Znowu będzie długo....
_____________________________
Clive wynurza się, plując wodą. Ciemne włosy oblepiają mu twarz. Nie jest zadowolony, że okiełznął płomienie w tak desperacki sposób. Skok do wody nie był zbyt godny Pierwszej Tarczy Rosarii, zaprawionego w bojach wojownika, lecz okazał się skuteczny.
— Przyda się to przećwiczyć, Clive. — Cid patrzy na niego z góry w zastanowieniu. — Nie możesz przecież od teraz podróżować z wiadrem pełnym wody pod ręką. — Na jego twarz wraca psotny uśmiech. — No, ale w końcu będziecie mieć trochę czasu, żeby przywyknąć do swojej obecności.
COME SETTLE DOWN, SETTLE DOWN
Clive mamrocze pod nosem przekleństwa i, opierając dłonie o deski, całkiem zręcznie wspina się na pomost.
— A ten co?! — Podbiega Gav. Lekko dysząc, przygląda się ociekającemu wodą Clive'owi. — Nikt mu nie powiedział, że kąpiel w pełnym rynsztunku jest tak średnio skuteczna? — pyta z przekąsem, na co Clive obdarza go morderczym spojrzeniem.
— O co chodzi? — Cid dobrze wie, że Gav nie pędziłby do nich bez powodu.
— Przyleciał stolas od Pustynnego Zająca. — Gav opiera ręce na biodrach, patrząc na Cida. — Dalimil odwiedzili Ludzie Skały. Całkiem spory oddział. — Rzuca znaczące spojrzenie Clive’owi. — Myślę, że Tytan się ciebie spodziewa.
Clive zaciska usta.
— Nie wycofam się teraz — mówi z zaciętym wyrazem twarzy.
Gav wzdycha.
— To pozwól mi chociaż ruszyć przodem. Rozeznam się w sytuacji i będę mógł cię ostrzec, jeśli będzie taka konieczność.
Clive zgadza się kiwnięciem głowy i Gav odpływa wraz z nimi, lecz rozstają się zaraz po dotarciu do brzegu, puszczając zwiadowcę przodem.
Kiedy wkraczają na stepy, podróż okazuje się większym wyzwaniem, dzięki nieproszonemu towarzystwu: słońcu, które jakby nie miało nic lepszego do roboty, bezustannie ogrzewa ich grzbiety, nie mając innych celów do wypalenia i ani przez chwilę nie zasłaniając się chmurami.
Erish ściąga z siebie wszystko, co może, zostawiając tyle, by nie uchodzić za ladacznicę, a i tak pot leje się po jej plecach. Z rosnącą irytacją ociera go z czoła, próbując dotrzymać tempa swojemu towarzyszowi, którego długie kroki pozostawiają ją w tyle.
— Możesz tak nie pędzić?! — złości się, ale postać przed nią zatrzymuje się tylko po to, by przypomnieć, że się spieszą.
— Świetnie! Jak tu padnę, dalej będziesz spieszył się sam!
Mężczyzna ciężko wzdycha i ponownie się zatrzymuje.
— No dobrze. Zróbmy przerwę.
Dziewczyna nie próbuje udawać, że jej nie potrzebuje. Sięga po wodę, oddychając ciężko, patrzy wściekle w niebo, z którego sączy się żar, a potem jej spojrzenie pada na Clive'a, który obserwuje ją, trzymając odziane w długie, zbrojne rękawice dłonie na biodrach.
— Jak ty to robisz? — pyta z zawiścią, coraz łapczywiej łapiąc kolejne oddechy, podczas gdy on nawet się nie spocił, choć podróżuje w skórzanej zbroi, uzupełnionej o wysokie, płytowe nagolenice, które na pewno niczego nie usprawniają, a mimo to Clive nie narzeka.
— Z natury jestem ciepłolubny — oznajmia jedynie, a ona ma wrażenie, że otaczają go płomienie, które otwierają żarłoczne paszcze.
— Chyba mam halucynacje — informuje go. — Jeśli nie schronimy się przed tym upałem, następny na liście zadań na bank jest udar.
— Upał nas nie pokona — odpowiada na to Clive. Tylko że to już nie jest Clive. Jego miejsce zajmuje ogromna, płomienna bestia, która szczerzy do niej upalne kły.
Erish potrząsa głową i postać zrodzonego z ognia eikona znika. Wznawia marsz, lecz co rusz na horyzoncie widzi malowniczą, zachęcającą oazę, jednak Clive ani razu nie daje się namówić, żeby zboczyć w jej stronę.
O zmierzchu docierają do granicy Rosarii z Dhalmekią. U ich stóp, niczym lśniący dywan, ściele się pustynia. Ziarna piasku skrzą się w świetle gasnącego słońca jak rozsypany brokat. Oboje, Erish i Clive, mimowolnie się zatrzymują, by podziwiać widok: dziki, piękny i nieprzystępny.
AND I FEEL LIFE FOR THE VERY FIRST TIME
Pustynny krajobraz sięga ramionami daleko w głąb surowego kraju, a piach i wydmy dominują ukształtowanie terenu. Choć w tym momencie pustynia odsłania przed nimi swoje łagodniejsze oblicze, wiedzą, że przez najbliższe kilka dni czeka ich ciężka wędrówka.
— Tam. — Clive wskazuje na widniejące na horyzoncie ruiny jakieś budowli, prawdopodobnie mieszkalnego budynku. — Powinniśmy tam dojść przed zmierzchem.
