Niedawno skończyłam „Bajki robotów” Lema i w hołdzie dla niego stworzyłam własnego, podbierając jedną z nazw. Bawcie się dobrze ;)
Z pozdrowieniami dla Naczelnego Konsultanta ds. Fabularnych – że też nie masz dość tych pytań. Gomawoyo!
Rękawem czarnego golfa przetarła blat stołu z pozostałości kropel wody, by nikt nie zarzucił jej niedbania o miejsce pracy. Choć stół kuchenny w wynajmowanym mieszkaniu różnił się od tego w biurze, tutaj wciąż zachowywała się tak samo.
Przynajmniej w pewnych kwestiach.
– Wychodzisz?
Spojrzała w stronę współlokatora, który wszedł do kuchni, trzymając w dłoni kubek, skinęła mu głową.
– Tak, chciałam sprawdzić powietrze.
– Tylko nie wracaj zbyt późno.
– Będę na czas, na razie.
Czasami nie lubiła siebie za podjętą przed rokiem decyzję, by zostać umieszczoną we wspólnym mieszkaniu sześciu różnych robotów służących miastu jako strażnicy. Przez to, że ktoś inny próbował ją kontrolować, traciła dobry humor i bardziej zastanawiała się nad tym, jak to jest być wolnym człowiekiem, któremu nikt nie wylicza czasu, którego nikt nie próbuje dla żartu zaatakować nożem i który jest w stanie w jakiś sposób sam o siebie zadbać.
Ona była utrzymanką państwa, powołaną do życia w jednym celu – by pilnować porządku wśród społeczeństwa i tłumić wszelkie możliwe protesty, jakie od czasu do czasu zechciały wybuchnąć.
Gdyby mogła decydować o swoim pojawieniu się, rozegrałaby to zupełnie inaczej. Przede wszystkim nie byłaby robotem.
Ale pogodziła się już ze wszystkimi zamontowanymi w sobie układami i mechanizmami, wiedziała, na co stać jej powłokę, by nic jej się nie stało. Odnajdywała się także w swojej roli i tylko czasami zazdrościła ludziom tego, czego ona nigdy nie mogła mieć.
Tego popołudnia, kiedy podładowała się po wyczerpującej nocce, naprawdę potrzebowała zażyć tlenu. Podczas zmiany pewni młodzieńcy wpadli na genialny pomysł urządzenia sobie wyścigów na parkingu zamkniętego od wielu lat marketu. Swoim zwyczajem zwyzywali i służbę cywilną, i osobnika, który śmiał na nich donieść – „śmierć konfidentom!” rozcięła nocne powietrze niczym sztylety – i do tego sięgnęli po przemoc, która po alkoholu, jaki wcześniej spożyli, weszła im bardzo szybko w pięści. Nie lubiła walczyć, znała jednak ciężar spoczywającego na jej barkach obowiązku, dlatego szybko chuliganów spacyfikowała i wraz z dwoma kolegami, którzy także byli obecni na nocnym patrolu, wpakowała ich do pojazdu służbowego, by dostarczyć na najbliższy posterunek. TaM przejęła ich policja, a ona nie czuła się ani trochę dobrze z tym, że jedynie dopełniła wszystkich czynności. Wydawało jej się, że to nie jest droga, którą powinna podążyć, ale nie wiedziała, czym innym mogłaby się zająć – w końcu do bycia strażnikiem ją spojono. To powinno jej wystarczyć.
Dawno już nie szła spokojnie ulicami swojej dzielnicy. Przyglądała się kwitnącym tuż przy płotach złocistym forsycjom i myślała o tym, jaka wiosna jest przyjemniejsza, kiedy można na nie patrzeć. Żałowała, że nie mogła mieć własnego krzewu, ale brak ogrodu robił swoje. Poza tym nie umiałaby porozumieć się z rośliną tak, by mogła spokojnie wzrastać. Umiała zadbać tylko o siebie i tylko dlatego, że w niej to zaprogramowano. Troska o jakąkolwiek inną istotę było ponad jej wbudowane umiejętności.
