Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

środa, 25 grudnia 2024

Świąteczny bonus: Ne regarde pas en arrière ce Noël ~ Wilczy

 Święta w alternatywnej rzeczywistości Zaun. Weosłych ;)

PS. Jeszcze chyba dodam jedną scenę!




 

#VeryMerryInZaun’sMisery 

 

 

 

— Nie wchodź tam – ostrzega ponurym tonem wysoki mężczyzna potężnej postury, oparty o ścianę tuż przy drzwiach. Ściąga ciaśniej rozpięty, czarny płaszcz obszyty szarawym futrem. Skrytą w cieniu kaptura twarz rozjaśnia ciepły blask, gdy zaciąga się dymem z drewnianej fajki, pełnej zaczepnych żłobień, wypełniając światłem pustkę w szarych oczach. 

– Vander? – Salacia ściąga brwi, rozpoznając właściciela Ostatniej Kropli. – Ale… Dlaczego? – Zerka na szyld baru. – Zamknięte?  

Zerka na zegarek. Godzina nie jest ani późna, ani wczesna, choć dookoła panoszy się zimowy półmrok.  

– Tak. Zamknięte – potwierdza Vander, lecz dopiero teraz przewraca wiszącą na drzwiach tabliczkę, która do tej pory zapraszała do środka. Salacia marszczy brwi. Vander wydaje się nie być sobą. Dostrzega, że twarz ma bladą i wyraźnie jest… 

Przestraszony?  

Jeśli coś przestraszyło Ogara Podziemi, nie może być dobrze. 

– Co się stało? Umówiłam się z Violet, znaczy, nie w ten sposób umówiłam, po prostu, na spotkanie, eee… Jak przyjaciółka z przyjaciółką, no i… 

– Zapomnij o Vi. – Vander chwyta Salacię za ramiona, pochyla się, by zajrzeć jej w twarz. W jego oczach można dostrzec iskry szaleństwa. – Dla niej już nie ma ratunku. 

Zimny strach zakleszcza widmowe szpony na gardle Salaci. 

– J-jak to? O czym ty mówisz, Vander? 

Ale mężczyzna tylko kręci głową, odsuwając się. 

Salacia patrzy z przerażeniem na drzwi. Nieważne, co za nimi zastanie, musi sprawdzić. Sięga do klamki, lecz wtedy one otwierają się gwałtownie, uderzając o mur, a z wnętrza wypada Violet, zatrzymując się tylko dlatego, że wpada wprost na nią, inaczej gnałaby w przerażeniu przed siebie. 

 

JE T’AIME, JE TE QUITTE, JE T’AIME, JE TE QUITTE 
 

 

– Jak?! – pyta zdumiony Vander, patrząc na nią, rozkłada ręce. – Jak ci się to udało?! 

– Po prostu uciekłam! – dyszy Vi, oczy ma rozbiegane jak jej przyszywany ojciec. – To jakieś szaleństwo, Vander! Jak mogłeś na to pozwolić?! 

– O niczym nie wiedziałem! 

– Na bogów, ktoś mi wyjaśni, co się dzieje?! – piszczy Sal, wypełniona udzielającą się paniką. 

– Wilczyca – wyjaśnia zdruzgotanym tonem Vander, kierując nieobecny wzrok gdzieś w dal. – Ona… 

 

T'ES LA MEILLEURE CHOSE QUI M'EST ARRIVÉE 
 
 

 

– Co?! Co zrobiła?! 

Dobrze zna ją z opowieści. Wie, do czego jest zdolna. 

Violet zerka na Vandera, który zaciska usta, jakby nie był w stanie wyjaśnić więcej, odejmując od ust fajkę. Dłoń mu drży. 

– Ona… – podejmuje Violet. – Weszła do kuchni. 

Salacia czeka w napięciu na ciąg dalszy, ale ten nie następuje. 

– No i?!ponagla ich, patrząc na jedno i drugie. 

– To było trzy dni temu – szepcze Vi, zakrywając dłonią usta. – Od tamtej pory stamtąd nie wyszła… – Kręci w rozpaczy głową. – Nie masz pojęcia, do jakich rzeczy nas zmuszała… Ukrywa twarz w dłoniach.  

– Całe noce – odzywa się pustym głosem Vander – nie robiłem nic innego, nie spałem, tylko – unosi drżącą rękę – wyrabiałem ciasto. 

– Kazała wypisywać mi obelżywe rzeczy… na piernikach – zdradza traumatycznym szeptem Vi. – Spójrz! – Unosi ubrudzoną lukrem dłoń. – Ciągle noszę ślady tego… tych… – Ściąga brwi i oblizuje z lukru palce. 

Salacia wybucha śmiechem, ale ani Vander, ani Violet nie dołącza, wiec szybko milknie, ściągając brwi. 

– Nie no, to są jakieś jaja, prawda? – pyta, prychając krótkim śmiechem. – Prawda? – powtarza, patrząc w oczy Violet. 

– Sama sprawdź, jeśli masz odwagę…  

Violet odsuwa się od drzwi, powoli. 

– Nie posyłaj jej tam! – warczy Vander. – Prosto w jej… – Patrzy na swoje dłonie; na jednym palcu błyska coś złotego. Po chwili jedną kładzie na sercu, jakby go zabolało. – …szpony. 

 

MAIS AUSSI LA PIRE CHOSE QUI M'EST ARRIVÉЕ 
 

 

– To naprawdę kiepski żart. – Salacia kręci z dezaprobatą głową. – Miałam was za poważniejszych ludzi. – Unosi podbródek, postępując naprzód. – Wejdę tam teraz, jak normalny człowiek i… 

Drzwi się uchylają, przez szparę wychyla się ręka. Dłoń z rozcapierzonymi palcami zakleszcza się na ubraniach Salaci i dziewczyna z cienkim krzykiem zostaje wciągnięta do środka. 

Drzwi trzaskają. Vander i Violet wymieniają przerażone spojrzenia. 

– Już po niej – oświadcza Vander, próbując zaciągnąć się dymem, choć ugasł żar. – Niepotrzebnie ją tu ściągałaś. 

– Jeśli nie ty, to może ona nad tym zapanuje. 

– Niby jak? 

Violet wzrusza ramionami. 

– Nie wiem. Salacia… Po prostu taka jest. – Kopie kamyk leżący obok buta. – Zjawia się i nagle… rozwiązanie problemu staje się takie proste. 

 

LA PIRE DES BÉNÉDICTIONS 
LA PLUS BELLE DES MALÉDICTIONS 
 

– Nie tego. – Vander kręci głową. – Tu nawet ja poległem.  

– Za szybko się poddałeś – wyrzuca mu Violet. – Zawsze ci się udawało. Jak nie ty, to kto? Przecież jesteś jej… 

– Cicho! – Vander unosi dłoń, przykłada ucho do szpary między drzwiami a ścianą. – Słyszysz? 

Violet zbliża się, by również podsłuchać. 

– Wyłączyła je – mówi z trwogą, wymieniając z Vanderem wystraszone spojrzenie. – Wyłączyła kolędy. 

 

Wewnątrz Sal przestaje piszczeć i daje ponieść się grozie, gdy zostaje przyciągnięta pod pełne obłędu oczy. 

– Hm – mruczy Wilczyca, patrząc na nią naprawdę z bliska. – To ty – mówi bez entuzjazmu, z niesmakiem. – No dobra. Skoro twoja dziewczyna nawiała, zastąpisz ją.  