— Rozumiem, że to nasz dzisiejszy nocleg — mówi bez entuzjazmu Erish.
Clive wypuszcza powietrze przez nos, a kącik jego ust lekko się unosi. Rusza naprzód. Piasek umyka spod jego ciężkich butów, rozpryskując się we wszystkie strony. Erish śmieje się cicho, wyobrażając sobie, że po półgodzinie marszu Clive w tej swojej pół-zbroi zapadnie się tak, że będzie brodził w piasku po pas. Mężczyzna zerka na nią podejrzliwie, ale Eris zbywa go machnięciem dłoni.
— Nic, nic. Najwyżej cię odkopię.
Clive marszy brwi, ale nie dopytuje i nie przerywa marszu. Intensywnie pomarańczowe promienie słońca padają na jego twarz, rozświetlając oczy. Nagle wydaje się, że uśmiecha się do uśmiechem kogoś, kogo nie powinien przypominać i Erish prędko odwraca wzrok, a cała jej wesołość ulatnia się w oka mgnieniu.
Twoje echa ścigają mnie nawet na krańcu innego świata. Ostatnio jakby częściej, jakby bardziej stęsknione. I tak jak chcę, by mnie opuściły, tak też boję się, że to zrobią. Jeśli tylko w ten sposób wciąż możesz być przy mnie, czy mam rezygnować z tego w zamian za chwile zapomnień.
Ja nie chcę zapomnieć.
Chcę słońca na twarzy i twojego śmiechu, tak jak wtedy, gdy wędrowaliśmy wzdłuż świtu, a zamiast piasku otaczał nas popiół.
I na Popiele wzniosłeś nasz dom.
LOVE IN MY ARMS, AND THE SUN IN MY EYES
***
Otaczają mnie silne ramiona, nogi odrywają się od ziemi. Śmieję się w głos, szczerze, jeszcze potrafię. Zachwycić się chwilą, światem. Nawet takim ubogim w kolory jak ten, w którym przyszło nam żyć.
— Odstaw mnie! Słyszysz?! — Poklepuję cię po ramieniu, próbując się oswobodzić, lecz w odpowiedzi rozlega się twój cichy śmiech, jak warkot silnika jednej z machin Upadłych. — Rhys! Wystarczy!
Choć mój ton głosu się nie zmienia, wciąż pobrzmiewa w nim radość, spełniasz moją prośbę. Wzdychasz, patrząc na mnie z góry z tym swoim uśmiechem, w którym czai się wszystko, od tajemnicy po niebezpieczne obietnice.
— Jak się czujesz? — pytasz schrypniętym głosem, a w tych twoich dziwnych oczach dostrzegam ślady troski.
— Tak jak zapewne powinnam — odpowiadam, wzruszając ramionami. Zapatruję się przed siebie i mój optymizm maleje. Przed nami szerzą się tereny dotknięte plagą. Wysuszone drzewa, pozbawione liści, gałęzie powykręcane niczym palce starca dotkniętego artretyzmem. Jałowe ziemie, nie wydające plonów, czarne i zimne jak serca naszych przodków.
— Już niedaleko — informujesz, uważnie studiując wyraz mojej twarzy. Wciąż nie mogę przywyknąć do tej twojej domyślności, zupełnie jakbyś czytał mi w myślach. Zwykłeś mówić, że to więź między nami i jeśli to prawda, cóż… W takim razie momentami jest ona przerażająca. — Dasz radę iść?
— No pewnie. — Uśmiecham się i odczytujesz z tego uśmiechu dokładnie to, co chcę przekazać: nie z takimi rzeczami dawałam sobie radę. Łapiesz moje ramię, mocno, lecz nie sprawiasz mi bólu. Twoje spojrzenie jest twarde i przeszywające.
— Pamiętasz, że nie musisz robić niczego, czego się od ciebie oczekuje?
Zagryzam usta, znosząc twoje gorejące spojrzenie; po chwili opuszczam wzrok.
— Już nie muszę, wiem — odpowiadam cicho. — Dzięki tobie.
— Nie, niczego mi nie zawdzięczasz — obwieszczasz sucho, niemal warczysz. — To nie było twoje przeznaczenie. Ja tylko… Naprostowałem twoje ścieżki.
Pięścią. Własną pięścią, Rhys. Tak wkroczyłeś w moje życie: podając mi dłoń. Zakrwawioną.
— Co w takim razie jest mi przeznaczone? — Posyłam ci nieco przekorne spojrzenie i znów w lot łapiesz mój nastrój.
— Ja, Erish. — Uśmiechasz się szeroko i drapieżnie. — Ja jestem ci przeznaczony.
I FEEL SAFE IN THE 5AM LIGHT
Nie kłamałeś, mówiąc, że nie zostało nam wiele drogi. Niedługo wśród powleczonych plagą terenów wykwita zdrowa, soczysta trawa, niczym świeży pąk na obumierającym krzewie. Zielony dywan wiedzie w dół, schodząc wąwozem w szerzącą się za nim dolinę. Żywą dolinę, pełną barw, owocowych drzew i pól.
— Jak to możliwe… — zapytuję, wciągając w nozdrza powiew świeżego powietrza, które wiatr niesie znad morza. — To jakiś cud.
— Nie. To mój dom — mówisz z dumą, prostując plecy z rękoma na biodrach. — Tutaj nie sięgnie skażenie. Nie ma na to mojej zgody.