Mijając któryś z szeregowców, poczuła to – coś, co pachniało przyjemnie i ciepło, a nie dało się w żaden sposób z niczym powiązać. Jakby wspomnienie, które szło za zapachem, nie chciało dać się pochwycić.
Właśnie tego zazdrościła ludziom najbardziej. I w końcu zdecydowała się to zmienić.
Obrała nowy kurs swojego spaceru, po kilkunastu minutach przechadzała się po Starym Mieście, gdzie fale napływających turystów wymijały ją, bo nikt nie chciał stawać na drodze robota nawet wtedy, gdy ten był po cywilu, a nie w mundurze. Mówiono jej, że powinna być dumna z tego, jaki budzi respekt, ona jednak o wiele bardziej ukontentowana byłaby z tego, gdyby ktoś przypadkiem na nią wpadł i z uśmiechem na twarzy za to przeprosił. Wtedy czułaby, że ma jakieś znaczenie.
Nie wiedziała, który z licznych lokali wybrać. Te ulokowane przy głównym deptaku zawsze były pełne ludzi narzekających na to, jak długo muszą czekać na jedzenie, że za drogie, za słone, za mdłe, zawsze jakieś za bardzo, czego nie rozumiała – na miejscu tych ludzi po prostu cieszyłaby się chwilą i posiłkiem. Nie chciała być częścią podobnego spektaklu, dlatego skręciła w jedną z bocznych ścieżek, pozwoliła sobie trochę pobłądzić, całkowicie wiedząc, gdzie idzie, a nogi poniosły ją przed stary szyld, któremu niewiele brakowało, by całkowicie zniknąć z mocniejszym podmuchem wiatru.
Także okno robiące za witrynę nie zachęcało, by wejść do środka, a mimo to położyła metalową dłoń o długich palcach na klamce. Gdyby teraz ktoś z pracy ją zobaczył…
Nic by się nie wydarzyło. Nikt bowiem nie przykładał wagi do tego, co wyczynia pobocznie; póki wywiązywała się ze swoich obowiązków służbisty cywilnego, to, co robiła przez pozostałe szesnaście godzin doby nie miało dla nich najmniejszego znaczenia, o ile nie robiła wówczas niczego niezgodnego z prawem. Nikt więc nie powinien mieć jej za złe, że odwiedza takie miejsca – nie pierwsza speluna, do jakiej zajrzała, pewnie też nie ostatnia. Ale być może ta, w której spełni swoje nieosiągalne dla robota marzenie.
Tylko komuś innemu było trochę w niesmak to, co chciała zrobić.
Starszy pan, który przysiadł na ławce pięć metrów od lokalu, przyglądał jej się zza grubych szkieł okularów. Po jego minie widziała, o co chciał ją zapytać, pozwoliła mu na to.
– Panienka chce wejść?
Chyba nigdy nie słyszała, jak długo istnieje, by ktoś tak ją nazwał. To było dość miłe mimo sytuacji.
Przytaknęła.
– Jeśli można.
– A w ogóle to panienka wie, dokąd zawędrowała?
Nie chciała mu mówić, że to nie jest najgorsze miejsce, do jakiego przyszła. Właściwie w ogóle nie chciała rozmawiać; nie, gdy podjęła swoją własną decyzję.
Nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi i weszła do środka, a zapach piwa, płynu do dezynfekcji i soli nie powstrzymał jej przed postawieniem kolejnych kroków.
Od razu było widać, że tu nie pasuje, tak jak każdy z klientów, który zaszył się tu o tej porze. Wszystkie krzesła przy samym barze pozostawały puste, za to z kilku boksów wystawały głowy jeszcze trzeźwych koneserów i dusz pragnących znaleźć tu chwilę zapomnienia. Nie przyglądała się zbytnio wystrojowi, od razu podeszła do lady, po drugiej stronie której wysoki i umięśniony mężczyzna właśnie polerował szklanki. Na ścianie równoległej do tej z drzwiami wisiał telewizor; właśnie nadawano jeden z programów informacyjnych, który – jak zwykle zresztą – przez sztucznie uśmiechniętego prezentera opowiadał o wspaniałych sukcesach rządzących.
