Bezpośrednia kontynuacja z wyzwania 158 ;))
________________
Loch cuchnie pleśnią i śmiercią. Z wilgotnych kamiennych ścian sączy się lepka, brunatna maź. Z cel obok dobiega szloch i rzężenie. Głębie ciemnych korytarzy wypełnia echo wrzasków, niosąc więźniom grozę i widmo tortur. Przez niewielki otwór na górze, w który wstawiono solidne pręty, wpada bardzo niewiele dziennego światła, więc mrok rozpraszają zatknięte w ściennych uchwytach pochodnie. Blask ognia odbija się w zielonych oczach, które nie wydają się tak wesołe jak zwykle. Raczej mocno rozgniewane.
I'LL BE LOST IN YOUR EYES ALL AFTERNOON
— Nie zmuszaj mnie do tego nigdy więcej... — szepcze mężczyzna; nisko, gardłowo. Poprawia skórzaną rękawicę, której grzbiet brudzi świeża krew.
Na podłodze otwartej celi siedzi dziewczyna, patrząc na niego z niedowierzaniem. Pomału odrywa dłoń od puchnącej wargi i zerka na drżące palce, pokryte krwią z rozbitych ust. Rozmazuje ją, jakby w zamyśleniu, trąc o siebie opuszki palców. Dotyka końcem języka krwawiącej wargi i chowa go z sykiem, marszcząc brwi. Krzywi się, czując metaliczny posmak. Kiedy znów unosi wzrok, w jej oczach płonie gniew.
WCZEŚNIEJ
Wielokrotnie oddawałaś mi wolę. Nie ingerowałaś w moje działania. Pozwalałaś się nieść, byłaś łupiną w morzu moich tchnień, targana apetytem eikona. Nie narzekałaś. Nie ufałaś, ale zezwalałaś. Nie pytałaś. To była cena, którą płaciłaś. W milczeniu przyglądałaś mi się z kąta własnej duszy, kiedy cię posiadałem. A ja nie pozostawałem dłużny.
To była równowarta wymiana. Ja chciałem ciała, ty potrzebowałaś siły. Stanowiliśmy idealną symbiozę.
Dlaczego to zepsułaś?!
Morze wciąż wydaje się niezadowolone, potężne fale jeżą jego grzbiet. Jedna z nich leniwie niesie na szczycie dziewczynę, rozpaczliwie starającą się utrzymać głowę nad powierzchnią, lecz kiedy wzburzona, spieniona woda opada, znika pod powierzchnią. Impet fali dociera na brzeg, wypluwając ją na płyciznę. Poturbowana, opiera się na łokciach, plując i czołgając w kierunku plaży. Kolejna z fal znów ją zakrywa, a kiedy się cofie, Erish znajduje w sobie motywację, by wstać na drżące nogi.
— Kurwa… — Przekleństwo uchodzi zza zziębniętych, sinych warg wraz z parą powietrza. — Kurwa, kurwa, kurwa! — Erish jednocześnie płacze i walczy z płytką wodą, chcąc jak najszybciej wydostać się na suchy ląd. Przemoczone ubranie, czarna koszula i spodnie, ciążą i sprawiają, że jest jeszcze zimniej.
Kiedy dociera na surowy brzeg, oddala się poza zasięg fal i opada na kolana. Rozpacz ściska jej gardło, mimo to jasne, orzechowe oczy, teraz zaczerwienione, z nadzieją przeszukują powierzchnię wody.
— Lavia… — szepcze gorączkowo i znów się zrywa na nogi, gdy dostrzega jakiś dryfujący kształt. — LAVIA! — Biegnie w stronę wody, potykając się, upadając, lecz kiedy zmniejsza dystans, okazuje się, że to tylko miotany falami konar. — Nie — zawodzi, siadając na piasku. — Nie… — Poddaje się rozpaczy, raz po raz wymawiając imię dziewczynki. Po krótkiej, gorzkiej chwili, wznieca w sercu gniew i znów się zrywa z piasku. — ODDAJ MI JĄ! — krzyczy, stojąc mocno na rozstawionych nogach i patrząc w morze. Zaciska w determinacji pięści, a wiatr targa jej ciemnymi włosami, dzieląc je na cienkie, dziko pląsające kosmyki. — LEWIATANIE! ZWRÓĆ MI MOJĄ…
Echo jej słów ginie w niezadowolonym ryku fal.
— No? I co teraz? — Cid pociera nieogoloną szczękę i sprawia wrażenie naprawdę głęboko nad czymś zamyślonego. Przestaje patrzeć za eikonami, które zdają się docierać do linii horyzontu i opiera się plecami o burtę, wyciągając z kieszeni papierosa.
Clive zerka na niego z oburzeniem.
— Erish wciąż się nie wynurzyła! Musimy… — Przekłada nogę za burtę i Cid w ostatniej chwili powstrzymuje go przed skokiem, krztusząc się dymem.
— Zwariowałeś?! To nie ma żadnego sensu! — Ściąga Clive’a na pokład i pomaga mu utrzymać równowagę.
— Myślisz, że… — Clive zwraca na powierzchnię morza pełen bólu wzrok. — Już za późno. Czemu tak długo zwlekaliśmy… — Zaciska pięści, rozdymając nozdrza, na co Cid prycha, narażając się na rozsierdzone spojrzenie Rosefielda.
— Daj spokój, Clive — zżyma się Cid. — To naprawdę nie jest trudne.
Daje mu chwilę, podczas której gniew na twarzy Clive’a ustępuje miejsca szokowi.
— Myślisz, że… — Wskazuje w stronę, w którą oddaliły się eikony.
— Tak, myślę, że tak — potwierdza Cid, zaciągając się dymem.
— Ale... To niemożliwe — zaprzecza Clive. — Na pustyni... Kiedy była blisko, a mi udało się zapanować nad Ifrytem... To niemożliwe, żeby była dominantką. Nie poczułem tego... co zwykle.
Cid wzrusza ramionami, lecz czujnie zerka na Clive'a, wypuszczając dym.
— A co poczułeś?
Clive przez chwilę milczy, zagryzając wnętrze policzka.
— Wiatr — przyznaje, a Cid wznosi triumfalnie dłonie.
— No widzisz, a my właśnie podziwialiśmy dwa zaginione eikony, Lewiatana, strażnika wody i Zefira, związanego, jak się – mam nadzieję – domyślasz, z wiatrem. — Cid zaciąga się ostatni raz i wyrzuca niedopałek za burtę. — Nie powiesz mi, że to przypadek.
Clive kręci głową.
— Ona nie jest w posiadaniu tej mocy — utrzymuje.
— Tego nie wiesz, Clive. — Cid wydmuchuje z płuc dym. — Może twój radar nawala? — Postukuje dłonią po burcie i raźnym krokiem zmierza w kierunku steru. — W każdym razie musimy podjąć jakąś decyzję: kurs na Dhalmekię, gdzie Gav może potrzebować naszej pomocy, a Tytan czeka na sprawiedliwość, czy zmiana kursu na Popiół. W jego stronę pognały eikony.