Czy rzeczywiście to zasługa twojej woli? Czy może raczej eteru, który wybija z ciebie z mocą silnego źródła. W każdym razie spływa na mnie dziwna pewność, że to rzeczywiście za twoją sprawą to miejsce pozostało niezmienione. I może nie miałabym wątpliwości w to, że zaznam w nim szczęścia, gdyby nie sąsiadujący z nim Skraj Nieskończoności i majacząca na horyzoncie Wieża Ostatniego Króla. Nawet z tej odległości zdaje się rzucać na nas cień i złorzeczyć wszystkiemu, co wciąż ma swoją wolę.
— Nie martw się. — Jak zwykle trafnie odgadujesz, co czuję. — Nie lękam się żadnego zła. Ten cień należy do mnie, podobnie jak ta dolina.
Twoje oczy potwierdzają to, co mówisz. Nie ma w nich strachu. Jedno jest tak ciemne jak cienie, które za mną kroczą, a nad którymi, jak twierdzisz, panujesz.
— Jak nazywasz to miejsce? — pytam, gdy schodzimy wąwozem, a ty chwytasz moją dłoń.
— Drahna. To znaczy „waleczna”. — Zatrzymujesz na mnie wzrok, na moment. Wiem, co chcesz powiedzieć. — Będziemy tutaj szczęśliwi — oświadczasz z pewnością w głosie.
A ja ci wierzę.
Promienie słońca ogrzewają moją twarz, gubią światło w twoich oczach. Ściskam twoją dużą dłoń, czując się naprawdę bezpiecznie. Po raz pierwszy w życiu.
YOU CARRY MY FEARS AS THE HEAVENS SET FIRE
Ruiny, które malowały się w oddali, rzeczywiście musiały pełnić kiedyś rolę czyjegoś domu. Teraz zostały z niego zaledwie fundamenty i jakieś półtorej ściany, lecz między tym szkieletem wciąż można napotkać, częściowo przykryte przez piach i wiatr, przedmioty codziennego użytku.
— O. — Erish wygrzebuje stary, ceramiczny imbryk i otrzepuje go z piachu. — Może to nie będzie taki zły wieczór... — Zerka na Clive’a, który ściąga z pleców dwuręczny miecz i opiera go o jedyną ocalałą ścianę. — Herbatki? — Wznosi imbryk, unosząc brew.
— Tobie chyba ten marsz w słońcu zaszkodził, co? — Clive zerka na Erish; widok dziewczyny z kuszą na plecach, proponującej mu herbaty na środku pustyni sprawia, że jednak się uśmiecha. — Niby jak chciałabyś zagotować wody? — postanawia podjąć temat.
— Ifryt nie pomoże? — Erish najwyraźniej też nieźle się bawi, bo zdaje się z trudem utrzymywać powagę.
— Bardzo śmieszne. — Mężczyzna zakłada ręce na ramiona. — Już wiesz, że ja i Ifryt... Że my... Niezbyt się dogadujemy — kończy kulawo, nie będąc pewien, czy chce się zwierzyć ze swoich kłopotów z nieposłusznym eikonem. — Poza tym, gdybyśmy rozpalili ogień, bylibyśmy dobrze widoczni, więc musimy tego unikać.
— Clive…
— Jeśli Gav ma rację i Ludzie Skały kręcą się po okolicy, musimy zachować ostrożność. Nie chciałbym, żeby…
— Clive! — Eris rzuca za siebie imbrykiem, który z łoskotem spada na ruiny domu. — Ja tylko żartowałam.
— Aha — miesza się Clive. — Może gdybyś robiła to częściej…
— Ostatnio próbuję, ale wasze reakcje mocno zniechęcają. — Erish wykrzywia usta.
— Szczerze mówiąc, chyba dotąd nie słyszałem, żebyś żartowała… — Clive drapie się po głowie, plącząc ciemnobrązowe włosy. — Nie sadziłem, że potrafisz.
— Powiedział król dowcipu — odgryza się dziewczyna.
Zapada niezręczna cisza. Żeby od niej uciec, oboje zaczynają przygotowywać się do spędzenia nocy na pustyni. Clive odpina pelerynę i układa na piasku, Erish zrzuca z pleców kuszę i ostrożnie kładzie ją pod murkiem, który pozostał z jednej ze ścian. Wygrzebuje z torby własny, cienki płaszcz i również rozkłada go na ziemi. Kładzie się na nim z westchnięciem, wsuwając ręce pod głowę. Nabiera w płuca powietrza, nie mogąc powstrzymać zachwytu gwiazdami. Niebo wręcz płonie, usiane jasnymi punktami i plamami ławic. Jest pewna, że nie zaśnie w takim blasku, lecz zmęczenie po całodniowej wędrówce robi swoje i Erish zasypia niemal natychmiast.
Budzi się, trzęsąc z zimna. Jest środek nocy, temperatura znacznie spadła, a upał, który panował w ciągu dnia zdaje się w tym momencie czymś nierealnym.
— Ja pieprzę… — szepcze dziewczyna, siadając na piasku i naciągając na siebie płaszcz, lecz cienki materiał nie jest w stanie jej ogrzać, a powiewy zimnego powietrza niczego nie ułatwiają. — Chociaż ty mógłbyś być po mojej stronie — złorzeczy cicho, na co wiatr zawiewa mocniej. — Serio, z kim ty trzymasz?! — warczy, a kolejny podmuch szarpie jej włosami. — Obiecuję, że pewnego dnia… — Wiatr sypie piaskiem w jej twarz. Erish odwraca się, plując i wtedy spostrzega, że Clive nie śpi. Na jego ciemnych włosach osiadł złoty piasek, lecz mężczyzna strząsa go dopiero po chwili.