– Jak mogliśmy to usłyszeć podczas popołudniowego przemówienia, postulaty, jakie zgłosił nasz kraj, spotkały się ze skrajnymi reakcjami przedstawicieli innych nacji – relacjonował za mało głęboki głos reportera – jednak zmusiliśmy do pochylenia się nad tym tematem i rozpoczęciem szerszej dyskusji w całym porozumieniu. Dzięki staraniom naszych władz mamy szansę zostać usłyszeni i w końcu zacząć się liczyć na arenie międzynarodowej. Dzięki temu...
– Toć to ich własna interpretacja! – ozwał się jakiś głos z głębi sali. – Pewnie naszym powiedzieli, że gówno zmienimy z tym swoim „nam się należy”! Parszywcy gadają tak, by zamydlić nam oczy! Ci gamonie pewnie na drugą kadencję liczą lub utrzymanie stołków. A takiego wała! – wykrzyknął autor tego niespodziewanego przemówienia, wstał, by inni mogli go zobaczyć, a nie tylko dostrzec czubek głowy, i wykonał gest, którym jego rodak lata temu pokazał sprzeciw.
Wydał się on dziwnie pasować do sytuacji, być na miejscu – w przeciwieństwie do niej. A mimo to ona wpakowała się do tej wylęgarni mordobicia, byle sprawdzić, czy da radę spełnić tu swoje marzenie, i utkwiła tak na hokerze z wbitym w siebie wzrokiem barmana.
– Podać coś? – zapytał. – Czy może jest panienka na służbie, tylko ściągnęła mundur?
Nie lubiła tego, że od razu łączono ją z wykonywanym zawodem, ale nie mogło być inaczej – tylko roboty wykonywały tę pracę, ludzi przydzielano do bardziej zdecydowanych działań.
– A co może pan zaproponować?
– Do picia? Wszystko, co możliwe, włącznie z wysokiej jakości olejem. – Puścił jej oczko, czego nie oznajmiła, bo nie umiała, zamiast tego uśmiechnęła się w granicach swoich możliwości.
– W takim razie poproszę. Dziękuję. Jestem Pćma.
– Miło poznać. – Wyciągnął nad ladą dłoń ze ścierką, by mogła ją uścisnąć. – Iestyn.
Po wymianie uprzejmości i zapoznaniu się barman wziął się do nalewania, a robot powróciła do słuchania wiadomości i rejestrowania reakcji tych, którzy także tu byli. Tamten porywczy, jak się wydawało, mężczyzna zamilkł, za to Iestyn miał coś do powiedzenia, gdy na ekranie pojawił się premier z uśmiechem gwiazdy filmowej mówiący o tym, co zdziałał na ostatnim posiedzeniu porozumienia i że wcale nie przez niego wojna wisi nad głowami wszystkich obywateli.
– Niby zasięg ma światowy, posłuch wielki, a i tak wspomógł tych, co to broń stworzyli, a teraz się dziwi, że takie rzeczy się dzieją. – Pokręcił głową z boku na bok i westchnął. – Tylko ludzie ludziom mogli zgotować taki los – mruknął, przecierając kolejną szklankę i odkładając ją na półkę.
Pćma przyglądała mu się uważnie. Nigdy nie rozumiała, czym jest polityka, dlaczego ludzie wybierają kogoś, kto w ich imieniu podejmuje decyzje, a później mają mu to za złe. Nie wiedziała, czym jest demokracja, dlaczego się protestuje, czym jest opozycja, dlaczego wchodzi się w koalicje. Wiedziała tylko, co ma robić, by ludzie mogli cieszyć się kolejnymi spokojnymi dniami swojego istnienia.
– A czy mnie mógłby pan coś ugotować, proszę pana? – zapytała, kiedy tuż przed nią pojawiła się szklanka o grubych ścianach z upajającą zapachem zawartością.