Clive wzdycha i zaciska usta, podpierając dłoń na biodrze.
— Musimy się rozdzielić — decyduje wreszcie. — Płyń na Popiół. Ja wyruszę do Dhalmeki.
— Jak, na Założyciela, chcesz udać się do Dhalmekii samotnie ze środka oceanu?!
— Myślę, że brat skorzysta z mojej pomocy. — Na pokładzie pojawia się młody chłopak o płowych, złocistych włosach, spod których błyszczą bystro niebieskie oczy.
— Joshua — wita go Clive, z niezadowoleniem ściągając brwi. — Nie powinieneś wypoczywać?
— Przecież dopiero co opuściłem kajutę. — Dominant Feniksa prostuje w górę ręce, przeciągając się. — Dość już odpocząłem. A ty chyba nie zamierzałeś udać się do republiki wpław, bracie? — zapytuje. Jego oczy gorzeją intensywnym blaskiem, a na plecach, powoli, niczym rozkwitający kwiat, rozwijają się płonące skrzydła.
— No dobrze. — Cid uśmiecha się do obu braci, mocno skręcając ster. — Enterprice, kurs: Popiół! — zarządza, a statek posłusznie tnie dziobem taflę wód, łapiąc w żagle wiatr i prze w stronę majaczącego w oddali surowego lądu w akompaniamencie krzyku wznoszącego się w niebiosa Feniksa.
THE MORE I DRIFT, THE CLOSER I GET TO YOU
Popiół nie należy do przyjaznych miejsc. Surowością odznacza się zarówno jego klimat, jak i kultura. Mimo wznoszącego się wciąż wysoko słońca, Erish dokucza chłód. Obejmuje się ramionami, wznosząc twarz ku ciepłu, lecz zimne łzy obmywają jej twarz, a organizm drży z wycieńczenia. Wydaje jej się, że dostrzega na horyzoncie statek, ale nie podsyca w sobie nadziei. Kim jest dla Clive’a, czy Cida, żeby mieli jej przybyć z pomocą? Nie wnosi wiele do społeczności, którą budują. Nie są jej nic winni.
Kładzie się na piasku, wyczerpana, i zdaje jej się, że zamyka oczy tylko na chwilę. Podczas tej chwili słońce nieco rozgrzewa skórę i suszy ubranie, a jej ciało zdaje się pulsować i odbierać rytm Popiołu. Pogrążona w półśnie, odczuwa tętniącą tęsknotę.
To tu, nie tak daleko, jest miejsce, które było jej domem. Drahna. A wśród jej opuszczonych ruin grób człowieka, którego kochała.
Bezimienny zew szarpie włóknami jej myśli, wypełnia serce po brzegi. Słyszy wołanie, niemal wyraźne, niemal artykułujące jej imię.
ERISH.
ERISH…
JAK MOGŁAŚ MNIE PORZUCIĆ.
Odzyskuje przytomność, biorąc głęboki wdech i siadając na piasku. Statek, który wydawał się plamką na horyzoncie, teraz cumuje u surowego brzegu, wypełniając całe jej pole widzenia, a przez plażę, mocząc wysokie mokasyny w płytkiej wodzie, zmierza w jej stronę Cid, rozkołysanym krokiem szermierza.
IT’S THE WAY YOU MOVE
Jak zahipnotyzowana wpatruje się w zbliżającą sylwetkę, coraz wyżej zadzierając głowę, dopóki Cid nie zatrzymuje się tuż przed nią, patrząc z góry.
— Jak tam? — pyta, zahaczając kciuki o pas, przy którym nosi dwa miecze (jeden o krótszym ostrzu, dobry do walk w zwarciu, drugi o długiej klindze, odpowiedni do zgładzania bestii bez zbytniego skracania dystansu). — Trochę dał ci w kość, co?
— Kto? — odpowiada pytaniem Erish, nie spuszczając pozbawionego wyrazu spojrzenia z twarzy Cida.
— "Kto"? — powtarza mężczyzna, unosząc ciemne brwi. — Miałem na myśli ocean. — Przysiada na piętach, naprzeciwko dziewczyny. — Ale Zefir na pewno też się do tego przyczynił.
Erish zaciska usta tak mocno, że tworzą wąską kreskę.
— Zefir — powtarza, marszcząc brwi. — Masz na myśli eikona wiatru?
Cid tylko parska śmiechem, kręcąc z niedowierzaniem głową.
— Myślałam, że wiatru strzeże Garuda — kontynuuje Erish, a jej pusty wzrok skupia się na twarzy mężczyzny. — Ale podobno porzuciła swojego dominanta i nikt jej od dawna nie widział.
SHE'S A GHOST
Cid mruży oczy. Przestaje się uśmiechać, między jego brwiami pojawia się pionowa zmarszczka.
— Martwisz się? — pyta. Pełen wibracji głos sprawia, że na skórze Erish pojawia się gęsia skórka. — Myślisz, że Zefir też to zrobi?
Twarz Erish pozostaje niewzruszona, ale ogniskuje spojrzenie na zielonych oczach, w których błyszczy inteligencja.
— Czymś go dzisiaj wkurzyłaś? — drąży Cid. — Czyżby… — Do głowy wpada mu myśl, wspomnienie o czymś, co kiedyś czytał. — Czyżby nie spodobało mu się, że to nie on dominował?
Dolna warga dziewczyny drga, a w kącikach oczu pojawiają się drobne zmarszczki. Na ustach Cida wykwita triumfujący uśmiech.
— Dużo masz jeszcze tych teorii, Cid? — syczy Erish, krzywiąc usta i marszcząc brwi. — Zefir to mit Sztormu. Nie istnieje drugi eikon wiatru.
Cid zaśmiewa się głośniej, pocierając podbródek, na którym rozgaszcza się kilkudniowy zarost.
— Jesteś — patrzy uważnie w jej wreszcie poruszone, miodowe oczy — niemożliwa.
AND THE TRUTH, IT'S IMPOSSIBLE
BUT I LOVE HER LIES
Ma ochotę pociągnąć tę rozmowę, zapytać, co w takim razie widzieli, a może doznali zbiorowych halucynacji, ale potrafił wyobrazić sobie jej odpowiedź: ona nic nie widziała, była przecież pod wodą, walczyła o życie z pędem oceanu.
— Chodź. — Cid się podnosi, otrzepując z piasku spodnie. — Wracajmy na statek i…
— Chyba zwariowałeś. — Erish również wstaje, ale nie zamierza spełnić polecenia. — Ten potwór ma moją siostrę i ukrywa się gdzieś na Popiele. Nigdzie nie idę, dopóki jej nie odnajdę!
Cid wdycha ciężko i bierze się pod boki.
— Erish. Mówimy o Lewiatanie. Równie dobrze możesz zacząć przeczesywać ocean.
— Zrobię to, jeśli nie będę mieć innego wyboru. Ale najpierw sprawdzę Popiół.
CZEKAM.
— Sprawdzisz Popiół?! O czym ty mówisz! Jakby to miało być prostsze! Popiół to ogromny kontynent!