— Z kim rozmawiałaś? — pyta z ciekawością, bacznie obserwując Erishię.
— Ja? — Dziewczyna udaje zdumienie. — Z nikim.
— Przecież słyszałem.
— Często mówię przez sen — kłamie bez zastanowienia.
— Wydawałaś się całkiem przytomna — nie daje się przekonać Clive.
— Mam też nawyk gadania samej do siebie — dorzuca Erish.
— To brzmiało raczej, jakbyś się z kimś kłóciła — nie ustępuje Rosefield.
— No dobrze, masz mnie! — woła zrezygnowana. — Od dziecka mam wymyślonego przyjaciela! To z nim teraz rozmawiałam!
Clive zaciska usta. Zastanawia się, czy Erish naprawdę ma go za debila, który byłby skłonny w to uwierzyć.
— Jak chcesz — warczy, oburzony kłamstwami dziewczyny. — Tylko nie myśl, że w cokolwiek z tego uwierzyłem.
Erish przewraca oczami. Być może rzeczywiście obraziła jego inteligencję, ale czy mogła być z nim szczera? Obrzuca spojrzeniem mężczyznę, który podpiera się na łokciu, wciąż leżąc i rzeczywiście wydaje się obrażony.
— Od zawsze masz taki czuły sen? Przecież nie mówiłam głośno… — przyznaje ugodowo, próbując opatulić się płaszczem jeszcze szczelniej. W odpowiedzi łypią na nią nieufnie niebieskie oczy.
— Od dziecka byłem szkolony w jednym celu: by zostać Pierwszą Tarczą. Chronić następcę tronu. Mojego młodszego brata, pobłogosławionego przez Feniksa — otwiera się Clive. — A ten zaszczyt oznacza, że masz być czujny o każdej porze dnia i nocy.
— Brzmi dość okrutnie. — Erish stara się nie szczękać zębami. — Musiałeś mieć… niezbyt szczęśliwe dzieciństwo.
Clive uśmiecha się do swoich wspomnień. Uśmiech jest gorzki, lecz nie do końca smutny.
— Na pewno nie było tak źle, jak gdybym urodził się Nosicielem. — Rzuca jej znaczące spojrzenie. — Nosisz znamię od urodzenia?
— Tak — przyznaje Erish, lecz fakt, że od razu opuszcza wzrok, każe Clive’owi zastanowić się, czy i tym razem mija się z prawdą. — No, nie było wesoło, jak się domyślasz. Najgorzej było ostatnim razem.
— Ostatnim? Miałaś więcej, niż jednego pana?
Erish wykrzywia usta.
— Miałam ich wielu. Moje umiejętności zawsze były… spore. Starałam się z tym nie zdradzać i zwykle dochodzono do wniosku, że nie są na tyle dobre, by znosić mój język i usposobienie… — Erish uśmiecha się złośliwie. — O-odsyłali mnie od miasta do miasta, aż trafiłam do kowala. On jeden się na mnie po-poznał. Można też powiedzieć, że nie-nie p-przeszkadzała mu moja arogancja. A-a-a raczej: umiał s-sobie z nią radzić. I nawet to-to-to lubił. — Bezwiednie pociera jedną z blizn, która znaczy jej czoło tuż nad brwią.
— Przepraszam — peszy się Clive, sądząc, że Erish jąka się z nadmiaru emocji. — Nie musisz o tym mówić, masz rację, nie powinienem… Nie pomyślałem, że…
Erish najpierw ze zdziwieniem śledzi jego reakcję, trzęsąc się pod wpływem kolejnych powiewów wiatru, wreszcie parska krótkim śmiechem, tuż po tym, jak rezygnuje z wykorzystania tej sytuacji na swoją korzyść: wystarczyłoby przytaknąć, a być może Clive następnym razem dałby sobie spokój i udawał, że jednak śpi, gdyby znów się rozgadała lub zrobiła coś jeszcze głupszego.
— L-luz, Clive. Ok-ok-okres użalania się nad sobą już-już przerobiłam. Te-teraz po-po-po prostu mi zi-zimno.
— Och. — Tym razem to Clive nie kryje zdziwienia. — No tak, temperatura na pustyni w nocy znacznie spada — powiadamia ją, jak gdyby nie odczuwała tego na własnej skórze. — Może… Może usiądziesz obok mnie?
JUMP INTO THE HEAT
Dziewczyna zaciska usta, starając się nie przygryźć policzka i ściąga brwi. Spostrzega, że Clive rzeczywiście nie sprawia wrażenia wychłodzonego.
Czy zimno mu nie dokucza?
Przez krótką chwilę zamierza zgrywać twardzielkę, lecz jeszcze zanim całkiem świadomie odrzuca tę możliwość, skostniałe stawy wprawiają ją w ruch i Erish bardzo szybko przesiada się w pobliże Clive’a, szukając ciepła jak wyziębiony człowiek towarzystwa kaloryfera. I czuje je. Bije od mężczyzny jak od ogniska. Erish przysuwa się jeszcze bliżej, przylegając do jego boku, a on śmieje się gardłowo i sięga po swoją pelerynę, by zarzucić ją na jej plecy.
— Dzięki — mruczy Erish. — To… miłe z twojej strony.