 

MAIS COMME DIT LE DICTON : 
"PLUTÔT QU'ÊTRE SEUL, MIEUX VAUT ÊTRE MAL ACCOMPAGNÉ" 
 
 

Wilczyca uśmiecha się jak wypuszczony na przepustkę z zakładu szaleniec i przekręca zamek w drzwiach.  

– A ci dezerterzy niech tam marzną. – Nagle klaszcze kilkukrotnie w dłonie, patrząc gdzieś w róg knajpy, gdzie kołysze się wielka choinka. – Powder! – woła. – Przyłóż się do tego! 

Zza jednej gałęzi wyłania się uśmiechnięta twarz nastoletniej dziewczyny, okolona niebieskimi włosami. Macha żywiołowo do Salaci i odskakuje, by cisnąć w choinkę garścią bombek, które zawisają na niej w chmarze kolorowego dymu. W przeciwieństwie do reszty swojej rodziny, Powder wydaje się dobrze bawić.  

Salacia rozgląda się zdumiona przemianą, jaką przeszła Kropla. Balustrady zdobią zielone łańcuchy, na każdym stoliku stoi egzemplarz Gwiazdy Betlejemskiej, nad kontuarem migają wesoło kolorowe lampki, a przy barze ustawiono wielgachną jodłę.  

– Jak ona to wszystko… 

Obrywa czymś prosto w twarz. 

– Ubierz to – rozkazuje Leto, a Salacia rozwija materiał, który jej rzuciła. 

– Nie trzeba, dzięki – mamrocze, spoglądając krytycznie na fartuch, niegdyś biały, teraz wybrudzony czymś czerwonym. 

– Ubieraj – warczy Wilczyca, oglądając się na nią ze złym błyskiem w oku. 

Salacia pod wpływem tego spojrzenia zgadza się założyć fartuszek, lecz związanie go z tyłu okazuje się kłopotliwe. 

– Do jasnej cholery… – Leto zjawia się za nią, związując go tak mocno, że pozbawia Salacię tchu. Dziewczyna łapie łapczywie powietrze i dopiero wtedy dostrzega… Że ręce Wilczycy po łokcie są czerwone. Podobnie jak połowa kuchni. W zlewie dostrzega jakieś brunatne kształty i serce podchodzi jej do gardła. 

 

CE JOUR OÙ JE T'AI RENCONTRÉЕ, J'AURAIS PEUT-ÊTRE PRÉFÉRÉ 
QUE CE JOUR NE SOIT JAMAIS ARRIVÉ (ARRIVÉ) 
 
 

Mieli rację. Violet i Vander. Wilczyca oszalała, zaszlachtowała kogoś w kuchni i teraz próbuje przyrządzić ze szczątków gulasz. 

– Rusz się! Ktoś musi mi pomóc z tymi cholernymi burakami! 

Salacia oddycha z trudem, wchodząc za bar, gdzie znajduje się także niewielka kuchnia, gdzie Vander czasem odgrzewa coś dla klientów. Strużka zimnego potu spływa po plecach a śniadanie podchodzi do gardła. Pełna obaw zagląda do zlewu i… 

Rzeczywiście jest pełen buraków. Większość jest obrana i skrojona niechlujnie, lecz kilka kilo wciąż czeka na swoją kolej. 

– Instrukcje ci wydrukować? – warczy Leto. – Łap za obierak i do roboty! 

Salacia się reflektuje, chrząka, omiata wzrokiem blat, znajduje mały zgrabny nożyk i łapie pierwsze warzywo. Po kilku minutach zaczyna się uspokajać. Pozwoliła, żeby Vander i Violet ją nastraszyli, ale… Wciąż dyskretnie rozgląda się po knajpie i nie znajduje zwykłych objawów szaleństwa Wilczycy. Żadnych trupów, nie leje się krew, nawet nikt się nie okłada po mordach, a z noży dostrzega tylko te kuchenne. Zerka na nią i dostrzega, że zdjęła swoje karwasze. W powietrzu unosi się w sumie całkiem przyjemny zapach gotowanych potraw, w garnkach postawionych na gazie coś cicho bulgocze, na jednym podskakuje pokrywka. Przyjemne, ciepłe światło świątecznych lampek nadaje wnętrzu jeszcze bardziej przytulnej atmosfery, a kolędy, które już umilkły, podbijały nastrój.  

– Szlag! Do diabła z tym! Kurwa mać! – Leto wyrzuca z szafki patelnię za patelnią, każdą oceniając krytycznym spojrzeniem. Ostatniej, którą wyciągnęła, odpada rączka. – Vander! – wrzeszczy, zaciskając pięści i patrząc na drzwi. – Jak możesz cokolwiek smażyć na takim złomie!  

Przed knajpą słychać ciężki tupot, zupełnie jakby ponad stukilogramowy mężczyzna oddalał się w pośpiechu. 

– I co ja mam teraz… 

– Ta się nada. – Salacia wskazuje brodą na patelnię w najlepszym stanie. – Żeliwna. Trochę podrapana, ale… 

– A ty co, producent cię przysłał?! 

– Nie, po prostu… 

– Nawet cię nie pytałam o zdanie, smarkulo. 

– Ale prosiłaś o pomoc! 

– Prosiłam?! Nie przypominam sobie! 

– A, tak, racja, ty wszystkich tu najwyraźniej po prostu zaprzęgasz do roboty bez pytania! 

A dlaczego mam zasuwać sama?! 

– A kto ciebie o to prosi?! 

– Jak to? Są pierdolone święta! Czas radości, obżarstwa i chlania! Ktoś musi wszystko przygotować! 

– Święta? Tutaj? W Zaun? Czas radości? – wymienia Sal. – To nie przejdzie. To nigdy nie przeszło. 

– Nigdy ja tego nie forsowałam. Teraz, kiedy – chrząka, przykładając dłoń do ust. – Jesteśmy rodziną. I spędzimy te święta wspólnie, choćbym miała każdego zaciągnąć do stołu i przywiązać do krzesła – oświadcza zawzięcie, zerkając na Salacię z ukosa. – Ty jesteś umiarkowanie mile widziana. 

Salacia wzrusza ramionami. 

– A słyszałaś kiedyś, że święta to czas przebaczania? 

– Słyszałam – warczy Leto. – Dlatego zastąpiłam „nie” słowem „umiarkowanie”. 

Wilczyca sięga po wskazaną przez Salacię patelnię i odwraca się tyłem, uprzednio kopiąc pozostałe patelnie na bok. 

Salacia marszczy brwi. 

– Coś ty taka nerwowa? – pyta spokojnie. Widywała już Leto w gorszym nastroju, ale zwykle humor dopisywał jej aż nazbyt. – Vander ci nie dał, czy co? – wymyka jej się, nim  rozum akceptuje to, co artykułuje. 

Obie nieruchomieją. Sal przestaje skrobać buraka, unosi wzrok, otwierając szeroko oczy, zdumiona tym, co powiedziała. Nóż Leto zatrzymuje się w drodze do ukrojenia kolejnego plastra cebuli.  

– Wynoś się – syczy, zaciskając palce na plastikowej rączce. 

Och? Trafiłam? – Salacia nie próbuje być wredna, jest zaskoczona i mówi, co myśli, ale Leto o tym nie wie. 