WRÓĆ DO MNIE.
— Ale jest na nim tylko jedno miejsce, w którym można znaleźć dominantów. — Dziewczyna pociera skronie, jakby doskwierał jej ból głowy. — Powinieneś coś o tym wiedzieć, lordzie dowódco.
Teraz to Cid zdaje się niezadowolony.
— Skąd wiesz? — Wyciąga papierosa, odpalając go małym wyładowaniem, powstałym po pstryknięciu palcami.
— Że służyłeś Ostatniemu Królowi? Który lubi kolekcjonować dominantów? — Erish uśmiecha się chytrze. — Nie tylko ty umiesz zasięgnąć języka.
— Pewno Clive się wygadał — osądza smętnie Cid, wypuszczając dym w stronę oceanu.
— Ta, bo taki rozmowny z niego chłopak. — Erish zakłada ręce na ramiona, przyglądając się spode łba byłemu lordowi dowódcy armii Stonnhyru. — Nieważne. Posłuchaj. Skoro już zawróciłeś swój statek, żeby mi pomóc, zrób to. Ty chodź ze mną. Dotrzemy do stolicy, żołdacy cię rozpoznają, założę się, że wciąż czują do ciebie respekt, dowiemy się, czy dominant Lewiatana tu jest. Znając Tharma… Znaczy, z tego, co o nim mówią… Na pewno dużo by dał, by mieć go na swoich usługach.
Cid wypuszcza dym nosem, prosto w twarz dziewczyny.
— To ty zwariowałaś — odgryza się, nachylając lekko w jej stronę. — Myślisz, że kim ja tu jestem, hm? Dla Popiołu, Waloedu, Stonnhyru? — Prostuje plecy, wsuwając do ust końcówkę papierosa. — Zdrajcą, Erish. I jako zdrajcę mnie powitają. — Rzuca niedopałek w piasek, przydeptując go ciężkim butem.
— No to wracaj na ten swój przeklęty statek, ja nie porzucę siostry… — Dziewczyna zaciska pięści i odwraca się napięcie, ale po kilku sekundach Cid zrównuje z nią krok.
— Nie powiedziałem, że z tobą nie pójdę — oznajmia spokojnie. — Bo niby gdzie znajdziesz innego ochotnika, który narazi wraz z tobą życie, a przy okazji zadba o to, by nie skończyło się to totalną katastrofą?
YOU MAKE SURE I DON'T FIND SOMEBODY NEW
Puszcza do niej oko, na co dziewczyna prycha z oburzeniem, ale na jej ustach pojawia się uśmiech.
— Pozwolisz jednak, że po drodze opracuję inny plan. A przy okazji… Znam pewien skrót. Za mną!
Zamek jest masywną, surową budowlą, monumentalną i prostą, lecz budzącą respekt. Rozległy jak labirynt o wysokich ścianach z ciemnoniebieskiej cegły, roztacza niepokojącą, ciężką aurę. Ponurego wrażenia dopełnia wybudowane w lewym skrzydle koloseum, którego wstępu strzegą ciężkie metalowe bramy. Pomimo panującej tu niegościnnej atmosfery, u podłoża szerokich na dwadzieścia metrów schodów, na brukowanym dziedzińcu, rozstawiono stragany, a handlarze dzielnie przełamują nieprzyjazny klimat Stonnhyru, wznosząc często absurdalne, mające zachęcać do zakupów okrzyki.
— Jabłka! Jabłuszka! Prosto ze Sztormu, z terenów niezajętych plagą! Soczyste i miękkie! Kup jabłuszka dla maluszka, bo wytargam go za uszka!
— Dywany! Prosto z Dhalmekii! Certyfikowane! Z błogosławieństwem Tytana!
— Kupcie meble, to nie jebne!
— Najlepsze mięso od najlepszego rzeźnika z humanitarnie prowadzonej hodowli chochobo!
— Trzymaj się blisko mnie — zleca niski, gardłowy głos. Zielone oczy rzucają dookoła bystre, ukradkowe spojrzenia spod nasuniętego głęboko na czoło kaptura. — W królestwie Waloedu Naznaczonych traktuje się wyjątkowo wrogo. Gdyby ktoś zobaczył, że spacerujesz samotnie, mógłby dojść do wniosku, że może sobie ciebie... zarekwirować. Jak znaleziony na ulicy mieszek. I rozdysponować wedle uznania.
— Czasy, gdy pozwalałam traktować się przedmiotowo, minęły.
— Mówię serio. — Zielone spojrzenie koncentruje się na ciemnowłosej dziewczynie, która obserwuje gniewnie mury zamku i zarzuca na głowę kaptur, który nie zakrywa jednak wytatuowanego na policzku piętna. — Naprawdę nie sądzę, żeby moja charyzma i dawna renoma wystarczyły, żeby wyciągnąć cię z tarapatów.
— Ale jakby co się postarasz, prawda? — Erish zerka na Cida, jej brwi zbliżają się do siebie. — I czemu w ogóle od razu zakładasz, że w coś się wpakuję.
— No nie wiem, jakoś tak. — Cid unosi brew i ramiona, a jego spojrzenie zdaje się mówić: dlaczego w ogóle mnie o to pytasz. — Tutaj Naznaczony, który podróżuje bez właściciela, jest po prostu zawłaszczany.
— Aha. Ale ja naprawdę nie mam właściciela.
Cid chrząka znacząco. Erish jeszcze mocniej marszczy brwi.
— Nie — oznajmia, wznawiając marsz szybkim krokiem.
— To jedyne rozsądne wyjście — przekonuje Cid, ruszając za nią — jeśli nie chcemy kłopotów. — Zatrzymuje ją, kładąc dłoń na ramieniu dziewczyny. — Daj spokój, przecież to będzie tylko przykrywka. Ja też nie jestem tu zbyt mile widziany, więc i bez twojego buntu nie będzie to łatwa wizyta.
Erish wygląda, jakby miała zaraz wybuchnąć.
— Czy ty się nie zapominasz? — cedzi przez zęby. — Wiele lat służyłam, jak każda inna Naznaczona, rodzinom, kobietom i mężczyznom z pozycją, takim jak ty! Mam to za sobą, lata upokorzeń i nie zamierzam do tego wracać! — ochrzania mężczyznę, zaciskając dłonie w pięści. — To… Ta propozycja… Jest co najmniej niestosowna! Tak jakbyś prosił kalekę bez rąk, żeby potrzymał ci kubek!
— Wiem — zgadza się Cid, ale nie jest w stanie ukryć wesołości, którą wzbudza w nim to porównanie, choć zastanawia go, ile lat służby ma za sobą Erish, skoro brzmiało to tak, jakby było ich naprawdę wiele, a przecież wygląda całkiem młodo. — Obiecuję, że będę dobrym panem — próbuje zażartować, ale Erish nie wydaje się rozbawiona. — No dobra. Po prostu się ode mnie nie oddalaj, a wszystko powinno pójść dobrze. Może nie będziemy musieli niczego… improwizować.