— Daj spokój. Ja… — Przypadkowo muska palcem jej policzek, gdy wciąż pochylony ku niej wycofuje ręce. Jego dłoń zastyga, a kiedy Erish zerka w bok, twarz Clive znajduje się bardzo blisko. Otula ją ciepły powiew oddechu i Erish łapie się na tym, że zastanawia się, jak gorące muszą być jego usta.
SPINNING ON OUR FEET
— Ja… chyba coś poczułem — szepcze Clive, a w sercu dziewczyny narasta panika.
— To na pewno nic groźnego — z jakiegoś niezrozumiałego powodu też szepcze, gorączkowo, przeskakując spojrzeniem od jednego do drugiego niebieskiego oka. — Zwykłe zauroczenie. Szybko minie.
— Nie — zaprzecza Clive, zachowując powagę twarzy. — Poczułem… — Wciąga nosem powietrze. — Morską bryzę…
— Wiatr? — upewnia się Erish. — Wiatr. No bo wieje. Może to… No po prostu wiatr. I tyle.
Ale Clive patrzy na nią tak, że Erish wie, że on wie, że to nie jest po prostu powiew świeżego powietrza.
— Możemy już położyć się spać? — zmienia temat dziewczyna, próbując uwolnić się od tego spojrzenia, które zdaje się teraz wiedzieć o niej więcej, niż gdy sama postanowiła się zwierzyć. — Chyba już wystarczy na dziś tych rozmów.
Clive bez słowa kładzie się na piasku, wsuwając rękę pod głowę.
— Hm — mruczy, patrząc w gwiazdy, lecz nic więcej nie mówi.
Erish jeszcze przez chwilę siedzi, walcząc sama ze sobą, lecz gdy zimno znów zaczyna być dokuczliwe, kładzie się obok. Przyjemne ciepło bijące od Clive’a bardzo szybko ją usypia. Już w półśnie odwraca się na bok i wtula w mężczyznę, a on, po chwili wahania, troskliwie otacza ją ramieniem.
Noc nad piaskami spokojnie rozciąga ramiona. Czuwa nad wami cienki sierp księżyca.
I my.
Ja czuję już ich obecność, wkradając się w twoje zmysły, najdroższa. Nie tylko Ifryt miałby ochotę zmiażdżyć cię w swoich gorących objęciach. Oni wiedzą, kim jesteś. Co możesz zaoferować. Ale ja nie chciałbym się dzielić. Ja chyba bym nie pozwolił. A ty nie chcesz wystąpić przeciwko mnie. Nie rozpętasz huraganu.
Może kiedyś wzniesiemy go razem, ale nie dziś. Dzisiaj śpij słodko. Niech ci się śnią ognie i błyskawice. Tylko nie bądź jak ćma. Nie lgnij na oślep do światła. Bo nie wiem, czy nas upilnuję. Ja też jestem ciekawy. Płomieni jak rac, jak głodnych mroku iskier, wznoszących się jasno w naszą stronę. Och, pomyśl: gdyby podsycił je wiatr, jakim wybuchłyby ogniem.
IN A TECHNICOLOUR BEAT
Gdyby to morska bryza, wolny powiew znad oceanu, dmuchał na ten żar, nie te twoje zniewolone podmuchy, Garudo. Jaki by szerzył się pożar. A ty śpisz w blasku piekielnych ogni, pozbawiona woli. Trochę mi ciebie szkoda, siostro. Ale może kiedyś...? Może i dla ciebie powstanie świt. Może... Sam cię uwolnię. Jeśli pozbędziemy się mroku, jeśli poskromimy bunt...
Wyobraź sobie świat, targany przez wiatr.
Wyobraź sobie nas.
Cyklon trwający cały czas.
Promienie słońca padają na zamknięte powieki, rozlewając na ciemność ciepło. Jeszcze trzyma ich sen, jeszcze świt niezbyt stanowczo wzywa do życia.
YOU & ME, CAUGHT UP IN A DREAM
Erish oddycha miarowo, wtulona w tors mężczyzny, pachnący upałem i walką. Kolczyki w jej uszach – osadzone w srebrze kły courela – odbijają bliki światła. Podzwaniają cicho, gdy lekko rusza głową. Zgrzyta zębami i z niesmakiem stwierdza, że między zębami wyczuwa ziarenka piasku.
Cholerstwo włazi wszędzie.
Dziewczyna czuje, jak kręci ją w nosie i kicha, zaciskając palce na ręce Clive’a.
— Na zdrowie.
— Ta. Dzięki — mruczy sennie, jeszcze próbując łapać się ciepłych strzępów snu i pozostać w przyjemnie ciężkich objęciach.
WARM UNALONE
— Nie ma za co.
Erish szeroko otwiera oczy. Widzi tylko unoszącą się miarowo pierś Clive’a w skórzanym napierśniku. Mężczyzna najwyraźniej wreszcie głęboko śpi. I z całą pewnością to nie on do niej mówi.
— Jak się spało?
Ten niski jak sufit piekła głos, który wibracjami wybudza ze snu, może należeć tylko do jednego człowieka. Którego nie powinno tu być. Ale jeśli to nie początek koszmaru, w którym Cid zamierza ich ścigać po pustyni i wyprawiać na kolejne misje, jego obecność może oznaczać tylko jedno.