Barman spojrzał na nią zaskoczony, nie bardzo wiedząc, dlaczego robot mówi o gotowaniu, a lewa brew mimowolnie zmieniła swoje miejsce wyżej czoła. Przez chwilę starał się wydedukować, skąd akurat tego słowa użyła, cofnął się do swojej wypowiedzi i szybko pojął, parsknął krótko.
– Dziękuję panience, że wierzy w moje zdolności kuchcenia czegokolwiek poza herbatą i parówkami, ale nie mam takich zdolności, a co więcej – nie ja tu dowodzę na kuchni. No i czy roboty w ogóle są w stanie cokolwiek zjeść? Nie wystarcza wam jedynie wymiana oleju? Bez urazy, panienko, to ciekawość ludzka przeze mnie przemawia.
Pćma skinęła głową. Nie on pierwszy o to pytał i zapewne nie też ostatni, przywykła, a wobec kogoś tak uprzejmego nie mogła zebrać się choćby na cień złości.
– Rozumiem. A kto dowodzi, jeżeli o jedzenie chodzi?
Iestyn patrzył na tego dziwnego robota, który zdawał się być najsmutniejszą istotą na całym świecie, i postanowił jej pomóc.
– Nasz szef kuchni, stary Hefin. Przekazać mu, że masz jakieś życzenie?
– Poproszę.
– Zaraz wracam.
Mężczyzna zniknął za niewielkimi drzwiami za swoimi plecami, a Pćma upiła łyk oleju. Nie powinna przyjmować go w dawce większej niż dopuszczalna w ciągu doby, o co dbał jeden z jej współlokatorów, jednak teraz, kiedy niewiele dzieliło ją od spełnienia marzenia, chciała zadziałać wbrew regułom. Być może więcej nie będzie miała okazji.
Nie minęła minuta, a dwóch mężczyzn wyszło z zaplecza. Za Iestynem szedł osobnik po pięćdziesiątce, z resztą białych włosów na jajowatej głowie, świdrujący otoczenie spojrzeniem niebieskich oczu, z beznamiętnym wyrazem twarzy. Jak wcześniej chciał to zrobić barman, tak w tej chwili Hefin uniósł brew na widok Pćmy.
– A niech mnie kule biją – wydukał. – Nie żartowałś, mówiąc, iż robota nam tu przywiało.
– A ty mi w ogóle nie śmiałeś uwierzyć – odparł barman i powrócił do swoich szklanek i ich wycierania. – To jest Pćma, a jej życzeniem, byś uczynił dla niej… Co to miało być?
– Coś do jedzenia.
Hefin wpatrywał się w robota, a duże dłonie położył sobie na biodrach. Taka postawa w ogóle nie pasowała do mężczyzny, ale czy w tym lokalu ktokolwiek dbał o podobne rzeczy? Z tego, co Pćma zauważyła, to raczej nie.
– Dlaczego aż tak ci na tym zależy, droga Pćmo? – zapytał, jakby potrzebował zrozumieć, na co robotowi zwykłe, ludzkie jedzenie.
Pćma zapatrzyła się w kucharza, a ostatnie iskry nadziei, jakie kiedykolwiek mogły powstać w jej wnętrzu, przygasały, a oczy znowu miały matowy kolor wstawionych szkieł.
– Ja tylko chcę choć raz móc powiedzieć, że zjadłam coś przyjemnie ciepłego.
Nie był pewien, czy to ton jej głosu tak na niego wpłynął, czy też właśnie te oczu pozbawione życia i wyrazu, pochylił się nad jej prośbą.
– Daj mi więc trzy dni. Wróć tutaj na trzeci wieczór, a wtedy spełnię twoje życzenie i przygotuję coś, co ci nie zaszkodzi.
Czy w ogóle istniało coś takiego? Przecież nie zmieni się nagle w człowieka, by mieć żołądek i trawić to, co do niego wpadnie.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek będę miała okazję tu wrócić.
Jedna, jedyna szansa, jaką pozwoliła sobie stworzyć, właśnie mogła bezpowrotnie przepaść.
– W takim razie… Daj mi trochę czasu, dobrze?
– Nie ja nim dzielę, proszę pana, ale zaczekam.