– WYNOŚ SIĘ, POWIEDZIAŁAM! 

Nóż przelatuje tuż obok lewego ucha Salacii, która zamiera, otwierając brązowe oczy jeszcze szerzej.  

Jesteś pewna? – pyta, mimo strachu. – Całkiem nieźle radzę sobie w kuchni, mogłabym się przydać… 

Wilczyca zjawia się przy niej w kilku szybkich krokach. Zakleszcza palce na jej fartuchu i przyciąga do siebie, z bliska dysząc dziewczynie w twarz. 

 

TU SAIS C'QU'ON DIT 
SOIS PRÈS D'TES AMIS LES PLUS CHERS 
MAIS AUSSI 
ENCORE PLUS PRÈS D'TES ADVERSAIRES 
 

 

 

 

W murze baru Ostatnia Kropla, w miejscu, które nazbyt często ma styczność z klamką, powoli wykrusza się cegła. Teraz żłobienie się pogłębia, sypie się pomarańczowy pył, gdy drzwi baru kolejny raz otwierają się gwałtownie na oścież. 

– Zejdź mi z oczu! – krzyczy czarnowłosa kobieta, wyrzucając przez próg młodszą od siebie dziewczynę. 

Wow – mówi z uznaniem Violet, spoglądając z boku, oparta o mur, trzymając w górze zgięte kolano i opartą o ścianę stopę. – Jak ci się to udało? Całą noc próbowałam ją zmusić, żeby mnie wyrzuciła… 

Salacia krzywi usta z niezadowoleniem.  

– Masz rację – mówi do Violet. – To wariatka. – Wskazuje na stojącą w progu Leto. – W dodatku niedopieszczona. 

– Co? – Violet marszczy brwi, a widząc, że Wilczyca wychodzi, zaciskając pięści, staje między nią a Sal. – Wow, to zaszło za daleko. – Próbuje zatrzymać Wilczycę, wyciągając przed siebie ręce. – Opanuj się, Leto. 

 

MAIS MA MEILLEURE ENNEMIE, C'EST TOI 
 

 

– Niech ta twoja siksa panuje nad swoim językiem! – Leto wskazuje na Sal palcem ponad ramieniem Violet. 

– Dobrze, że nie musisz tego powtarzać Vanderowi! – odszczekuje Salacia. Violet rzuca jej przez ramię pełne niedowierzania spojrzenia. 

Na wszystkie skarby Piltover, zamknij się, jeśli chcesz przeżyć do świąt – syczy do niej półgębkiem. – Co w ciebie wstąpiło? 

Salacia wzrusza ramionami.  

Próbuję  sobie zasłużyć na ten wpierdol.  

Leto stoi jeszcze przez chwilę na zimnie, dysząc wściekle, po czym odwraca się, by wrócić do baru. 

– Gdzie ten twój pseudo ojciec? – pyta na progu, zerkając przez ramię na Violet i orientując się, że Vandera nie ma. – Nawiał? 

 

FUIS-MOI, LE PIRE, C'EST TOI ET MOI 
 

 

– Nie wiem, może kupuje ci prezent na gwiazdkę? 

– Na pewno. 

Drzwi trzaskają z hukiem. 

Violet się rozluźnia, przygarniając do siebie ramieniem Salacię. 

– Ostrzegłam cię – mruczy cicho, zerkając na nią i szyld knajpy. – Mamy przesrane. Po tym co jej nagadałaś, nie wpuści nas do środka. 

Salacia wciąż jest zdenerwowana, ściąga mocno brwi. 

– Co jest między nimi? – pyta ze złością. – Dorośli ludzie, a zachowują się jak gówniarze. Czy Vander… – Zerka na Violet, próbując ubrać pytanie w dobre słowa. – Czy on z nią jest na serio? 

Violet zaśmiewa się cicho. 

– No chyba tak, nie? – Pokazuje jej serdeczny palec. – Zawsze miał do niej słabość. – Vi pociąga nosem. – Tylko długo się przed tym wzbraniał. Chyba się bał, że… – Violet nie kończy. – W każdym razie, odkąd się zeszli… wydaje się… szczęśliwszy. – Zamyśla się na chwilę, jakby coś wspominała, a jej twarz rozjaśnia delikatny uśmiech. – Wiem, że Leto ma swoje wady, ale… Vander też je ma. Jak każdy zresztą. – Violet uśmiecha się, przyciągając Salacię bliżej. – Cieszę się, że ty akceptujesz moje, piękna.  

Violet zbliża usta do ust Sal. 

Przez otwarte okno Kropli wylewają się pomyje, obryzgując buty dziewczyn. 

– Hej! – Violet odskakuje, odciągając za sobą Salacię i ze złością patrzy w górę. – Co jest, Powder?! 

– Skończcie się migdalić i lepiej znajdźcie Vandera. – Powder opiera podbródek na dłoni, wyglądając przez okno. – Bo dopiero zrobi się nieprzyjemnie – dodaje śpiewnie i znika, zaciągając za sobą firanę. 

– Chyba… powinniśmy jej posłuchać, Vi. – Sal skubie nerwowo wargę; zdaje się rozkojarzona i czymś zaniepokojona. – Mam złe przeczucia. – Spogląda na Kroplę spod ściągniętych brwi. 

Violet wzdycha, podaje rękę Sal. 

– Dobrze. Dowiedzmy się, o co chodzi – zgadza się Violet. – Pociągnę Vandera za język.  

 

MAIS SI TU CHERCHES ENCORE MA VOIX 
 

– Ale najpierw – Sal wskazuje na  wirujące w powietrzu płatki śniegu i drzwi Kropli. – Potrzebuję swojej kurtki. Robi się coraz zimniej, a Wilczyca… 

– OK – wzdycha Vi, narzucając kaptur na różowe włosy. – Zrobię to dla ciebie, piękna. – Puszcza do niej oko i wspina się, by wejść przez okno i wykraść kurtkę. Chwilę później rozlega się hałas, głośne bluzgi, a Vi wyskakuje przez okno obok, ochraniając głowę ramieniem. Zaraz za nią wylatuje rondel. Nie trafia. 

– W nogi! – woła Vi, rzucając Salacii kurtkę. Dziewczyna łapie ją w locie i chwyta wyciągniętą dłoń Vi, biegnąc za nią. Ścigają je wrzaski i jeszcze więcej kuchennego osprzętu oraz zmrożone pierogi. 

Kiedy już znajdują się poza zasięgiem zagrożenia, zwalniają, wchodząc na targowisko. 

– O rany. – Salacia chwyta się za serce, śmiejąc w głos. – Serio. Czuję się, jakbyśmy znów miały po piętnaście lat. 

– Hej, nie mamy przecież dużo więcej. – Vi uśmiecha się do niej, przeczesując palcami różowe włosy, które odstają zawadiacko z jednej strony.  

– Piętnaście lat miałyśmy cale pięć lat temu – wzdycha Sal z roztargnieniem przyglądając się Vi. – Mam wrażenie, jakby od tamtej pory minęły wieki. 

– Dużo się wydarzyło – zgadza się Vi. – Przeprowadzka do Zaun dała ci w kość, co? Dolne miasto każdego styra tak, że po roku ma ze trzy lata więcej na karku. 