— Coś się stało?! — Erish wygrzebuje się spod ciężkiego ramienia i widzi siedzącego na murku Cida, który opiera łokcie o szeroko rozstawione kolana. W pewnej odległości za nim nerwowo kręci się w tę i z powrotem Goetez, dźwigając na plecach ogromny plecak ze stelażem. Sprawia wrażenie skrępowanego. Mało kiedy sprawia inne wrażenie. Jeszcze dalej za nim dostrzega trzy chocobo – ptaki o solidnych dziobach i mocnych nogach, każde wielkości młodego konia i tak jak one pełniące role wierzchowców. Spokojnie dziobią w piasku, poszukując czegoś, co mogłyby zjeść i jak zwykle sprawiają sympatyczne wrażenie, lecz w razie konieczności i obronie jeźdźca potrafią być niezwykle bojowe.
— Spokojnie, nie pali się. — Cid obrzuca ich wesołym spojrzeniem, chrząkając znacząco. — Chyba… — Uśmiecha się psotnie.
— To… — Erish zerka na Clive’a, który przez sen szuka jej ręką, lecz zagarnia do siebie tylko piasek. — Po prostu było zimno. — Szturcha mocno Rosefielda w bok. — Wstawaj, Clive! Wstawaj i powiedz mu, jak było!
COME SETTLE DOWN, SETTLE DOWN
Clive, wyrwany ze snu, zrywa się do siadu, łapiąc za rękojeść Niezwyciężonego i błądząc dookoła mało przytomnym wzrokiem.
— Gorąco — skarży się, luzując wiązany na piersi napierśnik i z niezadowoleniem zerka na wznoszące się coraz wyżej słońce. Erish unosi brwi, ramiona jej opadają. Chrząka, próbując zwrócić jego uwagę i Clive wreszcie przestaje wpatrywać się w niebo. Zerka na Erish i kątem oka dostrzega, że nie są sami.
Najpierw wznosi miecz i zrywa się na nogi, potem rozpoznaje Cida.
— Co się stało?! — pyta z tą samą nutą paniki, opuszczając ostrze.
— Podobno zwą mnie banitą Cidem, lecz chyba powinienem się ubiegać o nowy przydomek — rozważa, wstając. Przytrzymuje łokieć jednej ręki i skubie dolną wargę. — Co powiecie na Cid „Cosięstało” Telamon?
Erish i Clive wymieniają spojrzenia.
— Twoja obecność zwykle oznacza kłopoty, więc… Całkiem trafnie — ocenia Erish.
Cid ciężko wzdycha.
— Czemu wszyscy tak to widzą? — zastanawia się, marszcząc brwi, jakby rzeczywiście nie rozumiał. — Nie jestem zwiastunem katastrofy. Pojawiam się, by jej zapobiec. Zasługuję bardziej na coś w stylu: „Na kłopoty Cid!” albo „Cid zawsze da radę”, lub…
— Dobrze — przerywa mu Clive. — Więc jakie kłopoty mamy?
— Gav wysłał stolasa. Sądząc po urwanej wiadomości, wpadł w tarapaty, domyśliłem się więc, że może nie zdołać zawrócić, by was ostrzec. Liczyłem, że was dogonię nim wpadniecie w pułapkę. — Skupia spojrzenie na Clive’ie. — Dalimil jest otoczony. Ludzie Skały mają rozkaz pojmać cię, gdy tylko wkroczysz do miasta.
— Kurwa — komentuje Clive po dłuższej chwili milczenia. Zagryza wargę i potrząsa głową. — Nieważne. Nie dam się pojmać. Tytan musi odpowiedzieć za swoje zbrodnie na rodzinie Rosefieldów i odpowie za nie przede mną. Nie próbuj mnie powstrzymywać.
— Nie słuchasz, Clive, jak zwykle. — Cid zakłada ręce na ramiona. — Nie zamierzam cię powstrzymywać. Chętnie dołączę do skopywania tyłka temu łajdakowi, ale zróbmy to w porządnych butach ze stalkapami, a nie babcinych, puszystych bamboszach.
Clive patrz na Cida i dyskretnie zerka na słońce. Czy to możliwe, by już mu zaszkodziło? Wciąż jest dość wcześnie, ale Cid ma już swoje lata, może jest bardziej podatny na udar.
— Nie zrozumiałeś tej przenośni, nie? — Cid wybawia go od konieczności rozmyślania na ten temat dłużej.
— Nie — odpowiada po prostu, wiedząc, że przy Cidzie lepiej uważać na słowa, jeśli nie chcesz, by zostały doprawione sarkazmem i użyte przeciw tobie.
— Chcę powiedzieć, że jeśli najpierw rozprawisz się z połową armii Tytana, to nawet jeśli dasz radę, będziesz wycieńczony. A nie sądzę, by Hugo był tak łaskaw zaczekać, aż się zregenerujesz — tłumaczy Cid. — Rozumiesz? Jemu o to chodzi. Wie, że podejmiesz wyzwanie i chce cię zmęczyć. Nie tańcz, jak ci zagra, Clive. Przechytrzmy go.
— Jak? — pyta Clive, opierając ręce na biodrach.
— Dostaniemy się do niego drogą morską. — Cid uśmiecha się, jakby był to naprawdę dobry plan. — Nie będzie się ciebie spodziewał od strony oceanu, bo tylko szaleniec wybrałby tak okrężną drogę.
— I tylko tak można to podsumować — zgadza się niechętnie Clive: — nigdy nie wiem, czy twoje pomysły są genialne czy szalone.
— Jedno nie wyklucza drugiego. — Uśmiecha się Cid.
— A Gav? — pyta kontrolnie Clive.
— Poradzi sobie. A jeśli nie, przyda się przewaga zaskoczenia, żeby go odbić.