Jej odebranie dosłownie jego słów trochę go rozbawiło, stąd uśmieszek na twarzy Hefina, który szybko jednak ustąpił powadze. Zniknął na tyłach, pozostawiając Pćmę przy szklance oleju zapatrzoną w ekran i wziął się za najcięższe zadanie, jakie ktokolwiek kiedykolwiek przed nim postawił.
Trwało to kilkanaście minut, może krócej, a lokal wypełnił się zapachem, którego dawno tu nikt nie czuł. Kucharz zjawił się z głębokim talerzem, znad którego unosiła się para, i postawił go przed zdumioną i sceptycznie nastawioną Pćmą.
– Co to jest? – zapytała, przyglądając się potrawie.
– To, moja droga Pćmo, jest tatws pum munud, gulasz z wędzonego boczku, ziemniaków i innych warzyw.
– Ładnie pachnie.
– Smacznego – życzył jej, podając sztućce.
Choć pewnie nigdy się do tego nikomu nie przyzna, w tamtej chwili stał w miejscu i obserwował robota tylko po to, by zobaczyć, że się spisał i pomógł w spełnieniu marzenia.
Patrzył, jak niepewnie robot chwyciła za widelec, nabiła na niego kawałek ziemniaka i uniosła do ust ze stali, by warzywo zniknęło w przewodzie, które nie było przełykiem. Przez sekundę bał się, że jej zaszkodził, że Pćma za chwilę zacznie się dusić lub wręcz rozpadać od organicznej materii, która trafiła tam, gdzie nie powinna.
Nic podobnego nie miało miejsca, ale wydarzyło się coś innego.
Wiedział, że to raczej niemożliwe, w końcu w robotach nie ma ani mililitra wody, jednak mógłby przysiąc, że oczy robota zrobiły się wilgotne.
Jakby Pćma miała się rozpłakać.
– I jak? – zapytał, a w jego głosie pobrzmiał cień troski.
– To jest to, czego chciałam. Nareszcie coś przyjemnie ciepłego.
Gdyby mógł przewidzieć, że to będzie jeden, jedyny raz, kiedy ujrzy u niej taki szeroki, pełen szczęścia uśmiech, zapamiętałby ten widok i zachować w pamięci na resztę swojego życia.
Skinął jej głową i uśmiechnął się, zadowolony z dobrego uczynku.
– Cieszę się.
Nie powiedział już nic więcej, a jedynie stał, niedaleko siebie mając barmana, przed sobą zaś tego dziwnego robota, i czuł, że ta chwila – choć przeminie jak wszystko na tym nędznym świecie – stanie się wspomnieniem cenniejszym od wszystkich innych, jakie mógł i stworzy w swoim życiu.
I tylko on był na tyle blisko Pćmy, by usłyszeć płacz, jaki robot z siebie wydawał – płacz, który nigdy nie powinien z niej wyjść.
Yo. Ja sie nigdy nie umialam przekonać do Lema. S cfi, roboty, to jednak nie moja bajka. Przedstawiłas ciekawa wizje świata, w ktorym zyja roboty, z perspektywy jednego z nich, choc nie jest to wizja calkiem przeze mnie rozumiana. To znaczy chwytam peunte, pokazanie ich ludzkiego oblicza, a moze ewolucji, moze gdyby robota traktowac po ludzku, on bylby bardziej ludzki? Tu stawiasz ciekawe pytanie. Ale nie moge przestac myslec o tym, co sie stalo z ziemniakiem xd Kucharz dostal ponoc zadanie swojego zycia, myslalam, ze wykombinuje cos, co rzeczywiście moznaby dac maszynie, tak jak olej zamiast drinka, ale ostatecznie on zrobil no zwykly gulasz. Tutaj nie do konca to kupuje, choc skoro robot na koniec zaplakal, moze i ten rytual ciepłego posilku tak go uczłowieczyl, ze i zoladek się znalazł. Biore pod uwage taka opcje, ale niestety do mnie to nie do konca przemawia ;( Lem, no. Nigdy go nie rozumialam.
OdpowiedzUsuń