– Dzięki. – Salacia wydyma usta, a Vi prycha krótkim, dźwięcznym śmiechem. – Nie wiem kim bardziej wstrząsnęła ta przeprowadzka, mną, tobą, czy moją ma… Kurwa. – Salacia zatrzymuje się nagle, wpatrując przed siebie. – Co ona tu robi?! 

– O w mordę… – Vi zatrzymuje się obok niej. – To twoja matka! 

– Tak, też – Sal zbywa strach Vi machnięciem ręki – ale ja mówię o niej. – Wskazuje na plecy wysokiej, szczupłej strażniczki, która towarzyszy Greyson. – Mówiłaś, że więcej się tu nie pokaże – syczy do Vi. 

– No bo… Nie miała… 

Violet! – Caitlyn Kiramman odwraca się właśnie w tym momencie, uśmiecha niepewnie, lecz rozkłada ramiona, zmierzając do Vi. – Miałam nadzieję, że… Uda mi się życzyć ci wesołych świąt. – Zarzuca ręce na szyję Vi. Ponad jej ramieniem różowowłosa dziewczyna rzuca Salacii przepraszające spojrzenie, próbując odkleić od siebie Cait, ale Sal zaciska mocno usta, a w jej oczach lśni nienawiść. 

 

OUBLIE-MOI, LE PIRE, C'EST TOI ET MOI 
 

Salia – Głos matki każe odwrócić wzrok. Patrzy prosto w ciemne oczy pełne wyrzutu i miłości. – Dobrze cię widzieć, dziecko. 

– Mamo. – Sal czuje, jak w jej oczach gromadzą się łzy. Tak dawno jej nie widziała. Dawno nie rozmawiały… bez krzyku. 

– Tęskniłam. – Greyson też jest poruszona. Po prostu rozkłada ramiona, gestem przywołując córkę, a ona wpada w nie z ulgą. 

– Przepraszam – sapie w jej ramię, tuląc do siebie matkę. – Nie chciałam cię zostawić… Po prostu… Musiałam to zrobić, mamo. 

– Ciii. – Greyson przesuwa dłoń po włosach córki, tuląc ją do siebie. – Wiem. Już rozumiem, skarbie. 

Obie trwają w pełnych zgody objęciach, aż wreszcie odsuwają się od siebie, uśmiechając i wciąż trzymając za ręce. 

Znalazłam to – Greyson podaje Salacii jakąś kartkę. – To chyba w tej wasze knajpie? Miałam Zaun za nieczułe, bezbożne miejsce, ale widać, że… umiecie się zjednoczyć. 

Salacia wpatruje się w ogłoszenie. 

– Że co? – odczytuje jego treść, wytrzeszczając oczy. – Vi, widziałaś to? To dlatego ona… – Sal przypomina sobie, że jest wściekła na Violet, gdy się odwraca i widzi z kim rozmawia.  

– Kiramman! – Greyson przywołuje do porządku podkomendną. – Zajmij się przesłuchaniem pana Robena, dobrze? – Wskazuje głową na obłego sprzedawcę ciepłych, szlamowatych przekąsek, a Caitlyn przestaje osaczać Vi i zabiera się do wykonywania obowiązków. 

– Eee, dzień dobry pani mamo Sal – wita się Vi; wygląda na zmieszaną, zauważalnie unika wzroku Greyson, która patrzy na nią surowo. 

– Ufam, że dbasz o moją córkę? – pyta rzeczowo szeryf. 

– O-oczywiście! – odpowiada z zapałem Vi, uderzając pięścią w okolice serca. Kątem oka zerka na papier, który trzyma Sal, a jego treść zaczyna ją coraz mocniej absorbować. – Co?! – wyrzuca z siebie, dobrnąwszy do końca ogłoszenia. – Miejska Wigilia? W Ostatniej Kropli?! – parska, zabierając kartkę z dłoni Salacii, by lepiej się jej przyjrzeć. – To ona, prawda? Wilczyca. Ona za tym stoi… 

Wilczyca? – powtarza Greyson, mrużąc oczy. – Ta, o której myślę? To ona organizuje wam wigilię? 

– Mamo, przecież obiecałaś, pamiętasz? – syczy półgębkiem Sal, podczas gdy teraz to Vi patrzy na nie podejrzliwie. – Wtedy, na moście... – przypomina matce Sal. – Że nie będziesz… Bo… 

– Ach. Tak. – Na twarzy Greyson maluje się zrozumienie. – Masz rację. Bardzo dobrze, że jednoczycie się w takich chwilach. – Chwyta córkę za ramię. – Będziesz na wigilię? Oczywiście razem z Vi. – Przenosi wciąż chłodne spojrzenie na różowowłosą. 

Salacia się waha. 

Bardzo byśmy chciały, mamo… Ale jest ktoś, kto już nas zaprosił – woli nie dodawać, że chodzi o tę samą osobę z ogłoszenia, dopiero co się pojednały i wątpiła, czy matka dobrze zniesie informację, że mimo wszystko córka woli spędzić święta z przestępczynią. – Choć w mniej uprzejmy sposób. Ale nie możemy jej zawieść. Nie tak mnie wychowałaś. 

Greyson nabiera powietrza. Cofa się o pół kroku, wpatrzona w twarz córki. 

– Rozumiem – mówi wreszcie. – Masz rację – przyznaje. – Będę czekać w pierwszy dzień – zapowiada i dołącza do swojej podkomendnej, żegnając się z Vi i córką skinieniem głowy. 

 

JE T’AIME, JE TE QUITTE, JE T’AIME, JE TE QUITTE 
 
 

– Musimy znaleźć Vandera. – Vi mnie w ręce ogłoszenie. – To mu się nie spodoba. – Zerka na Sal. – Pokażmy Górniakom jak się to robi, co? Hej, Roben! – woła do właściciela stoiska z przekąskami. – Widziałeś dziś Vandera? 

– Jeśli nie ma go u siebie – Roben wskazuje na prawo – to siedzi w „Łapaczu” i pije wódkę. 

– Dzięki, Rob! – Vi kiwa mu ręką i zmierza w stronę, którą wskazał. Sal jeszcze przez moment się waha, po czym wykonuje przepraszający gest w stronę matki, rzuca Cait nienawistne spojrzenie i podąża za Vi. 

Zgodnie z sugestią, znajdują Vandera przy barze obskurnej speluny. 

– Tu się zaszyłeś. – Violet wskakuje na stołek obok niego, Salacia wdrapuje się obok niej. Vander rzuca im posępne spojrzenie. 

– Kropla jeszcze stoi? – pyta smętnie, wlewając w gardło zawartość kieliszka. 

– Wilczyca jeszcze nie puściła jej z dymem, ale to tylko kwestia czasu. – Vi podsuwa mu ogłoszenie. 

Vander chwyta kartkę i unosi bliżej oczu. Jego brwi zbliżają się do siebie. Kiedy już zapoznaje się z treścią, prycha, odrzucając papier i zamawiając kolejnego shota. 

– Jak to… – Violet przygląda się Vanderowi, który zdaje się zobojętniały i rozkłada dłonie. – Nic nie zrobisz? – Intensywność jej spojrzenia sprawia, że Vander nie może unikać jej wzroku. – Przecież… Zlezie się cała hołota! Rozkradną wszystko albo… Tak, wiem, że mają do ciebie szacunek, że większość się nie waży, ale wyobraź sobie ten chaos! Wkrada się na co dzień, gdy osobiście pilnujesz, by regulowali rachunki za drinki, a ona teraz chce wszystkich charytatywnie nakarmić?! To nie będą tylko twoi stali bywalcy, zlezą się jakieś męty, żebracy… 

Vander wzrusza ramionami. Barman polewa mu wódki, a on od razu ją wypija i gestem zamawia więcej. 

