Maki parska ze złości.
— Chyba trochę przesadzasz — powątpiewa w to,
co mówię. — Gojō nie raz wyśmiewał twoją nieporadność i może i sobie kpił, że
ktoś cię przeklął, ale ty chyba wzięłaś za bardzo do siebie te docinki. Gadasz,
jakbyś serio… przynosiła ludziom pecha czy coś.
— Może właśnie tak jest — cedzę. Zaciśnięte
pięści drżą. — Więc po prostu trzymaj swój pusty zielony łeb z daleka ode mnie
— kończę, mając nadzieję, że to zniechęci ją do podejmowania kolejnych prób nagabywania
mnie. — Wszyscy się odwalcie — dodaję i, rozdygotana, prędko odchodzę.
Co innego mi pozostało.
TELL ME THERE AIN'T NOTHING LEFT
Zaszywam się w swoim pokoju, zastanawiając,
czy zraziłam do siebie wszystkich. Czy teraz siedzą tam wspólnie i mówią o tym,
jaka ze mnie głupia, nadinterpretująca fakty pizda. Pewno sądzą, że robię z
siebie ofiarę. Sama myśl, że mogą tak uważać, doprowadza mnie do szału, ale
jeśli to sprawi, że dadzą sobie spokój…
Pukpukpuk.
Ja pierdolę. Nic nie zrozumieli.
Patrzę na drzwi ze złością, a gdy pukanie się
powtarza, zrywam się z łóżka, by je otworzyć.
— Co, wylosowałeś najkrótszą zapałkę? —
pytam, widząc w progu Megumiego.
— Jestem tu z własnej woli — odpowiada
chłopak. Patrzy mi prosto w oczy, nie spuszczając głowy, choć ja muszę swoją
zadzierać. Nie pyta, czy może wejść, po prostu to robi, zmuszając mnie swoją
postawą, bym ustąpiła miejsca. Zamyka za sobą drzwi, przez jego twarz przemyka
jakiś cień.
SHADOWS ON THE UPPER SHELF
— W sumie to… — Granatowe oczy są pochmurne i
ciężko cokolwiek z nich wyczytać. — Po co przyszedłeś?
— Przyszedłem sprawdzić, czy mam rację.
Wyciąga dłoń i zaczyna odsuwać suwak mojej
bluzy, wciąż patrząc mi w oczy. Jestem w takim szoku, że nie reaguję, a on
spokojnie robi swoje. Stoję z opuszczonymi wzdłuż ciała rękoma, a w głowie
huczy mi od pytania, co on wyprawia. I czemu na to pozwalam. W sumie koleś jest
w moim typie. A ja za niedługo skończę tyle lat, by zacząć się wstydzić, że
jeszcze z nikim nie byłam.
Megumi się przybliża, zsuwa bluzę z moich
ramion. Ciemne włosy odstają we wszystkie strony. Jego dłonie wahają się, gdy
sięga do mojego dekoltu, w końcu decyduje się unieść bluzkę. Kiedy materiał
ląduje na mojej twarzy, cierpliwie czekam, aż chłopak upora się z jej zdjęciem,
ale tak się nie dzieje.
— Aha. Tak jak myślałem — słyszę, jak szepcze
i sama w końcu pozbywam się bluzki. Przed sobą widzę Megumiego, który opiera
dłonie o kolana, zrównawszy poziom wzroku z moim biustem.
— Co jest?!
— Ciekawe miejsce. — Megumi wskazuje na moje
piersi, zaledwie zerkając na moją twarz.
— No nie wątpię! — Zdzielam go w łeb swoją
koszulką. — Jeśli to wszystko, co masz do powiedzenia…
— Od kiedy masz to piętno?
— Co?
— No to. — Megumi dotyka palcem znamienia. —
Ktoś naznaczył cię symbolem inkwizycji.
Inkwizycja? Co, kurwa?
— Wszystkie kobiety w mojej rodzinie miały to
znamię… — Spoglądam w dół na piętno, którego do tej pory nie powiązałam z tym,
co mnie prześladuje.
— Czyli ktoś zrobił to bardzo dawno temu.
Ktoś potężny, skoro klątwa przechodzi na następne pokolenia. — Megumi w końcu
podnosi wzrok i prostuje plecy. — Masz jakieś przypuszczenia, kto to mógł być?
— Nie. — Kręcę głową. — A ty?
Megumi uśmiecha się nieznacznie.
— Bez przesady. Tak dobry nie jestem.