Erish prycha, ale dłużej nie protestuje. Czeka, aż Cid ruszy, by iść za nim, jak każda pokorna Nosicielka, która nie śmie i nie zasługuje, by iść ramię w ramię ze swoim panem.
IT’S THE WAY YOU MOVE
Strażnicy, których mijają, gdy zbliżają się do zamku, nie szczędzą cierpkich komentarzy pod adresem Naznaczonej i podejrzliwie przyglądają się Cidowi, ale najwyraźniej nie otrzymują na tyle żołdu, by szczególnie gorliwie wypełniać swoje obowiązki, bo pozwalają im przejść bez przeszkód.
Na targowisku panuje tłok. Wędrowni kupcy porozstawiali objazdowe wozy i stragany, handlując najróżniejszym towarem, od bimbru po wykwitną porcelanę z Dominium. Klienci i handlarze przekrzykują się, negocjując ceny, a ci prowadzący bardziej agresywną politykę sprzedaży, zaczepiają potencjalnych nabywców, próbując wcisnąć im produkt w ręce i żądać zapłaty. Jeden z nich atakuje Cida dywanem.
— Weź pan! Prosto z Dhalmekii!
— Dziękuję, nie jestem zaint...
— Za tę cenę?! To zbrodnia nie wziąć za tę cenę! Bierz pan, zanim mi się polepszy, bo trzeba być szalonym, żeby rozdawać półdarmo takie cuda!
— Nie, już powiedzia...
— Dla żony pan weź!!!
— To nie moja żona, tylko... — Cid ogląda się za siebie. — Erish?
Ale Erish już za nim nie ma. Cid opuszcza targowisko sam, nie licząc trzymanego pod pachą dywanu.
I WAS LOST AND THEN FOUND INSIDE OF A DREAM
Zazwyczaj wszechświat na każdym kroku udowadnia mi, że się mylę, ale tym razem…
— Jasna cholera — wzdycha, szukając po kieszeni papierosów. — Wiedziałem, że tak będzie.
— Weź pan! Prosto z Dhalmekii!
Tuż za straganem kupca, który zaczyna im się narzucać, Erish dostrzega dziewczynkę, która odwraca się, gdy ich spojrzenia się krzyżują. Wachlarz ciemnych włosów powiewa za nią, gdy odbiega, a serce Erish zaczyna pompować krew dwa razy szybciej. Nie zdążyła jej się przyjrzeć dokładnie, ale…
— Cid… — Łapie za rękaw mężczyznę, próbującego pozbyć się natrętnego handlarza. — Cid!
— Nie teraz, Naznaczona… — warczy Cid kątem ust i stanowczym ruchem wyrywa rękę, zwracając się z powrotem do kupca: — Nie, już powiedzia…
— Ale…
— Dla żony pan weź!!!
— Pieprzyć to.
Erish nie zamierza zmarnować szansy. Rzuca się w pogoń za dziewczynką, która ogląda się za siebie, przepychając przez tłum i też zaczyna biec, widząc, że jest ścigana.
Pościg trwa, dopóki nie oddalają się od targowiska, wbiegając pomiędzy pojedyncze, mieszkalne domy, surowe jak całe królestwo Waloedu.
— Stój! — woła Erish, trzymając rękę pod żebrami, gdzie dotkliwe kłucie daje o sobie znać przy każdym wdechu. — Dlaczego uciekasz?!
Dziewczynka się nie zatrzymuje. Wbiega między domostwa. Erish biegnie za nią, lecz po dotarciu w miejsce, w którym zniknęła, orientuje się, że to ślepy zaułek.
— Kurwa. — Dysząc ciężko, przygląda się uważnie miejscu. — Nie mogła przecież rozpłynąć się w powietrzu… Gdzieś musi być jakieś… — Odwraca się i widzi przed sobą czwórkę królewskich żołnierzy. — Kurwa mać…
— Kurwa, zgadza się — śmieje się jeden z nich. — Akurat gdy mamy ochotę na zabawę…
Kusza. Przeklęta kusza, która została na statku, kiedy rzeczywiście by się przydała…
— Ostrzegam. — Erish unosi ręce. — Zanim mnie dotkniecie, eter zmiażdży wasze zabawki.
Żołnierze śmieją się otwarcie, jeden z nich z pogardą pluje na ziemię.
— Gdyby nam płacono za każdym razem, gdy to słyszymy… — warczy i rusza w jej stronę. — Waloed to kraj ubogi w eter, Nosicielko. Powinnaś to wiedzieć.
— Nie zbliżaj się!
— Znaj swoje miejsce, Naznaczona. — Żołnierz podnosi pięść, lecz Erish nie czeka na cios. Okolica skąpa w eter nie stanowi dla niej przeszkody, wiec udaje jej się zaskoczyć żołnierzy, unosząc z ziemi piach, by cisnąć nim w ich twarze. Problem polega na tym, że nigdy nie była dobra w używaniu eteru w ofensywie. Dlatego wykorzystuje moment i rzuca się do ucieczki.
Brakuje jej tchu, płuca płoną. Biegnie przed siebie, dopóki grunt nie osuwa jej się spod stóp. W ostatniej chwili wyhamowuje, zatrzymując się na skraju urwiska. Serce tłucze w piersi jak oszalałe, szeroko otwartymi oczyma spogląda w przepaść, gdzie w dole ocean rozbija fale o skały. Spod jej stóp tocząc się kamyki, kończąc długi lot w morskiej toni.
Wycofuje się o krok, dysząc, lecz wcale nie czuje ulgi. Alternatywa nie wydaje się dużo przyjemniejsza od skoku.
— I co? Co teraz, Naznaczona? — Jeden z czwórki strażników, którzy udali się za nią w pogoń, dyszy tak jak ona, lecz mimo braku tchu udaje mu się roześmiać. — Skoczysz?
Erish z powrotem zerka w przepaść. Skok nie wydaje się takim złym pomysłem.
Prawda?
— Nie masz już dokąd uciec — informuje ją kolejny żołnierz, odrzucając ciężki kirys. — No chodź. Jak się spiszesz, to może puścimy cię z życiem.
— Zaraz po tym jak ty się puścisz — rechota następny, a reszta mu wtóruje. — Ale musisz się przyłożyć, jeśli chcesz żyć. — Kolejne części zbroi spadają na ziemię.
Erish zaciska pięści i odwraca się z powrotem twarzą do nich. Nie zamierza akceptować swojego losu jako Naznaczonej. Jako podgatunku, który można używać.
Proszę cię. Pomóż.
Erish przesuwa się w tył, kolejne okruchy ziemi toczą się w dół, a żołnierze dalej kpią. Nie wierzą, że to zrobi. Że wybierze szalejące w dole wody i niewzruszone skały.
Przyjdź, gdy cię wołam, tak jak przychodzisz, gdy chcesz.
Jeden ze strażników zaczyna się niecierpliwić. Rusza na nią, chcąc siłą zmusić, by im uległa, a Erish cofa się jeszcze bardziej,
Spadnę.
— Co za głupia sucz! — wykrzyknie strażnik, który spróbuje mnie złapać i zajrzy w przepaść, spodziewając się ujrzeć rozbite o skały ciało.