— OK, no to skoro już nie jestem potrzebna — odzywa się nieśmiało Erish — trafię z powrotem sama, dzięki i miło się razem spało. Podróżowało! — poprawia się. — Do zobaczenia! — Kolczyki dźwięczą, gdy się odwraca na pięcie, lecz Cid ją powstrzymuje.
— A ty dokąd? — szepcze głęboki głos. — W naszej umowie nic się nie zmienia.
— Tak? Bo skoro jednak osobiście się angażujesz, to równie dobrze sam możesz zadbać o to, by lord Rosefield stanął na wysokości zadania. — Erish odsuwa się, marszcząc gniewnie nos.
— Niestety — Cid rozkłada ręce — nie umiem w razie potrzeby zaleczyć ciężkich ran, ani nie pobudzam jego lordowskiej mości tak skutecznie, co wy, pani. — Mężczyzna teatralnie się skłania, wesoły błysk nie opuszcza zielonych oczu.
— Nikogo nie pobudzam! — syczy Erish, zerka na Clive’a, który udaje, że nie słyszy rozmowy, jaka toczy się obok i ścisza głos. — Nikogo, do cholery, nie pobudzam. A jeśli już, to Ifryta.
Uśmiech Cida przybiera triumfującą formę.
— Czyli wiesz, z czym masz do czynienia?
Erish, wściekła, zaciska usta i milczy.
— Szkoda. — Cid wydyma usta, zakładając ręce z tyłu. — A już myślałem, że porozmawiamy jak dorośli. — Odwraca się, przywołując ją gestem dłoni. — Zapraszam panią do wyboru wierzchowca na drogę.
— Ale są tylko trzy — cedzi Erish, wciąż zaciskając ze złości pięści i nieufnie przyglądając się chocobo o żółtym upierzeniu.
— Słuszne spostrzeżenie! — zgadza się Cid, rzucając jej przez ramię firmowy uśmiech. — Największego bierze Gotez. A że chłopak i tak już sporo dźwiga, nie dołożymy mu kolejnego ciężaru, także… — Zatrzymuje się obok Clive’a i wskazuje dłonią na niego, a potem na siebie. — Z kim masz ochotę wybrać się na przejażdżkę?
5 DNI PÓŹNIEJ
Zważone morza dzielą pianę od wód. Wiążą ze sobą strzępy kipieli falami. Ryczą białe rumaki, młócą toń kopytami z raf, piachu, kamieni.
Na ich grzbietach dostrzegam was, pędzicie w głębiny w rozpryskach białych furii, niesione skrzydłem krzyżujących się ze sobą przeznaczeń. Bez paniki, bez zbędnych wymagań. Przecie wprost w los.
Jesteście tu by się zmierzyć, jesteście, by zewrzeć szyki, wydać wyrok i wygładzić oblicze żywiołu.
Piętrzy się przed wami ściana kipiąca gniewem, tocząca pianę. Wściekłe są jej mokre pięści, niedrożne systemy przebaczeń.
Teraz zbudzicie sztorm.
Nie zawrócicie. Nie macie wyboru.
Stoicie sobie na drodze. Pełne wahań między sobą tańczycie, do końca niezdolne wybrać stron.
Miotana szkwałem łupina, niewiele znaczący oddech znad mórz kontra królowa bezdechu, rydwan morskich głębin, wyposażone w porzucenie zagubienie.
Wynurzam się z kipieli wzburzonej i wpadam w miękką toń. I jest mi z tym dobrze. Z ryzykiem, z żywiołem, z nic nieznaczącym słowem niestabilnej aury.
I wtedy wyciągasz rękę. Opada na nas szał. Szkwał.
Zderzymy się koloidalnie.
Kochanie, tym razem nie wrócimy na noc do domu.
Tym razem to skończy się źle.
Lecz nie pociągnij nas na samo dno.
Usłysz mnie.
Lewiatanie!
Płuca kurczą się nieubłaganie, ból w piersi rozdziera, lecz Erish walczy z wodą, nie pozwala jej wedrzeć się w ciało, zerwać tamy świadomości. Szuka, lecz nie znajduje, młóci rękoma wodę, dąży w głąb, po omacku badając toń.
Pomóż.
Dziecięca dłoń, gdzieś tu musi być, musi na nią trafić, zacisnąć na niej palce, tak musi się stać.
Jesteś?
Niemożność nabrania oddechu dominuje myśli. Za późno na szukanie powierzchni.
Zef?
Jestem. Zawsze tu byłem. Dryfowałem w odwodzie każdego z twoich pomysłów.
Ratuj.
Jeśli tylko zezwolisz nam się zespolić.
SWING ME YOUR BONES
Przecież zawsze się zgadzam.
A ja jak zawsze muszę prosić, byś pozwoliła mi wejść.
Miejmy za sobą grzeczności, Zefirze. Nie czas na serdeczności.
…
Och, pieprzyć twój poetycki bełkot! Znów ubieram w niego swoje myśli!
Tak właśnie cię przejmuję. Tak pozwalasz mi na…
COME SETTLE DOWN, SETTLE DOWN
Powierzchnia wody wrze, pod taflą kotłują się zawiłe kształty. Co rusz przebija ją błękitna płetwa o poszarpanych brzegach, zdobiona wyraźnymi żółtymi plamkami, a raz ponad linię morza wybija potężny ogon, opadając w dół ze spokojnym impetem i kiedy znika pod powierzchnią, na chwilę wszystko zamiera.