– Nie wierzę, że ci nie zależy. – Violet mruży oczy. – Kropla jest dla ciebie wszystkim! 

– Nie wszystkim – protestuje Vander, zerkając na nią i wyciągając palec. 

To twój dom! – Violet z niedowierzaniem patrzy na jego niewzruszenie. – Nie możesz pozwolić, żeby… 

– Nie dbam o to – ucina mężczyzna tonem, który kończy dyskusję.  

Ale nie z Vi. 

Dziewczyna odchyla się, mrużąc oczy. 

– Miałaś rację – zwraca się do Salacii. – Tu musi chodzić o coś więcej… I powiesz nam o co, Vander. – Podnosi dłoń, zamawiając shota dla siebie i Sal. Vander rzuca jej nieprzychylne spojrzenie, ale nic nie mówi. Vi zderza kieliszek z Salacią i puszcza do niej oko, gdy Sal z niepokojem zerka na nią i Vandera. 

– No, gadaj – ponagla go Violet. – To, że nigdy nie przepadałeś za świętami już wiem. Nigdy nie ubieraliśmy choinki ani nie robiliśmy tych innych pierdół. – Dziewczyna na moment się zamyśla, jakby coś sobie przypomniała, jednak szybko wraca myślami z powrotem. – Ale nie wierzę, że tylko dlatego, że Leto poniosło i zaczęła dekorować ci Kroplę bombkami, siedzisz tu teraz i pijesz. 

Mężczyzna nic nie mówi. Wpatruje się przed siebie szklistym wzrokiem. 

– Vander, no weź. – Vi szturcha łokciem muskularne ramię. – Możesz mi powiedzieć. Nam – poprawia, zerkając na Sal, która energicznie kiwa głową. – Czy między tobą, a Leto… Coś się wydarzyło? 

Vander wzdryga się na dźwięk imienia Wilczycy. 

POURQUOI TON PRÉNOM ME BLESSE 
 

Być może… Może popełniłem błąd – odzywa się wreszcie; jego głos brzmi przytłaczająco. 

– Błąd? – powtarza Violet, wymieniając z Sal zaniepokojone spojrzenie. 

Vander wzrusza ramionami. Zamawia wódkę i tym razem daje barmanowi znak, żeby zostawił butelkę. 

– Wiążąc się z Wilczycą? dopytuje Vi. 

 Vander wzrusza ramionami, wlewając w siebie kolejną porcję alkoholu.  

– Tak długo… To odwlekałem. Zawsze wiedziałem, że w końcu skończymy razem, ona też to wiedziała. Lepiej niż ja. – Uśmiecha się, wypuszczając przez nos powietrze. – Łudziłem się… Że uda mi się na nią wpłynąć, uchronić przed błędami, które sam popełniłem. – Na chwilę milknie. – Zdawało się, że dobrze mi idzie. Odkąd… – chrząka, zerkając z ukosa na dziewczyny. – Jak bardzo dorosłe jesteście?  

– Wal, tato. – Vi przewraca oczami. – Śmiało. 

– Odkąd… poszliśmy na całość, ona i ja… – Wyciąga rękę, spoglądając na obrączkę. – Przez moment… Myślałem… Że mi się udało. Że okiełznąłem to, co w niej tkwi. Że skoro już wie, jak bardzo… Że po prostu… – Vander pociera twarz dłonią, próbując ubrać myśli w słowa. – Że przestanie się narażać, teraz, kiedy już wie, jak mi zależy, ile… dla mnie znaczy. I tak było. Przez jakiś czas. A potem… Kilka dni temu… 

 

– No to… dobrej nocy, Vander! – Sevika żegna się ze mną, rzucając ostatnie, rozbawione spojrzenie na rozmigotane gwiazdki, które Leto zawiesiła nad barem. Wzdycham i żegnam skinieniem dłoni. Opieram się o kontuar, gdy ostatni klienci ze śmiechem opuszczają Kroplę. Lampki migają nad moją głową, przyprawiając mnie o stan przedmigrenowy. Zerkam na nie z niechęcią. Kręcę głową. Czemu właściwie się na to zgadzam?  

Ścieram z blatów, przemierzam salę, ustawiając krzesła i sprzątające ze stolików. Zerkam na zegarek. Ściągam brwi. Dochodzi druga. A Leto wciąż nie ma. 

Odkąd się zdeklarowałem, wraca do Kropli każdej nocy. Śpi w moich ramionach, w pokoju na górze. I teraz, gdy pierwszy raz od miesiąca, czy dwóch, kładę się sam, łóżko zdaje się zbyt duże, zbyt puste i zimne. I nie mogę zasnąć. Leżę z rękami wsuniętymi pod głowę i czekam. 

 

QUAND IL SE CACHE JUSTE LÀ DANS L'ESPACE ? 
 
 

Wreszcie, godzinę później, słyszę, jak zamek w drzwiach Kropli się przekręca. Jestem pewien, że to ona. Mam nadzieję, że wślizgnie się do łóżka i będę mógł wreszcie spokojnie zasnąć, ukojony  A może najpierw Pozwolę jej się przeprosić za ten późny powrót.  

Jednak ona nie przychodzi na górę. Mija już dwadzieścia minut. Nie słyszę, żeby brała prysznic.  

Dobiega mnie hałas, jakby na dole coś upadło. No i słyszę jej bluzgi. 

Podnoszę się z westchnieniem. Podciągam spodnie, wciągam na siebie koszulkę i wkładam buty. Otwieram drzwi, podchodzę do drewnianej barierki i wychylam się, by zajrzeć na dół.  

Leto siedzi przy barze. Z apteczką. Sycząc, przykłada drżącą dłonią gazik do twarzy.  

– Leto? – odzywam się, a ona wzdryga się, zadziera głowę, patrząc na mnie i nieudolnie próbuje ukryć apteczkę. Kręcę głową i schodzę  na parter. 

– Co się stało? – pytam, podchodząc do niej. Leto opuszcza wzrok, więc łapię za jej podbródek i unoszę go, by przyjrzeć się jej twarzy. 

Ma  rozciętą wargę. Draśnięcie na policzku. Pod okiem rozlewa się siniak. 

Kto cię tak urządził?warczę, ściągając brwi. – Wygląda pskudnie. 

Leto milczy, wciąż stara się na mnie nie patrzeć 

Przysuwam sobie krzesło, by usiąść przy niej. Zabieram gazę z jej dłoni, dostrzegając, że też jest poharatana. 

No? – naciskam, nachylając się, by odkazić skaleczenie na policzku. 

Leto wzrusza ramionami, lecz kiedy się odzywa, jej wargi drżą. 