Gdy tylko wychyli głowę poza krawędź, otrzyma cios w podbródek. Królewski zatoczy się, trzymając za głowę, a my… A ty spikujesz w dół. Rozlegnie się śmiech. Nieludzki i niewesoły. Grube szpony wbiją się w ramiona strażnika, porywając go w przestworza i wypuszczając gdzieś nad oceanem.
Reszta ucieknie w panice.
Żadnemu nie uda się dotrzeć do miasta.
Ziemia coraz śmielej osuwa się spod jej stóp.
RUNNIN' OUT OF THE CIRCLE, TRYNA BELIEVE
Nie rób tego. Nie przyjdę.
Krew odpływa z twarzy Erish. Gdy żołnierz sięga po nią rozcapierzoną łapą, pozwala, by złapał za przód jej koszuli i odciągnął od skraju urwiska, by cisnąć o ziemię. Próbuje odpychać go siłą eteru, ale inny z żołnierzy wymierza kopniak pod jej żebra i dziewczyna traci zarówno dech jak i koncentrację.
Tak chcesz mnie ukarać?
— No i po co ci było to uciekanie, ta walka? — Solidnych rozmiarów mężczyzna przyciska ją do ziemi, szarpiąc za koszulę. — Tak może zachowałabyś życie, a teraz po wszystkim pofruniesz, zupełnie tak jak… Kurwa! Co to, do chuja! — Żołnierz zrywa się, wycierając dłonie o rozpięte spodnie i krzywiąc się z obrzydzeniem. — Kurwa… Ta jest jakaś chora! — Wskazuje na nią palcem i reszta też dostrzega, że szyję, dolną szczękę i dekolt dziewczyny pokrywa połyskliwa łuska, znikająca pod ubraniem.
Zasługujesz na nauczkę, ale nie obrażaj mnie… Nie jestem aż tak okrutny.
I nie pozwolisz splugawić swojego naczynia, co?
— Jasna kurwa, mam nadzieję, że to nie płetwica… — Żołnierz, który jako pierwszy ją napadł, wciąż wyciera ręce o ubranie, a reszta odsuwa się od niego i Erish.
— No i… I co teraz? Tak ją tu zostawimy? — pyta wysoki chudzielec, o krzywym uzębieniu i wyłupiastych oczach, niecierpliwe postępując z nogi na nogę. — M-może lepiej się więcej nie narażać… Żona mnie zabije, jeśli przyniosę do domu takie paskudztwo. Mam dzieci…
— Nie — protestuje mężczyzna, który pierwszy zaatakował. — Chcę widzieć, jak kurwa zdycha. A król nieźle płaci za każde takie ścierwo przyprowadzone pod koloseum.
— Jak sobie chcesz, ale ty ją odprowadzisz do lochu — decyduje najbardziej przysadzisty z żołnierzy. — W końcu i tak już jej dotykałeś, jeśli ma cię trafić szlag, na pewno to zrobi. I trzymajcie się kilka metrów za nami!
Poszukiwania zajmują Cidowi całe południe. Tym razem chętnie wdaje się w pogawędki z kupcami, wydając pieniądze na zupełnie niepotrzebne mu przedmioty, łudząc się, że tak wkupi się w ich łaski i uzyska szczerą informację o tym, czy widzieli w okolicy błąkającą się samotnie Naznaczoną, lecz do tej pory żaden nie wskazał niczego, prócz kilku błędnych tropów.
— Robię się na to za stary… — mówi sam do siebie, wzdychając, po kolejnej bezowocnej próbie pozyskania informacji, która kosztowała go mnóstwo energii. Wyciąga z ust papierosa, opierając się o ścianę pobliskiego budynku, która zapewnia cień i wtedy ich widzi. Podejrzaną grupkę żołnierzy, którzy dość dziwnie się zachowując, wygrażając miejscowej ludności mieczami i nawołując, by się odsunęli i zrobili przejście. Jeden z nich, idący na końcu tej wzbudzającej zainteresowanie procesji, kogoś prowadzi.
— Oczywiście, że to ona. — Cid ze znużeniem gasi papierosa na ścianie, a im dłużej przygląda się Erish, tym bardziej się niepokoi. Dziewczyna utyka, a ubranie ma brudne i poszarpane.
Co, na Założyciela, zdołało się przez ten czas wydarzyć?
Niepokój narasta, gdy staje się jasne, dokąd prowadzą ją żołnierze.
Świetnie. Po prostu genialnie. Podobno Tharm trzyma tam teraz Behemoty, które chętnie żywią się Naznaczonymi. Także lepiej żebym zdążył przed porą karmienia.
Namyśla się jeszcze chwilę, ale szybko staje się jasne, że musi postawić wszystko na jedną kartę. Odrzuca kaptur, rozwiązuje sznurki, podtrzymujące na jego ramionach pelerynę, a ta osuwa się na ziemię. Unosząc wysoko podbródek, opierając jedną z dłoni na rękojeści jednego z mieczy, Cid Telamon, nie kryjąc dłużej tożsamości, zmierza do koloseum.
— Masz czelność kwestionować mój bezpośredni rozkaz?!
— Przecież ty… pan… już tu nie dowodzi. — Żołnierz, strzegący wejścia na teren koloseum zdaje się skonfundowany. — Odszedł pan ze służby jakiś czas temu…
— Byłem na misji specjalnej, idioto! Szpiegowałem dla królestwa! To musiało wyglądać tak, jakbym porzucił służbę, inaczej nikt nie dałby się na to nabrać!
— No… ale…
— W porządku. Biegnij na audiencję do króla. Niech się dowie, że wstrzymujesz jego najwierniejszego człowieka. Jestem ciekaw, czy Tharm każe powiesić tylko ciebie, czy całą twoją rodzinę.
Żołnierz blednie.
— Proszę o wybaczenie, lordzie dowódco!
Brama otwiera się z nieprzyjaznym zgrzytem, a Cid prędko za nią znika. Nie zwalniając kroku przemierza oddzielony niewysokim murkiem od sceny koloseum korytarz, kierując się w stronę wejścia do lochów i starając się ignorować coraz bardziej nerwowe szepty, które go otaczają.
— Czy to… Cid?!
— Jak śmie się tu pokazywać!
— Kto go wpuścił?!
— Ten zdrajca, obrońca Nosicieli!
Biorąc głęboki wdech, zbiega po schodach prowadzących w dół i kopniakiem otwiera bramę, strzegącą lochów. Na zgrzyt stali podrywa się kilku strzegących miejsca żołnierzy.
— Podobno jakiś cymbał odprowadził do celi moją osobistą Naznaczoną. — Od razu przechodzi do rzeczy. — Później za to odpowie. Teraz oddajcie moją własność, do cholery.
— Cid? — dziwi się całkiem przystojny żołdak, zapominając o kanapce, którą podgryzał, zanim wtargnął Cid. — Chyba nie powinno cię tu być…
— Chyba nie tobie decydować o tym, gdzie powinien być twój lord dowódca, żołnierzu! — Donośny, nieznoszący sprzeciwu głos, brzmiący jakby odbijał się echem od ścian piekieł, sprawia, że żołnierzom jeżą się włoski na karku. — Czy wyście wszyscy ochujeli przez ten czas, gdy mnie nie było?!