— Skąd w ogóle wiedziałeś, że… — Zataczam
dłonią krąg w okolicach piersi, po czym stropiona, szybko wkładam z powrotem
bluzkę. — No. Skąd wiedziałeś.
— Jestem dobry w odczytywaniu aur. Od
początku czułem, że coś na tobie ciąży. A najsilniejszą energię — wyciąga rękę
i kładzie ją na mojej piersi — wyczuwam właśnie stąd.
— Ok… — Delikatnie odsuwam jego dłoń. Jednak.
Skoro już wiadomo, że nic z tego nie będzie, nie ma powodu skracać dystansu do
takiego maksimum. — Ale… Inkwizycja? Nie rozumiem.
Megumi siada na brzegu łózka, splata palce.
Ja siadam na podłodze pod ścianą.
— Symbol krzyża i oka to symbol inkwizytorów.
Jeśli klątwa jest naprawdę stara… Może miałaś ich w rodzinie. — Głos chłopaka
jest tak poważny, że wyciągane nim wnioski zdają się całkiem logiczne. — Może
dlatego ktoś was oznaczył. Żeby wiedzieć, z kim ma do czynienia, gdy znów was
spotka. Nawet jeśli minęło setki lat. Może nie ma to dla niego znaczenia. Może
chce się zemścić albo tylko zachować ostrożność… Ale…
— Ale co?
— To piętno, to nie wszystko, prawda? —
Patrzy mi prosto w oczy. Kłamanie mu nie ma sensu. — Odziedziczyłaś coś
jeszcze.
Skoro on i tak to wie, nie ma sensu dłużej
tego ukrywać.
— Tak — potwierdzam, nie odwracając wzroku. —
Zajebistego pecha.
Odbiera mi dech. Satoru śpi z szeroko
otwartymi oczami. A w nich, jak w lustrach,
odbijają się wszystkie wszechświaty.
— Hm? — Budzi się i widząc mnie, zerka na
zegarek i natychmiast zasłania oczy. — Dlaczego mnie nie obudziłaś?! Jest
prawie dziesiąta! Zajęcia mieliśmy zacząć dwie godziny temu!
Dziesiąta?
Przecież siedzę tu tylko przez chwilę.
Zerkam na zegarek, podczas gdy trybiki
koncentracji powoli wracają na swoje miejsce, a pustkę w głowie zaczynają
wypełniać myśli, które gdzieś pierzchły.
Zegarek pokazuje dziewiątą pięćdziesiąt siedem.
Godzina z mojego życia wyparowała. Marszczę brwi, zastanawiając się, jak to
możliwe, że przestałam odczuwać upływ czasu, a Gojō przegania mnie, krzątając
się po pokoju, aż wreszcie zmusza, żebym wyszła, lekko popychając. Jakoś wciąż
ciężko mi się skupić i wykonywać proste czynności.
— Hej. Skup się!
Nagle czuję, że pieką mnie oba policzki.
Czy Gojō właśnie mnie uderzył? Mgła, która zasnuwa mi umysł, rozchodzi się pod
wpływem palącego uczucia gniewu. Przed sobą widzę twarz tego chuja i w tym
momencie mam ochotę powyrywać mu te białe, sterczące do góry kłaki.
— Już? Zamierzasz zacząć przyswajać coś z
tego, co mówię? Bo nie poświęcam ci czasu dlatego, że nie mam co robić. — Jego
głos jest cierpki, każde słowo wypowiadane tym tonem „To Nie Ty Tu Robisz Łaskę
Mi” sprawia, że coraz bardziej się we mnie gotuje, ale dzięki temu w końcu na
dobre rozjaśnia mi się w głowie.
Jesteśmy w klasie. Zupełnie nie wiem, jak
tu dotarłam. Sprawdzam zegarek. Minęła kolejna godzina. Bez mojej wiedzy. Jak
to się dzieje, że jestem tak nieobecna?
— Nigdy więcej tego nie rób — mówi Gojō,
cicho, tym samym, gorzkim tonem.
— Czego? — warczę. Złość zaciska mi gardło
i nie udaje mi się dodać, że to chyba powinna być moja kwestia.
— Nigdy więcej nie patrz mi w oczy. —
Marker, którym zapisywał coś na tablicy, z brzękiem upada na metalową
podstawkę. — Koniec lekcji na dziś.