Wiem, mówiłeś, że to głupi pomysł, ale – wzdycha. – Eris zapewniał, że się uda. Te pieniądze to był haracz, który Finn wyłudził od uczciwie pracujących ludzi, zabrał nawet datki dla pieprzonych sierot! – Gdy się oburza, podrywa głowę, a ciemne włosy opadają na jedno z oczu. – Przez niego ci gówniarze spędziliby święta w jeszcze większej nędzy… Bez kolacji, nie mówiąc o jakiś podarkach, czy… 

Czy tobie rozum odjęło? – syczę, odkażając ranę przy ustach. Przecież ci mówiłem, żebyś się w to nie mieszała! – Czuję jej oddech na swojej dłoni i zapach krwi; jej bliskość drażni moje nerwy. – Baronowie od zawsze ściągają haracze i nic, co zrobisz, tego nie zmieni. Narażałaś się bez potrzeby.  

Leto krzywi się, nie wiem, czy na moje słowa, czy z powodu pieczenia, jakie musi odczuwać, gdy przemywam rozcięcie na jej policzku, naprawdę głębokie. Odchyla głowę, rzucając mi gniewne spojrzenie.  

– Co? – Unoszę ręce w geście irytacji. – To moja wina, że się tak załatwiłaś? – prycham wściekle i zbliżam do niej, by zakleić opatrunkiem rozcięcie. – Nie kręć się. Tylko utrudniasz. Trzeba to opatrzeć. 

– To… To nic. – Leto bagatelizuje swoje obrażenia machnięciem ręki.  

Znam już na tyle, by dostrzec, że chodzi o coś więcej. Nie piekli się tak, jak zwykle, ucieka wzrokiem.  

Jest coś jeszcze, o czym mi nie chce powiedzieć. 

– Nic? – powtarzam, zastanawiając się, jak ją sprowokować do wyznań. – Jeśli to takie „nic” to chyba przejdę się do Finna, żeby też „nic” mu nie zrobić. 

Rzuca mi zaniepokojone spojrzenie. 

– Nie mieszaj się w to, Vander – mruczy pod nosem, gdy rozprowadzam delikatnie maść pod jej okiem. Ten cholerny siniec podkreśla zielony kolor, ale oczywiście jej tego nie powiem, bo jeszcze uzna to za zachętę, by częściej się tak „ozdabiać”. 

– Zabawne – mruczę cicho, patrząc jej z bliska w oczy – że miałbym się posłuchać, podczas gdy ty masz głęboko gdzieś to, co do ciebie mówię.  

Prostuję plecy, patrząc na nią spod powiek.  

– Po prostu… nie możesz tego zrobić – powtarza z uporem, nie patrząc na mnie. – To nie twój konflikt. 

– Kiedy wreszcie to pojmiesz – warczę, gestykulując gwałtownie dłonią – że teraz twoje konflikty są także moje? – Patrzę na nią, gdy z uporem śledzi wzrokiem podłogę, byle na mnie nie spojrzeć. – W zasadzie… Jest tak od samego początku. 

Podnosi na mnie oczy. Dostrzegam zdumienie, jakby rzeczywiście nie wiedziała, jak bardzo mnie angażuje, ona i wszystkie jej decyzje. Ale dostrzegam coś jeszcze pod warstwą wzruszenia, które szybko próbuje przykryć drwiną. 

Tak, bo cię nimi zarzucałam, wciągałam w każde gówno, w które wdepłam. 

Prycham cicho. 

– Myślisz, że pozwalałbym na to, gdyby mi nie zależało? 

Drga, zerkając na mnie niepewnie, szybko odwracając wzrok.  

Weź, przestań, Vander, bo jeszcze się wzruszę i będziesz mnie musiał pocieszać. 

Unoszę kącik ust. 

– Chętnie to zrobię. – Nachylam się do niej, bardzo. Wdycham jej zapach, niemal stykając nos z jej policzkiem. – Zaraz po tym, jak utnę sobie z Finnem małą pogawędkę. 

Odsuwam się, wstając. 

– Nie! – Leto chwyta mnie za rękę, gdy zmierzam do drzwi. – Nie możesz! – mówi z naciskiem, próbując mnie zatrzymać, gdy sięgam po wiszącą przy wejściu kurtkę. Jej oczy są dzikie, zagubione. – Nie rozumiesz? Ja… Ja też się o ciebie boję! 

Dopiero teraz się zatrzymuję. 

– Czyli coś jednak nas łączy – mówię, patrząc na nią z góry. – Szkoda, że to coś to strach. 

– Dobrze wiesz, że nie tylko – warczy na mnie, zastępując mi drogę. Zakłada ręce na ramiona, unosi hardo głowę, by patrzeć mi w oczy. Gniew zawsze dodaje jej odwagi. 

– A ty dobrze wiesz, że ktoś taki jak Finn nie stanowi dla mnie zagrożenia – tłumaczę cierpliwie, nachylając się do niej, ciekaw, kiedy pęknie i powie mi, o co tak naprawdę chodzi. – To nie zajmie mi długo, zaraz wracam. – Nie muszę używać wiele siły, by unieść ją, wierzgającą, i przestawić na bok, by móc przejść do drzwi. 

– Nie! – krzyczy za mną. – Vander, nie wychodź! To… To nie Finn!  

Zatrzymuję się w progu, trzymając otwarte drzwi. 

– A. – Odwracam się, uśmiechając triumfalnie. – No właśnie. – Kiwam głową, zakładając ręce na ramiona. – Więc? – ponaglam ją, popychając drzwi nogą, by je zamknąć. – O co chodzi, Leto? 

O… niegomówi tylko tyle, lecz obłęd w jej oczach mnie przeraża. – Jest tu. Znalazł mnie. 

– Kto?! Kto, do diabła?! 

– Vander. – Wilczyca podnosi na mnie wzrok pełen rozterek. – Obiecaj, że nie będziesz go szukał. 

– Zaraz cierpliwość mi się skończy, dziewczyno! – Chwytam ją za ramiona, pochylając się, by nasze oczy znalazły się na tym samym poziomie. – Kogo, do jasnej…! – urywam, przypominając sobie historię, którą mi opowiedziała. Tę, w której wyrwała się ze szpon przeznaczenia. I przeszłości, która miała się o nią upomnieć.  

– A. – Prostuję się, pocierając dłonią zarost. – On. 

Tak wtedy jak i teraz niechętnie zdradziła mi jego tożsamość, bardzo niechętnie, ale… musiałem wiedzieć. 

Wymawiam jego imię, a ona unosi żywiej głowę,  obserwując mnie w napięciu. Nie musi nic mówić. Ta reakcja wystarcza, żebym wiedział, że się nie mylę. 

 

C'EST QUELLE ÉMOTION, LA HAINE 
OU LA DOUCEUR, QUAND J'ENTENDS TON PRÉNOM ? 
 

Gdybym teraz otworzył drzwi, chyba rzuciłaby się na mnie, by mnie powstrzymać. 

– I to on  ci to zrobił?pytam, mrużąc oczy i wskazując na jej twarz. 

– Nie. On… Nie zrobiłby mi krzywdy. Chyba. – Jakoś wcale mnie to nie przekonuje. – Finn nakrył mnie, kiedy próbowałam otworzyć sejf. A potem… Okazało się, że… On tam jest. Chyba… Chyba z jakiegoś powodu współpracują albo coś… Nie pozwolił Finnowi mnie skrzywdzić, nie bardziej niż to, co już mi zostawił, ale już wie, że tu jestem,  gdzie jestem i…  

Słowotok? Unikanie kontaktu wzrokowego i historia, która coraz mniej trzyma się kupy? 