— Ale, chwila, wszyscy mówią, że zdradziłeś Waoled, że teraz bratasz się z księstwem i Nosicielami — unosi się inny z żołnierzy, o kaprawych, bystrych oczach i to na niego Cid zwraca rozwścieczone spojrzenie.
— Kto mówi — pyta, choć nie brzmi to jak pytanie, bo też nie oczekuje odpowiedzi. — Teraz zawierzacie plotkom, żołnierzu?! To jest wasze źródło informacji, nie wasz przełożony?! A może sądzicie, że jesteście na tyle ważni, by król dzielił się z wami każdym tajnym planem?!
Żołnierz truchleje, całkiem zbity z tropu, co Cid od razu wykorzystuje.
— Niedawno przyprowadzono tu Naznaczoną. Moją Naznaczoną. Chcę ją odzyskać. I macie mi wskazać, który idiota jest za to odpowiedzialny.
— Oczywiście, dowódco! — Jeden z żołnierzy postanawia być mu lojalny. — Był to Eric Vendertrack!
— Dobrze. — Cid zwraca spojrzenie na niskiego żołnierza, który stoi na baczność w głębi korytarza. Za jego plecami zbiera się jeszcze kilku, jakby chcieli okazać w ten sposób wsparcie. — Przekażcie dominantowi Lewiatana, żeby się nim zajął. — Cid dostrzega szansę, by czegoś się dowiedzieć i skrzętnie ją wykorzystuje.
— Dominantowi… Kogo? — Żołnierz, młody chłopak, który jako pierwszy uwierzył Cidowi, jest zaskoczony. Odwraca się, szukając wzrokiem pomocy u tych, którzy stoją po jego stronie, ale każdy albo kręci głową albo wzrusza ramionami.
— O niczym was, kurwa, nie informują? — wyrzuca z siebie Cid i macha ręką. — Nieważne. Prowadź mnie do dziewczyny.
Żołnierz salutuje i spełnia polecenie, lecz nie wszyscy strażnicy są skłonni dać wiarę słowom Cida.
— Co on wyprawia?! Pomaga temu zdrajcy, temu wyzwolicielowi zapchlonych Nosicieli?!
— Prędzej zjem na obiad własne podeszwy, niż uwierzę w te bajkę o jego powrocie.
— No to na co czekasz, powstrzymaj go!
— Nie wiesz kim on jest?! To jebany dominant! Usmaży nas wszystkich tymi swoimi błyskawicami, jeśli tylko będzie chciał!
— To ta, dowódco!
Lojalny żołnierz zatrzymuje się przy jednej z cel. Kiedy Cid się zbliża, za kratami dostrzega Erish. Kamień spada mu z serca, widząc ją w jednym kawałku, którego nikt nie nadgryzł. Jest pewien, że sprzeczki z żołnierzami zajęły mu dużo czasu. Za dużo, jak się obawiał.
— To ta — zgadza się. — Otwieraj celę.
Szepty za jego plecami się wzmagają.
— Nie rób tego! Nie widzisz, że on chce jej pomóc uciec?!
— Nie wierzę, że to po prostu jego Naznaczona…
— Na pewno zwróci jej wolność.
— Cholerny miłośnik plugastwa…
Nie zyskałem większości. Nie wypuszczą nas stąd, niech skonam. Nie bez walki.
— Otwierać celę! — powtarza donośnym głosem, a żołnierz wzdryga się, odwracając nabierający podejrzliwości wzrok od kolegów i spełnia polecenie.
Kiedy kraty ustępują, Cid staje w progu.
— Kto pozwolił ci się oddalić bez pozwolenia, Naznaczona — pyta oschle, splatając ręce na plecach. — To że cię pojmano i wtrącono do lochu, w następstwie czego musiałem przerwać swoje – dużo pilniejsze od pilnowania ciebie, Nosicielko – obowiązki, to wyłącznie twoja wina.
— Tak, ale ja…
— Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale jestem po twojej stronie — mówi Cid tak cicho że słyszy go tylko Erish, po czym głośno dodaje: — Kto pozwolił ci się do mnie odezwać?!
Wymierza Erish raz grzbietem dłoni. Uderzenie nie jest silne, ale na tyle zaskakujące, że dziewczyna traci równowagę.
Zapada cisza. Wrogie szepty zmieniają się w triumfujące spostrzeżenia tych żołnierzy, którzy zawierzyli Cidowi.
— Widzisz?! Mówiłem ci, że on też ich nienawidzi!
— Chyba już jasne, że nie zamierza jej w niczym pomóc.
— Och, Ericowi się oberwie. Naprawdę przyprowadził tu Naznaczoną Telamona!
— Idziemy — warczy Cid, chwytając Erish za przedramię i brutalnie podnosząc ją z podłogi. — Z drogi, rozejść się! Koniec przedstawienia. Kolejna osoba, która stanie mi na drodze, stanie też przed obliczem króla. Osobiście tego dopilnuję.
Wciąż śledzi go kilka wrogich spojrzeń, gdy opuszczają lochy, jednak nikt więcej nie ośmiela mu się jawnie sprzeciwić.
Cid jeszcze długo po opuszczeniu Popiołu ma zastanawiać się nad tym, w jaki sposób im się to udało. Czy czuwał nad nimi Założyciel, czy naprawdę był tak przekonujący, co nawet łechtało jego ego. Po opuszczeniu zamku wysyła stolasa, każąc załodze natychmiast wypływać, tak by nikt nie połączył jego obecności ze statkiem zmierzającym na Sztorm, do kryjówki. Jeśli będą na nich czekać, istnieje duża szansa, że ktoś ich wyśledzi.
Po posłaniu białego puszczyka z wiadomością, każe osiodłać dwa chochobo i czym prędzej zostawiają za sobą stolicę. Spędzają w galopie cały dzień, niemal się nie zatrzymując. Cid obawia się pościgu, ale kiedy pod wieczór znajdują się w pobliżu niewielkiej wioski na wybrzeżu, postanawia zatrzymać się tu na noc.
— Wygląda na to, że obchodzą tu jakieś święto… — zauważa, przyglądając się jak kilku mężczyzn niesie przez główny plac wielkie, ustrojone drzewko, a w żeliwnych koszach, porozstawianych po wiosce płoną barwione kryształem ognie.
W zajeździe, w którym się zatrzymują, także zewsząd wysypują się kolorowe dekoracje, a pulchna, uprzejma recepcjonistka chichocze, wskazują na roślinę nad ich głowami.
— Jemioła — szepcze konspiracyjnie. Cid wydaje się zakłopotany, a Erish tylko marszczy brwi i zgarnia z lady klucz.
— Nie możemy dostać dwóch pokoi?
— Nic nie mam już wolne, kochanieńka. Są święta, cud, że ten jeden się ostał! Ale za to łoże, jakie wygodne… Na pewno się świetnie… wyśpicie. — Puszcza do niej oko, a Erish wzdycha i zmierza po schodach na drugie, ostatnie piętro drewnianego zajazdu. Zatrzymuje się przy drzwiach z numerem osiem, lecz zanim udaje jej się wejść do pomieszczenia, ze zniecierpliwieniem przesuwa rozłożystą choinkę, której gałązki przysłaniają dziurkę od klucza.
Wewnątrz jest przytulnie, płonie kaganek, a zachwalane łoże jest pięknie posłane haftowaną ręcznie pościelą. Jest nawet kotara, a za nią piecyk i ogromna balia wypełniona wodą.
— Marzenie — mruczy Erish i natychmiast znika za zasłoną. Zrzuca z siebie ubrania, nie przejmując się obecnością Cida, który jednak dostrzega, co się dzieje i kulturalnie przechodzi w kąt pokoju, z którego ma ograniczony widok. Jednak nie umie sobie znaleźć miejsca. Erish, siedząc już w chłodnej wodzie i sięgając po pozostawione przez właścicielkę mydło, słyszy wciąż jego kroki, a kiedy zagląda za kotarę, widzi, że Cid nerwowo przechadza się po niewielkiej przestrzeni.
IT'S THE WAY YOU MOVE
Wraca do mycia i właśnie zaczyna się zastanawiać, co na siebie ubierze, bo nie ma ochoty wskakiwać w brudne, potargane ciuchy, kiedy rozlega się pukanie do drzwi.
— Przepraszam, że nachodzę, kochanieńki, ale pomyślałam, żeście wielce strudzeni podróżni, a mamy święto, czas, w którym trzeba dbać o człowieka i aby mu źle nie było zapewnić, dlatego przynoszę to, ręczniki i trochę świeżych ubrań. Powinno coś pasować na pańską dziewczynę. Przyniosę też ciepły posiłek, za niedługo.
— Ja… — Cid przyjmuje od niej naręcze ubrań. — Nie wiem, co powiedzieć. Jestem pani zobowiązany.
— Ach przestań, kochasiu! — Gospodyni chichocze, zbywając jego wdzięczność machnięciem dłoni. — Musimy wspierać was, młodych. W waszych rękach przyszłość kraju. I rękach waszych potomków.
Zamyka za sobą drzwi, nim Cidowi udaje się wymyślić, co na to odpowiedzieć. Zbity z tropu przynosi czyste ubrania w pobliże balii i słyszy, że Erish się śmieje.
— A tobie z jakiego powodu wesoło? Czy te dekoracje oprócz kurzu pokrywa jakiś magiczny pył?
— Może — parska Erish. — A może wystarczy usłyszeć, jak ktoś nazywa wielkiego Cida banitę Telamona, kochanieńkim kochasiem.
Cid bierze się pod boki, nie udziela mu się wesołość. Erish zerka na niego i widzi, że wyraźnie coś go gryzie. Ma pewne przypuszczenia, co to może być.
— Podaj mi ręcznik — prosi, podnosząc się z wody.
Cid próbuje jednocześnie spełnić jej prośbę i odwrócić wzrok.
— Daj spokój. — Erish przewraca oczami. — Możesz patrzeć. Tym mi krzywdy nie zrobisz.
— Wolałbym… Wolałbym nie. — Cid odsuwa się za kotarę.
— Nie jestem w twoim typie? — Erish przegląda ubrania, wybierając gładki, wełniany, beżowy sweter i wąskie, bawełniane, czarne spodnie. Bielizna będzie musiała wyschnąć na piecu.
— Nie o to chodzi.
— To o co.
Cid milczy. Odpowiada dopiero po chwili.
— Na patrzeniu by się nie skończyło, Erish.
Niski głos wibruje i sprawia, że Erish przechodzi dreszcz.
— No i co z tego? — odpowiada, wychodząc zza zasłony; długie włosy moczą dopiero co ubrany sweter. Patrzy na Cida, który stoi twarzą do okna. Szerokie barki, opięta na nich gruba, skórzana kurtka ma kolor pochmurnych niebios. W zielonych oczach wiecznie błyszczy ciekawość, nawet teraz, gdy się do niej odwraca. Nastroszone włosy, uniesione nad czołem, męskie, duże dłonie, które znów szukają w pośpiechu papierosów i ten głos. Ten niski, dochodzący jakby z samego piekła głos, wkradający się wibracjami w zakątki jej ciała i duszy.
— To z tego... — zaczyna, znajdując paczkę papierosów. Pustą. Odkłada ją na stół, a nie mając czym zająć dłoni, ściąga rękawice i gniecie je nerwowo. — Że ja naprawdę wolałbym cię więcej nie skrzywdzić. To, co się dzisiaj stało…
Erish przerywa mu niecierpliwym westchnięciem.
— Czyli będziemy o tym rozmawiać...
— A nie powinniśmy? — Cid zbliża się o krok. Wyciąga dłoń, przykładając opuszek kciuka do jej dolnej wargi, którą przecina zasklepiona ciemną krwią ranka. — Myślałem, że… Że po wszystkim mnie opuścisz. Że odejdziesz, hak tylko wydostanę nas ze Stonnhyru.
— Miałam na to ochotę — przyznaje Erish. — Ale miałam też sporo czasu, żeby ochłonąć. Rozumiem dlaczego to zrobiłeś. To ja nas wpakowałam w ten syf, a ty zrobiłeś po prostu co musiałeś, żeby nas z niego wyciągnąć. Dz…
— Nie rób tego! — warczy nagle Cid, gniewnie, cofając dłoń. — Nie próbuj mi dziękować za coś takiego. To tylko sprawi, że poczuję się jeszcze gorzej…
— Kiedy ty jeszcze w tym całym zamieszaniu wydobyłeś od strażników informację o dominancie. A raczej o tym, że nie ma co go szukać na Popiele. Naprawdę dobrze to rozegrałeś.
— Podnosząc rękę na kobietę? — wyrzuca z siebie Cid, a na jego twarzy odbija się ból. — Będę sobą gardził do końca życia.
Erish wzdycha.
— A ja nie jestem na ciebie nawet zła, Cid — przyznaje, samej sobie się dziwiąc, że tak jest. — Chyba... Chyba dopiąłeś swego. — Łypie na niegoniezadowolonym wzrokiem, który szybko łagodnieje. — Chyba naprawdę ci ufam — wyznaje, lecz Cid milczy, jedynie przyglądając się jej z uwagą i poczuciem winy wymalowanym na twarzy. — Czy mogę... — Erish, czując nagłe ukłucie emocji, które narasta, im dłużej wpatruje się w zielone oczy, zbliża się do Cida — jakoś ulżyć ci w cierpieniu? — pyta cicho, robiąc krok w jego stronę. — Co mogę zrobić, żebyś przestał się tym zadręczać?
Orzechowe oczy prześlizgują się po sylwetce mężczyzny, który dostrzega w nich coś, czego nie widział nigdy wcześniej. I czego nie chciałby wykorzystać.
— Możesz pozwolić się przeprosić — odpowiada, robiąc krok w tył. Jego noga natrafia na stojące za nim krzesło i Cid ciężko na nie opada.
— W porządku. — Erish kładzie drobne dłonie na jego ramionach, wciskając kolano między jego nogi. — Przepraszaj mnie.
Usta dziewczyny znajdują się tuż przy jego ustach i Cid dłużej nie walczy z podniesionym pulsem i popędem, który szaleje w jego żyłach. Delikatnie całuje Erish, przygarniając ją do siebie i zamykając w uścisku szerokich ramion.
— Poczekaj… — przerywa, szepcząc. — Muszę to wiedzieć… — dyszy lekko do jej ucha. — Ile ty w ogóle masz lat.
— Spokojnie — śmieje się Erish. — Wystarczająco. Nie musisz się martwić, że jesteś dla mnie… za stary.
Orzechowe oczy błyszczą i patrzą na Cida w zamgleniu i coś w tym spojrzeniu
(spojrzeniu starej duszy)
znów nasuwa Cidowi myśli, których tym razem nie udaje mu się zachować dla siebie.
— Zastanawiam się raczej… Czy nie jest na odwrót.
Erish momentalnie się odsuwa, zwiększając dystans. Pełna pożądania chwila obumiera.
— Co masz na myśli? — pyta, a Cid nie bez pewnej satysfakcji, że znów dobrze dedukuje, słyszy nutę paniki.
— Nic konkretnego, tak mi się tylko powiedziało… — próbuje się z tego wycofać, trochę jednak żałując, że nie utrzymał języka za zębami.
— Lepiej żebyś jednak był konkretny — grozi Erish, zdenerwowana i z jakiegoś powodu wystraszona.
— No dobrze. Postaram się. — Cid wstaje, chcąc znów ją pocałować, ale Erish tym razem nie pozwala.
I KNEW I'D STAY WITH YOU AFTER JUST ONE TOUCH
— Nie, Cid. Mów. Mów prawdę.
— Prawdę? — prycha mężczyna. — I kto to mówi? Kobieta, która okłamuje mnie na każdym kroku!
Erish otwiera usta, lecz wtedy rozlega się pukanie i drzwi do pokoju znów się otwierają.
— Kolacyjka, gołąbeczki! Och… Przepraszam. Czyżbym już w czymś przeszkodziła?
— Nie, nic się nie stało. — Erish podwija rękawy, przygryzając wargę. — Właściwie… to ja jednak nie skorzystam z noclegu. Dziękuję.
Zbiega klatką schodową, która prowadzi ją na tyły zajazdu. Po drodze dostrzega co najmniej kilka pustych pokoi.
On wie. Co teraz, on wie. Wie, prawda?
Erish wybiega w chłodne objęcia nocy, nie będąc w stanie skupić się na tyle, by wymyślić, co zrobić, albo zastanowić się, co z tą wiedzą zrobi Cid. Pierwsze, co przychodzi jej do głowy, to uciec, więc wsiada na chochobo i gna przed siebie.
Pęd powietrza rozwiewa jej włosy, a ona nie potrafi zapanować nad gonitwą myśli, traci rachubę czasu. Coś jednak wreszcie każe jej zwolnić. Zwolnić i się zatrzymać. Jak w letargu, jakby przejęła ją inna wola, odwraca głowę i nawet w mroku rozpoznaje okolicę.
Wznoszące się strzelistymi kształtami w górę ruiny Upadłych, które bardzo dobrze zna.
Drahna.
Erish zsiada z grzbietu chochobo, które porzuca ją, w przerażeniu skrzecząc i odbiegając, a ona zostaje sama w ciemnościach nocy.
NIE CAŁKIEM SAMA.
Ciemnościach, które rozświetla dziwnie niebieska poświata, zdająca wydobywać się z wioski. Erish wpatruje się w nią jak zahipnotyzowana.
GOT ME
STUCK
NAJDROŻSZA.
Pulsujący ból głowy rozsadza jej czaszkę.
WRÓCIŁAŚ.
Ale to opisalas, ta symbioze miedzy Eidolonem i Dominantem :)
OdpowiedzUsuńJak milo sie spotkac znowu Cidem ( dzieki :) )
bardzo dobrze oddalas jego osobowowsc.
Joshua :) Jak znam gre to od razu czuje sie w tej serii jak w domu.
Te twoje opisy zapieraja dech w piersiach. Jak sa obrazowe i melodyjne, mozna sie zatopic w tym tekscie i juz nie wydostac.
Nie istnieje drugi Eikon wiatry? O Eikonie ognia tez tak kiedys mowili... z tego bedzie glebsza akcja cos czuje.
No nie wiem czy to dobry pomsyl liczyc na dawna pozycje Cida. To przyniesie tylko kolpoty.;
Trafil Cid na kamien hehe, dobrali sie.
Przyznam, ze ciekawie rozwinelas ta historie, a raczej stworzylas alternatywna odnoge.
Nadal mnie szokuje posiadanie naznaczinych i to jak ich ludzie traktuja. przedziwny ten swiat jest.
Skad mala sie tam wziela, i czy to byla na pewno ona?
Akcje nam tworzysz taka gesta ze az wstrzymuje oddech czytajac.
Luska? O co chodzi? Czy to jakas zaczatka przemiany e Eidolona? Intrygujace.
Wyobrazilam sonie Cida z dziesiecioma dywanami pod pacha :D szukajacy dziewczyny
Nie wierze, jesli sie Cidowi uda ten teatrzyk w lorda dowudce to pelny szacun.
przypomniala mi sie scena jak burdel mama udawala ze Clive jest jej nosicielem osobistym :D
Udalo im sie na koncu w tej karczmie, ze trafili na dobrych ludzi.
Och tak dobry opis Cida, wlasnie tak go pamietam.
Czy moge ulzyc ci w cierpieniu ? :D ;D ;D
Hahaha ile wogole masz lat :D ja jebie :D
jaka koncowka! o co chodzi.
Pisz nastpena czesc bo nie wytrzymam
teraz po chwili przyszla mi na mysl nowa rzecz, odnosnie tej luski i wieku dzieczyny czy ona moze byc jakas zmienno ksztautna, albo potrafi sie kamuflowac lub transformacje jakos przechodzi.... cholera.
UsuńHej :)
OdpowiedzUsuńChoć ta seria podoba mi się od pierwszego odcinka, to powyższy tekst jest pierwszym, który widziałam niczym serial w swojej głowie. Opisy tak plastyczne, akcja z odpowiednią dynamiką, do tego wydarzenia, emocje, tajemnice i wyjawianie pragnień - to się naprawdę nadaje na jakąś fantastyczną pod wieloma względami opowieść do ekranizacji.
Czekałam na moment zbliżenia między Erish i Cidem, podejrzewałam przy tym, że czułość między nimi to będzie tylko ułamek wyrwany rzeczywistości, i się nie omyliłam. Nie poczułam się przy tym zawiedziona. Jestem zachwycona i czekam na więcej.
Pozdrawiam
Miachar