— Lewiatan... — odzywa się Cid, schrypniętym głosem, zaciskając dłonie na burcie. Statek odzyskuje równowagę, schodząc z grzbietu morskiego potwora, z którym się zderzył. — Pieprzony lewiatan! Jakby zabrakło już gór lodowych, na które moglibyśmy wpaść!
— Ty lepiej mi powiedz… — dyszy Clive, stawiając chwiejne kroki na pokładzie — co, do diabła, robiła na statku Lavia?!
Cid krzywi się, a jego palce zaciskają się jeszcze mocniej.
— Marudziła, kiedy wyruszyliście, ale nie myślałem… — zawiesza głos, zaciskając mocno szczękę. — Goetz wspominał, że jego plecak jest cięższy, niż zwykle, ale nad tym też się nie zastanowiłem.
— Cid — wzdycha ciężko Clive. — Jesteś mózgiem i sercem Kryjówki, a przechytrzyła cię dziewczynka.
Cid klnie, uparcie wpatrując się w wodę.
— Czy powinniśmy… — zaczyna Clive, lecz w tym momencie powierzchnię przebija kolejny kształt. Wzlatuje wzwyż i na wysokości bocianiego gniazda rozkłada błoniaste skrzydła, z których zamiast piór sterczą grube, długie łuski, przypominające płetwy. Z nich niczym deszcz opadają na pokład krople wody.
GIVE ME ONE DROP
— A co to za diabelstwo… — Cid osłania dłonią oczy przed bryzgającą wodą i wpatruje się w humanoidalny kształt, który przywodzi na myśl skrzyżowanie harpii, smoka i syreny. Ma około trzech metrów wzrostu, smukłe ramiona w całości pokryte są odstającą, srebrną łuską, która zajmuje większość ciała niczym pancerz. Zamiast ludzkich nóg – łapy pełne szpon. Mocny ogon, zakończony pędzelkiem płetw, kołysze się na wietrze. Kształt płetw mają też uszy postaci: rozłożyste, poszarpane, spiczaste wachlarze. Twarz, jaką nosi hybryda, ma męskie rysy. Osadzone w niej wśród rzednących łusek oczy wydają się rozmarzone i bezbarwne, opadają na nie, wywijając się, szare włosy, które na plecach przechodzą w grzywę łusek i płetw, i ciągną się przez kręgosłup, rozszerzając na biodrach i tworząc dziwnego rodzaju całun.
— Czyżby…? — Cid marszczy brwi. — Chyba… Chyba wiem, co to. Księgarz kiedyś wspominał… Ale nie sądziłem… Myślałem, że tylko Ifryt ma bliźniaczego eikona. — Zerka na Clive’a. — Lecz, jeśli się nie mylę… Mamy tu drugiego eikona powietrza. Więc… Lepiej zagadaj z Garudą. — Wskazuje na żagle. — Musimy mieć wiatr po swojej stronie.
Clive z niedowierzaniem wpatruje się w eikona, o którym wcześniej nie słyszał.
Garudo. Użycz mi swojej siły.
I CAN FEEL YOU
Nad nimi, w powietrzu, zaczyna tworzyć się lej.
— Nie może uderzyć! — krzyczy Cid. — Rozniesie nam statek! Musimy…
Przerywa mu ryk wody. W rozbryzgu fal ponad powierzchnię wznosi się, parskając, łeb ogromnego węża morskiego. Lej krążący w powietrzu na życzenie eikona wiatru celuje w niego niczym grot włóczni, lecz nim uderza, lewiatan rozdziewa paszczę w ogłuszającym, melodyjnym, wysokim krzyku.
W paszczy potwora, przytrzymując się jego kłów i szlochając, znajduje się dziewczynka, na oko około dziesięcioletnia.
Eikon powietrza porusza się w górze, lej, sięgający już niemal wody, rozprasza się, gdy ogromne, łuskowe skrzydła wprawiają powietrze w ruch, łopocząc silnie. Wyciąga łapę pełną pazurów, wydając z siebie podobne wyciu wiatry wołanie i gniewnie sapie, zaczynając gorączkowo krążyć nad wodą.
MAKE ME LOSE CONTROL
Lewiatan wydobywa z siebie jeszcze jedno wołanie, po czym, przy akompaniamencie dziecięcego krzyku, zamyka paszczę, zanurzając się w wodzie. Eikon powietrza pikuje w dół i śledząc przemieszczający się pod powierzchnią kształt, leci nad nim, łapami i ogonem tnąc taflę wody.
WE BE WALKING ON THE WATER
Zza chmur wychodzi mocne, popołudniowe słońce, gdy obie istoty oddalają się w stronę Popiołu, a rozbryzgi wody, którą raz po raz wyrzucają w powietrze, tworzą za nimi widowiskową tęczę.
WHEN WE'RE MOVING
IN A TECHNICOLOUR BEAT
Hej :)
OdpowiedzUsuńDzięki Ci wielkie za ten fragment z Rhysem. Dzięki niemu wiem, że Erish faktycznie oddała swoje serce i ufała całą sobą.
Zaskoczyło mnie to, że Clive zaproponował bycie tak blisko siebie, ale rozumiem, że czasem własnym ciepłem trzeba się dzielić. Gdybym zastała tę dwójkę jak Coś, to pewnie nie powstrzymalabym się przed jakimś kąśliwym komentarzem. Jak zwykle akcja poprowadzona zgrabnie, zmiany narracji nie zakłóciły odbioru, a moja ciekawość jedynie wzrosła.
Ci tam długość, mnie się ona właśnie podoba! Czekam na więcej :)
Pozdrawiam