– Leto – wzdycham, kręcąc głową. – Naprawdę? – Rzucam jej pełne rozczarowania spojrzenie. – Wiesz, że nie umiesz kłamać. 

– Nie! Naprawdę, ja… 

– Wcale nie byłaś u Finna – mówię, będąc w tym momencie tego pewnym. – Cała ta bajeczka… – Opieram palce o skroń, pojmując, o co tak naprawdę chodzi. – Poszłaś do niego. 

– Nie! Jak możesz tak myśleć?! – Zielone oczy ciskają gromy, ale mam wrażenie, że Leto wkłada dużo siły woli, by utrzymać ten kontakt wzrokowy. – Po co miałabym to robić?! 

– Ty mi powiedz! Po co… Po co robisz to wszystko! To! – Przyciągam ją do siebie, delikatnie dotykając jej twarzy. – Powiedz… Jak mam ci wierzyć? – pytam smutno. – Nie pierwszy raz próbujesz coś przede mną ukryć… 

– Ale nie to, nic z  tych rzeczy! – zarzeka się, sięgając dłonią do mojej twarzy. – Nie mogłabym, ja… Moje serce zawsze należało do ciebie. 

Zawsze? Nie jestem pewien. Kręcę głową i wracam na górę, nie wiedząc, co myśleć. 

 

Vander, zlituj się! – Vi się podnosi, opierając ręce o blat. – Kto to?! O kim mówisz?! 

– A to już zdecydowanie są sprawy – Vander wlewa w siebie ostatni kieliszek – na które nie jesteście wystarczająco dorosłe. 

Krzesło szura pod jego ciężarem, gdy odsuwa się, by wstać. 

– Kiedy to miało być? – Zerka na ogłoszenie, które miął w ręce. – Dzisiaj? – Prycha gorzko, kręcąc głową i rzucając papier za siebie. – Chodźmy zobaczyć, czy z Kropli coś zostało. 

Mimo wypitego alkoholu, jego chód jest prosty, a język się nie plącze. 

– Chwila, zaraz, nie możesz… – Vi cmoka z niezadowoleniem, dając znać Salacii, żeby się zbierała. – Poczekaj! Musisz nam powiedzieć! Nie możesz po prostu… No ja pierdolę. – Vi rezygnuje, nie próbując dorównać mu kroku. – No i sama powiedz, no. – Zarzuca rękę na barki Sal. – Są siebie warci.  

– No nie wiem. – Głos za ich plecami sprawia, że obie się odwracają. – Od początku mówiłam, że Wilczyca to zło wcielone. 

JE T'AVAIS DIT : "NE REGARDE PAS EN ARRIÈRE" 
 

– No i się pomyliłaś. – Vi przewraca oczami. – Przyznaj, że nie lubisz jej tylko dlatego, że jesteś zazdrosna. 

– Zazdrosna?! – Powder unosi ramiona, ściągając brwi. 

– Że Vander lubi ją bardziej od ciebie. – W uśmiechu Violet jest trochę drwiny i trochę pobłażania.  – Ja tam pro prostu się cieszę, że staruszek znalazł trochę szczęścia. 

– Szczęścia – prycha Powder. – Właśnie widziałaś, jak jest szczęśliwy… – Zerka na drzwi knajpy, za którymi zniknął ich przyszywany ojciec. – Poza tym… – Krzywi się, wzruszając ramionami. – Akurat teraz, kiedy już nawet zaczęłam ją lubić… Ona odwala taki numer. 

– Taki numer? – Vi od razu okazuje więcej zainteresowania. – Co masz na myśli? 

– Powder – Salacia zbliża się, zaglądając w twarz niebieskowłosej dziewczynie – ty coś wiesz, prawda? Wiesz, o kim mówił Vander? 

Twarz Powder wreszcie rozciąga się w uśmiechu.  

– Może – odpowiada przeciągając zgłoski. – Widziałam ich – oświadcza nagle, patrząc w oczy Vi. 

 

Robię to z przyzwyczajenia. Kiedy Wilczyca zaczęła kręcić się koło Vandera, zwykłam ją śledzić od czasu do czasu z nadzieją, że przyłapię ją na czymś podejrzanym i będę mogła donieść o tym Vanderowi, a on ją pogoni. Lecz ona nigdy nie robi niczego, co kwestionuje jej lojalność jego względem. Zaczynam się wręcz nudzić, obserwując, jak jedynym jej przewinieniem jest rozszarpywanie gardeł tym, którzy na to zasługują. 

 Ale tym razem, choć nic nie zapowiada, by Leto miała rozrabiać, mam złe przeczucia. 

Podążam jej śladem, skacząc po dachach. Nie oddala się zbytnio od Kropli, zmierza na targowisko. Żeby… Kupić buraki. Świetnie. To mój dowód zbrodni przeciwko, jak oni sądzą, uczuciu. Ech. Co jeszcze? Cebula. No tak. Pół kilo. Vander jej nie wybaczy. I czosnek! Ych! A w sumie ok, niech kupi dużo, to ma szansę zniechęcić Vandera. No? Tyle? Ładuje wszystko do worka, który trzyma jak plecak na grzbiecie i idzie dalej. Zagłębia się w zaułki, zmierzając do celu. Tylko jakiego? Dokąd to, Wilczyco, czy zdradzisz swe kłamliwe lico?  Eee… Lico? Co to właściwie jest? Co za dziwne słowo. Ale co innego mogłoby się zrymować, hm. I czemu zrobiło się tak ciemno?! 

Przytrzymuję się dachówek, które luzują się pod moimi palcami. Szlag. Udaje mi się wspiąć wyżej i nie spaść, ale kilka z nich odleciało i spadło, na pewno narobiło hałasu, więc… jestem spalona? 

Zerkam w dół, nie dostrzegam wiele. Wilczyca wlazła w jakiś niesłychanie zacieniony zaułek! Przecieram oczy, lecz wciąż niewiele widzę. Zjeżdżam po dachu, zawisam niemal na krawędzi, lecz nic nie widzę! Ciemność, jakby ktoś zgasił wszystkie światła. 

I wtedy z ciemności dobywa się głos. Głęboki, niski, niepokojący. 

– Wreszcie cię znalazłem. 

 

LE PASSÉ QUI TE SUIT TE FAIT LA GUERRE 

 

Włoski na karku stają mi dęba. Nic nie widzę, ale ten głos… Rozbrzmiewa tak blisko. 

– Kto… – To głos Wilczycy. – Ty – wydusza z siebie przez zęby. – Jak? Jak mnie znalazłeś? 

Och? Myślałem, że się ucieszysz! 

Cienie. Mam wrażenie, że tańczą wokoło. Duszne i nienasycone. 

– Przecież ci powiedziałem – niski głos wybrzmiewa z mroku, zdaje się go personifikować – że znajdę cię wszędzie.  

– T-tak, ale… 

– Co? Teraz już nie jestem ci potrzebny? Wszystko skomplikuje? 

Cienie śmieją się ciężko. 

– Trzeba było o tym pomyśleć zanim poprosiłaś mnie o pomoc. 

– To było dawno! I… chyba jesteśmy kwita. 

Śmiech. Niski i wibrujący. 

– Tak sądzisz? – Robi się coraz bardziej parno. – Mi to nie wystarczy.  

 

MAIS MA MEILLEURE ENNEMIE, C'EST TOI 

 

Śmiech toczy się w głąb, przeze mnie, nade mną, zdaje się przenikać ściany. 