YOUR WAY
I WASTE AWAY
Przez następne dni zachowanie Gojō
diametralnie się zmienia. Zwykle bez przerwy sobie śmieszkuje, zachowując
powagę w nielicznych momentach, których wymaga lekcja, sparing, czy sytuacja. Bywa
wręcz kurewsko irytujący z tymi swoimi żarcikami i wiecznym robieniem z siebie idioty,
wciąż zmuszając do zadawania sobie pytanie, czy cokolwiek z tego, co się
dzieje, dzieje się na serio, czy może zamiast do szkoły chodzimy do cyrku.
Teraz powaga nie znika z jego twarzy.
Kąciki jego ust bezustannie opadają. Nie do tego mnie przyzwyczaił. Żarty się
skończyły. I dopiero teraz lekcje z nim
to udręka.
— Rozumiesz już, czym jest domena? — pyta
po wykładzie, który właśnie mi udzielił, praktycznie na mnie nie patrząc (ma
opaskę, ale i tak wiem, kiedy na mnie patrzy, a kiedy nie; poza tym on nawet
nie starał się tego ukryć, ostentacyjnie zwracając głowę w stronę okna).
— Rozumiem — odpowiadam, gryzmoląc długopisem
po marginesach.
— No to słucham. — Gojō zakłada na ramiona
ręce i opiera się o biurko. Teraz poświęca mi więcej uwagi. — Odczytaj mi, co
tam sobie zapisałaś.
Podnoszę na niego wzrok, czuję, że płoną
mi policzki. Nie mogę zebrać myśli, choć tym razem nie przeszkadza mi widok
jego dziwnych oczu.
— Domena… — zaczynam, zerkając w zeszyt, w
którym nic nie zanotowałam. Chrząkam, dając sobie czas na znalezienie
odpowiednich słów. — To… Manifestacja unikalnych zdolności. — Znów podnoszę
oczy. — To, w czym jesteśmy najlepsi. Talent. Umiejętność, którą chcemy doskonalić.
Wyzwalając swoją domenę, pozwalamy, by realnie wpłynęła ona na rzeczywistość.
By ją zmieniła. Wprowadziła nowe zasady. Mówimy wtedy, o rozszerzeniu. Wyzwalają
je silne, negatywne emocje. Przeklęta energia, którą gromadzimy.
— Wiesz już, co jest moją domeną?
Zastanawiam się chwilę, zagryzając wargę.
Kręcę przecząco głową.
— Dobierałaś się do niej i nawet nie
wiesz, na co się narażałaś? — Ten ton. Znów ten ton. Znów kpina. — Domyślasz
się chociaż, co może być twoją domeną?
— Nie — syczę przez zęby. W klasie zaczyna
wiać. Wiatr porusza firanami, choć okna są pozamykane.
— Nie? Zero podejrzeń? — dopytuje uporczywie
Gojō. Podmuch szarpie jego białymi włosami. — Nic nie daje ci do myślenia?
— Nic — odpowiadam uparcie.
— No to pora w końcu cię czegoś nauczyć. —
Gojō zmierza do drzwi, uchyla je i unosi brwi, zwracając twarz w moją stronę. —
No już. Wychodzimy.
Kolejny dzień z rzędu spędzam na mrozie,
trzęsąc się z zimna. Nie wiem, czemu ma służyć ten cholerny trening. Jestem
przeraźliwie zziębnięta, zęby stukają, obijając się o siebie, nawet smarki w
nosie zamarzają. A ten jebany sadysta każe biegać mi dookoła szkoły. Na chuj
mam biegać w kółko w śniegu?!
Noga wpada mi w głębszą zaspę i ląduję
twarzą w tym białym gównie. Ja pierdolę. Nawet nie mam ochoty się podnosić.
— To co? — słyszę nad sobą, przez wyjący
głucho wiatr. Głos Gojō znów wydaje się niestosownie wesoły, ale kiedy pomaga
mi wstać i stoimy naprzeciw siebie, bijący od niego chłód jest gorszy niż tysiąc
zim. — Czegoś już się nauczyłaś?
— Cz-czego miałabym się na-nauczyć w tym
zi-zimnie?! — dukam, szczękając zębami. — Żeby cie-cieplej się u-ubierać?!
— Yhym. No cóż. Myślałem, że już
zmądrzałaś. Albo że w końcu połączysz fakty.
Złość rozgrzewa mnie bardziej niż bieg.
Nienawidzę biegać. I nienawidzę Gojō Satoru.
— O co ci, kurwa, chodzi. — Nie wytrzymuję.
Jestem wściekła, przemarznięta i chcę, żeby to się wreszcie skończyło.
Jakkolwiek.
— O to, że mnie, kurwa, zawodzisz.
Wiatr cichnie tylko na moment. Po chwili
wzmaga się, podrywając w górę śnieg. Gojō stoi przede mną w śnieżnej zawiei jak
posąg. Tylko jego czarny strój i włosy tańczą
na wietrze.
— Przyjąłem cię do tej szkoły, bo
widziałem w tobie potencjał. Chciałem cię nauczyć, jak obrócić słabość w siłę. A
ty wciąż stoisz w miejscu. Jesteś tak uparta… — Naprawdę słyszę w jego głosie
rozczarowanie — że walczysz z wiatrem.
— To nie wiatr mi przeszkadza! —
Przekrzykuję coraz mocniej szalejącą zawieruchę. — Nie miałeś mnie uczyć, jak
go zdomenować, tylko jak zapanować nad tą jebaną klątwą!
— Zrozum w końcu, że to jedyny sposób! Właśnie
tego musisz się nauczyć!
— To
mi w niczym nie pomoże!
A gdybym tak…
Może to
moja domena?
Śnieg wiruje wokół nas. Przesłania twarz
Satoru.
Może to nie wiatr jest tym, nad czym
powinnam panować.
Składam ze sobą dwa palce prawej i lewej
dłoni. Muszę spróbować. Muszę spróbować się tam dostać. Skupić się. Co Gojō pierdolił
na ten temat? Emocje. Negatywne emocje. Mam ich, kurwa, całkiem sporo. Powinnam
być w tym świetna, chłonę taki syf jak gąbka. Muszę tylko je zebrać i… Czemu
nic się nie dzieje.
— Myślałem — wyprany z emocji, cierpki,
pełen zawodu głos — że stać cię na więcej. Że żałujesz tego, co zrobiłaś swoim
przyjaciołom.
(krew śmierć bezwładnie rozrzucone kończyny
szyja wygięta pod nienaturalnym kątem drgająca powieka kości przebijające skórę
sterczące jak połamane włócznie)
Wiatr się wzmaga, śnieżyca szaleje.
Zbieram do kupy wszystko, co ze mnie zostało.
THE REST OF ME
THE BEST OF ME
— Rozszerzenie domeny. — Drżę ze złości, mam
dość, że otacza mnie... — Nieustanny Pech.
Wiatr ustaje. Śnieg opada na nasze
ramiona.
Gojō rozgląda się na boki. Pozornie nic
się nie zmieniło. Oprócz tego, że zrobiło się podejrzanie spokojnie, a niebo
zdaje się bardziej fioletowe.
— Ha! — wykrzykuje Gojō, wskazując na mnie
palcem. — Zatrybiłaś! No widzisz, nie trzeba było tak od… — Kiedy tylko robi
krok w moją stronę, stopa ślizga się na oblodzonej ziemi i Satoru ląduje na
tyłku. — O. No. W sumie, sam się o to prosiłem, nie? — Podśmiewuje się, wygląda
na to, że wrócił mu zwykły, dobry humor, a może po prostu nie ma już powodu dłużej
mnie wkurwiać. — Spróbujmy jeszcze raz. — Łapie równowagę i odsuwa się w bok z
oblodzonego miejsca. — Nie jest tak źle! — komentuje swój sukces pozostania w
pozycji pionowej, błyskając zębami. — Na czym to skończyliśmy? — Już otwiera
usta, by kontynuować, gdy z gałęzi drzewa, pod którym stoimy, na głowę spada mu
kupa śniegu. Gojō otrząsa się jak pies, próbując prędko wybrać wpadający za
kołnierz puch. — No dobra, zasłużyłem sobie — przyznaje, drżąc z zimna. — Ale
było warto, nie? — Tym razem spada na niego ułamana pod ciężarem śniegu gałąź.
— Dobra, zrozumiałem! — krzyczy, wygrzebując się spod konaru. — Jesteś na mnie
zła, w porządku. Ale… ała! — Zawadza dłonią o wystające drzazgi i rozcina
skórę. — OK, Akira, przestań.
Unoszę w zdziwieniu brwi.
— Przecież nic nie robię — odpowiadam, co
jest zgodne z prawdą. Może jedynie dobrze się bawię, choć uporczywe uczucie
gniewu wciąż jak zgaga pali mnie w przełyku.
Nad nami znów wzmaga się wiatr. Nie wiem,
czy to za moją sprawą. W oddali gromadzą się ciemne chmury. Błyska się. Grzmot
mruczy nisko, dobiegając naszych uszu. Nadciąga burza śnieżna. Gojō robi się
niespokojny. Wie, gdzie trafi piorun.
— Akira, przestań rozszerzać domenę —
poleca, rozumiejąc, że sprawy wymykają się spod kontroli.
— Nie robię tego — odpowiadam spokojnie,
ocierając rękawem cieknącą z nosa krew.
— Czyżby.
Gdyby nie ta opaska, mierzylibyśmy się spojrzeniami.
Zdaję się, że mój nauczyciel próbuje rozgryźć, co robię specjalnie, a nad czym zwyczajnie
nie panuję. Ja sama tego nie wiem. Jedyne, na czym teraz się skupiam, to spokój,
który mnie ogarnia. Pierwszy raz w życiu nie boję się, że przytrafi mi się coś
złego. Czuję, jakby coś mnie opuszczało. Jakby wyciekało ze mnie coś zgniłego.
— Ostatni raz cię proszę — odzywa się znów
Gojō, podnosząc rękę, gdy grzmot rozlega się bliżej. — Wystarczy.
Jestem tak pochłonięta spokojem, że nie
widzę powodu odpowiadać. W głowie mi szumi, krople krwi spadają w biały śnieg, budując
definicję kontrastu. Gojō daje mi jeszcze chwilę i powolnym ruchem zsuwa opaskę.
SO PATIENTLY
YOU CAME TO SEE
Jego palce układają się w znak
rozszerzania domeny. Białe włosy opadają, a oczy, w których gubi się świat,
patrząc wprost na mnie. Nie widzę już niczego poza nimi.
— Nieskończona Pustka — słyszę i myśli
parują z mojej głowy. Jestem jak żywy posąg, już nad niczym nie mam kontroli.
Przewracam się, drobinki krwi pryskają, śnieg jest jak miękka kołdra. Leżę w
nim, nie czując zimna. Nade mną otwiera się niebo. Patrzy na mnie z uwagą. Na
wszystko, co ze mnie zostało.
THE SIDE OF ME
IT ONLY BLEEDS
Nie jest to nic dobrego.
Nie sądziłam że ich szkoła ma aż tak niepochlebną opinie. Z tego co mówisz jest ich cały kompleks i z jakiegoś powodu się sypią jedna po drugiej. Czy chodzi o zarządzających ludzi,nie sądzę . Pewnie instytucja jest tylko przykrywką dla czegoś z drugim dniem. Tak spodziewam się najgorszego.
OdpowiedzUsuńLeże w łóżku i czytam i aż zimno mi się zrobiło.
Te zdania bez interpunkcji w nawiasach, jestem pewna że to celowy proceder. Dziwnie się czyta ale trzeba przez to się zaglebic w teść.
Ja pieprzę ci Toby tylko egzorcyzmy na niej odprawiali. Ale nie sądziłam że ktoś inny jest tam naznaczony klątwa jak te chłopaki co używają przeklętej mowy. Ciekawe z tym że im silniejsza komenda tym bardziej może się obrócić przeciwko nim.z pewnością pokażesz nam tego przykład w kolejnych częściach. Oby jakiś epicki 😂
Klątwa inkwizycji? To ona ma przerąbane.
Ale ten Gojo jest wkurwiający 😫 nie wytrzymała bym.
Jego metody nauczania doprowadziłyby mnie do szału.
Ale końcówka 😨 cieszę się że przeczytałam ten tekst. Wow. Chce kolejnej części.
Hej :)
OdpowiedzUsuńLubię tę serię od pierwszego tekstu, jaki się tutaj pojawił, a z każdym kolejnym coraz bardziej odczuwam emocję Akiry. Nie ma łatwo, to trzeba przyznać, a do tego wszelką pomoc czy troskę to raczej odpycha. Jak umiem zrozumieć, dlaczego to robi, tak myślę, że mogłaby dopuścić do siebie innych ludzi, by się na nich wesprzeć.
Gojo mnie drażni. Głównie to jego zachowanie i arogancja źle na mnie wpływają, uważam, że pedagogiem też nie jest najlepszym, jednak coś do niego przyciąga. Niekoniecznie tylko te oczy, w których widać wszystkie wszechświaty.
Świetna końcówka, aż mnie mały dreszcz przeszedł.
Stylowo bez zarzutu, świetnie odmalowane i sceny, i uczucia.
Pozdrawiam.