– Jestem tu po ciebie. 

On ci kazał?! 

– Nie… Jestem tu z własnej woli. Wiem, że wrócisz ze mną. 

– Nie! Tam… to już nie mój dom! Nigdy nim nie był. To tu jest moje miejsce. 

Tak ci się wydaje.   

Cienie bledną, widzę kształt Wilczycy, jej białą jak ściana twarz.  

– Tak ci się tylko wydaje… 

Śmiech. Cienie. Oddalają się i zostaje tylko przyspieszony oddech, jej i mój. A to…  

Co to było?! 

 

— No, rzeczywiście – komentuje Vi – wszystko co udało ci się ustalić, to że Leto jest w porządku i wciąż nie wiemy co to za jeden, co się jej uczepił. 

– Nie wiem, czy tak w porządku. – Powder robi obrażoną minę. – Typ wyraźnie rości sobie jakieś żądania, a to może narazić Vandera. 

– Dobra, wiecie co? – Violet opiera ręce o ladę. – Zwykle to Vander ma rację. Wyciągajmy wnioski. Chodźmy zobaczyć, co się odpierdala w Kropli. 

 

 

 

Plakat ogłaszający, że w „Ostatniej Kropli” odbędzie się miejska wigilia, zostaje zerwany przez wiatr i ciśnięty na zmarzniętą ziemię tuż przed progiem knajpy. 

Jak mogłem nie zauważyć, że organizuje mi pod nosem coś takiego? 

Vander pełen obaw otwiera drzwi swojej knajpy. Spodziewa się Armagedonu. Jakie jest jego zdziwienie, gdy widzi masę ludzi, jak na co dzień, lecz… Nikt się nie awanturuje. Nikt nie krzyczy, nie bluzga. Nie tuczą się szklanki. Zamiast napięcia i kurzu w powietrzy wyczuwa się… spokój. Dojmujący spokój, w który wplatają się delikatne, wesołe nuty. W tle lecą kolędy, lampki rzucają przyjemne, ciepłe rozbłyski, a rozłożysta, żywa choinka stojąca przy barze sprawia imponujące wrażenie. Cichym rozmowom toczącym się przy stołach towarzyszą uprzejme śmiechy, przerywane brzdękiem sztućców obijających się o talerze. Już od progu czuć bogaty aromat wigilijnych potraw.  

Vander przez długą chwilę stoi w drzwiach, przyglądając się wszystkiemu, dekoracjom, miejscami kiczowatym i niebezpiecznym (kto widział robić rogi reniferów ze złamanych ostrzy!), ale budującym klimat. Między tym wszystkim uwija się Leto. Nie sprawia wrażenia najszczęśliwszej na  świecie, raczej nieźle wkurzonej i niesłychanie zmęczonej, ale usługuje wszystkim z uśmiechem, choć często wymuszonym, ale kiedy przegotowuje gorącą czekoladę dla pary dzieciaków, Vander kapituluje. Zbliża się do baru i siada na hokerze, opierając szczękę na pięści. Leto rzuca mu długi spojrzenie i po chwili bez słowa stawia przed nim parujący barszcz  z uszkami i odchodzi zająć się innymi. Vander przez chwilę się waha. Nigdy nie jadł niczego, co przygotowała Leto, bo nawet nie wiedział, czy umie gotować. Ostrożnie zbliża łyżkę z zupą do ust i ściąga brwi. 

– Przepyszny – mówi ze zdumieniem, gdy Leto zatrzymuje się przed nim, opierając ręce o kontuar; przez ramię ma przewieszony ręcznik w kratkę. – Nie wiedziałem, że umiesz gotować.  

Leto wzrusza ramionami, lecz widząc, jak Vander ze smakiem opróżnia talerz, nie jest w stanie powstrzymać uśmiechu.  

Przecież bym cię nie otruła, nie? 

 

FUIS-MOI, LE PIRE, C'EST TOI ET MOI 
 

 

Vander podnosi na nią wzrok znad talerza. W szarych oczach dostrzega ciepło, które ją rozczula. 

– Nie zasłużyłem sobie? – Wskazuje gestem na wszystko dookoła. – Nie wiem jak to zrobiłaś. Udało ci się nawet  z rodzinną atmosferą. – Vander kręci z niedowierzaniem głową, patrząc na mieszkańców Zaun zjednoczonych w ten dzień pod jego dachem.Żałuję, że niezbyt ci się przydałem. 

– To prawda. – Leto zostawia ręcznik na barze i wychodzi zza niego z uśmiechem, opierając się  łokciem o blat tuż obok mężczyzny. – Ale i tak cię kocham. 

Zarówno ona jak i Vander są tak samo zaskoczeni tym wyznaniem. Leto się czerwieni i przykłada dłoń do ust, jakby wymsknęło się jej coś niestosownego. 

– Przepraszam, ja… nie wiem, co to było. Nie musisz nic mówić! – Kładzie szybko dłoń na ustach Vandera, widząc, że zamierza się odezwać. – To przez te cholerne Święta… Poniosło mnie. 

Vander zdecydowanym ruchem odsuwa jej dłoń od swoich ust i nie puszcza jej. 

– Skończyłaś? – mruczy szorstko, odwracając się na hokerze przodem do niej. – Bo ja nie chciałem nic mówić. Zamierzałem… – Przyciąga ją mocno do siebie, Leto opiera się o pierś Vandera, otoczona jego udami, a on wpija się w jej usta, długo i zaborczo. Przez moment jest zbyt zaskoczona tempem, jakie obrały wydarzenia, lecz usta Vandera smakują tak dobrze, a jego dłonie, śmielsze niż zwykle, doprowadzają ją do szaleństwa. Dopiero gdy tuż obok kolejny raz rozlega się wymowne chrząknięcie, odrywają się od siebie. 

– Wy dwoje, weźcie sobie pokój na górze, co? – sugeruje siedząca obok Vandera Violet, której obecności nie zauważyli. Zza niej po kolei wyłania się głowa Powder i Sal.  – Psujecie innym apetyt. – Vi zaciska mocno usta, powstrzymując uśmiech i wskazując ruchem głowy za siebie.  

Vander i Leto uświadamiają sobie, że w barze nastała cisza. Umilkły odgłosy rozmów i brzęk sztućców. Wszyscy przerwali posiłek i teraz wpatrują się w nich jak w nowy odcinek ulubionej telenoweli. Wreszcie ktoś gwiżdże z końca sali, rozlegają się pojedyncze oklaski. 

No w końcu, Vander, chłopie! – woła Sevika, siedzą przy jednym ze stolików razem ze swoją bandą, którzy wznoszą w górę kieliszki z winem.Baliśmy się, że zostaniesz starym kawalerem! 

– Wasze zdrowie! 

– Gorzko! 

Knajpę na powrót wypełnia gwar, a wesołe świętowanie trwa do późnych godzin nocnych. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Nie spodziewałam się, że Leto i święta mogą się jakoś łączyć, ale ten tekst to jedno z lepszych świątecznych dzieł, jakie czytałam! Rany, a jak dobrze się przy tym bawiłam :) jest tu charakterek Wilczycy, pewnego rodzaju przemoc, ale też się tak rodzinnie i romantycznie zrobiło. Wow, jestem pod wrażeniem!
    Tylko kto tu nam psuje krew, hmm?
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń