Nowy rok przyszedł i minął, a u mnie niewiele się zmieniło.
No dobra, to nie do końca prawda.
Na mojej głowie wciąż była organizacja urodzin gazety, które to przypadały oficjalnie na koniec stycznia, jednak byłem dobrej myśli. DJ był już dograny, sala, na której mieliśmy się bawić wraz z zaproszonymi gośćmi, została przetestowana podczas firmowej wigilii, pozostało tylko ulokować wszystkich przy stołach tak, by się nie pogryźli, i to by było tyle.
Poza tym praca wcale się nie zmieniła, tak samo jak i mój związek z Mar. Rozkwitł do tego stopnia, że nie byłem w stanie powstrzymać szerokiego uśmiechu na samą myśl o kobiecie. Wciąż jednak nie ogłosiliśmy kolegom z pracy, że jesteśmy parą, ludziom innym niż nasi najbliżsi. Żadne z nas nie poznało jeszcze rodziców tego drugiego, ale uważałem, że to kwestia czasu. Na dobrą sprawę odpowiadało mi to, że nie zostało to oznajmione, nikt nie dopytywał, co u nas słychać, nie rzucał aluzji, kiedy ślub, czy też wyrażał rozczarowanie. Nie sądziłem, że będzie mi to odpowiadało, pozwalało natomiast na cieszenie się z bycia razem bez ingerencji innych. To było coś nowego, ale co ani trochę mnie nie uwierało.
Sprawiło, że przychodziłem do biura z uśmiechem na twarzy, co początkowo dziwiło, ale szybko zostało przyjęte za normę – chyba najlepiej było to po prostu zaakceptować bez większego pochylania się nad tym, skąd wziął się taki stan rzeczy. Lepiej było zawracać mi gitarę banałami jak źle zredagowany akapit w artykule, brak weny na kolejny tekst czy też wielką prośbą o podrzucenie na wywiad, bo komunikacja jeździ tak jakoś nieskładnie, a ja mam fajny samochód i całkiem nieźle prowadzę…
W takich sytuacjach czułem się niczym Mar, z tym, że ja z natury walczyłem o swoje – jeżeli coś mi nie pasowało, to o tym mówiłem, nie dawałem się też tak łatwo namówić na coś, co nie było w moich planach albo co by miało mnie wziąć z zaskoczenia. Nie chodziło jedynie o większe bycie asertywnym, co o pewien procent dupka, który w sobie nosiłem.
Dlatego styczniowego dnia, kiedy dwa tygodnie dzieliły nas od obchodzenia urodzin gazety, bez wahania odmówiłem sprawdzenia tekstu. Głównym powodem było to, iż jego autor to stary wyjadacz chleba, ktoś o dziennikarskim doświadczeniu przewyższającym moje, kto sam powinien być niczym drogowskaz dla młodszych stażem kolegów. Co nieco sobie przy tej odmowie usłyszałem, ale słowa niezadowolenia wpadły mi jednym uchem, by za chwilę wylecieć drugim.
Mimo to nieco popsuło mi to humor, który jednak Mar zdołała mi szybko poprawić. Wystarczyło, że pojawiła się koło mnie, kiedy w kąciku robiłem sobie na szybko kawę, i dotknęła mojego ramienia.
– Dobrze sobie radzisz – powiedziała jeszcze i uśmiechnęła się, po czym szybko wróciła za swoje biurko.
Odprowadziłem ją wzrokiem, a serce urosło mi w piersi na taki gest. To był jedyny, jaki wykonywała względem mnie w redakcji, kiedy chciała okazać mi czułość. Nie pragnąłem niczego więcej, bo i tak wiedziałem, że jestem kimś wyjątkowym. Wystarczało także, bym nie zamienił się w bestię, która będzie warczeć na innych tylko dlatego, że podejdą z jakimś pytaniem.
Pielgrzymki napływały i napływały, a przecież musiałem wykonać także i swoją robotę. Kiedy nadeszła pora lunchu, byłem już całkowicie zmęczony, a moje lekarstwo – czyli Mar, bo któżby inny – tego dnia miało nie jeść ze mną, bo przecież potrzebowała wychodzić na posiłek także z koleżankami z pracy. Zgodnie z tym, co ustaliliśmy sobie w weekend, będziemy jadać razem lunch dwa dni w tygodniu, w pozostałe w innym towarzystwie.
To mogłoby wyjść nam na dobre – w przypadku kiedy nie byłem skłonny do słuchania w pełnej koncentracji, bo czułem się zmęczony, lepiej było, by z moim złym humorem mierzył się ktoś, kto będzie w stanie mnie opieprzyć i przywrócić na odpowiednie tory.
Nic dziwnego, że kiedy Mar zniknęła w windzie z kilkoma dziennikarkami, z którymi żywo o czymś rozmawiała, ja udałem się na zejście schodami, by poza wzrokiem innych zejść do działu IT i wparować do pokoju najlepszego przyjaciela.
Gavin nawet na mnie nie spojrzał, choć musiał wiedzieć, że wszedłem, bo dość głośno zamknąłem za sobą drzwi.
– Hej – rzuciłem na powitanie i rozejrzałem się po lokum, w którym nic nie zmieniało się od lat. Przez to czułem się tu dość swobodnie i bez zaproszenia podszedłem do krzesła, które zajmowałem za każdym razem, kiedy wpadałem tu w odwiedziny. Ten swoisty zwyczaj pozwalał mi na zachowywanie się nieco jak u siebie, ale ani myślałem, by kiedyś zagarnąć tę przestrzeń całkowicie. To było królestwo Gavina, byle rządził w nim jak najdłużej. – Wiesz, że możemy już iść coś zjeść, tak?
Rzut okiem na biurko kumpla pozwolił mi ocenić, iż wchłonął dzisiaj przynajmniej jedną kanapkę z automatu i trzy czekoladowe wafelki, od których uzależnił się za sprawą Mar.
– Powinieneś się przygotować – rzucił Gavin na powitanie, a ja uniosłem zdziwiony brew.
Nie byłem pewien, o co mu chodzi.
– Niby dlaczego? I w ogóle to na co?
Nie wiedziałem, bym przez ostatnią dobę, od kiedy się widzieliśmy, zrobił coś złego.
Przyjaciel spojrzał w moją stronę, a mnie trudno było powiedzieć, co właściwie mówi wyraz jego twarzy.
– Wiesz, czasami zdarza mi się poobcować z innymi pracownikami, zwłaszcza kiedy idę po coś do lodówki. Dzisiaj musiałem do niej iść, bo skończyło mi się tutaj masło na kanapki, i takim to przypadkiem natknąłem się na Mar i dwie inne dziennikarki, które przyparły ją do muru i kazały odpowiedzieć, co jest między nią a tobą.
Nie powinienem okazywać ciekawości, ale cóż – byłem tylko człowiekiem.
– I co powiedziała Mar?
– A co ty byś powiedział na jej miejscu? – Gavin nie dał mi powodu do radości od razu, musiał się nieco nade mną poznęcać. – Gdyby ktoś nagle chciał wyjaśnienia plotek i zapytał, co cię łączy z Mar poza pracą? Powiedziałbyś prawdę?
– Tak, że się ze sobą spotykamy.
– Oj, stary. To byś poległ na całej linii.
Zaskoczony uniosłem lewą brew.
– Niby czemu?
– Bo twoje słowa nie pokryłyby się z tym, co powiedziała Mar – odparł i na moment zapatrzył się w ekran komputera, jakby musiał coś sprawdzić, choć przecież widziałem, że nie dostał żadnego nowego powiadomienia, że jest jak najszybciej potrzebny. Bez tego pracował zazwyczaj dość wolno, wierząc, że ze wszystkim zdąży.
– Gavin…
Trzymanie mnie w niepewności działało mi na nerwy, z czego przyjaciel doskonale zdawał sobie sprawę. Kanalia jedna.
– Weź mów dalej, co? – Podszedłem, by przykucnąć przy jego obrotowym fotelu, teraz to on się zdziwił, widząc mnie tak blisko i w takiej pozycji.
– Stary, przesadzasz – ocenił, a ja spróbowałem na nim miny Kota ze Shreka.
– Mów, co słyszałeś, ale już.
Takie słowa nie pasowały do tego, czego od niego chciałem, ale pewne środki wyrazu były skuteczniejsze od innych.
– Krótko i treściwie powiedziała koleżankom, że jesteście parą. Rozumiesz? Powiedziała im, że jesteście ze sobą, a nie tylko się spotykacie. Widzisz różnicę?
Przez przeszło minutę przetwarzałem tę odpowiedź, zanim pojąłem jej sens. Gdy to nastąpiło, nie mogłem powstrzymać uśmiechu, który wykwitł na mojej twarzy.
– Naprawdę tak powiedziała?
– Tak, tak powiedziała, więc się teraz nie zdziw, jak się posypią gratulacje, słowa niedowierzania czy inne takie. Ja wam gratulował nie będę, dość już zrobiłem jako wasz Kupidyn. To co, idziemy jeść?
Nie mógł zapomnieć o tym, co mnie tu przygnało, lecz w mojej głowie co innego teraz było niż jedynie lunch. Miałem bowiem o czym myśleć, a przez to do końca dnia praca także i mnie szła jakoś tak niemrawo.
Ledwie wyrobiłem się, by o szóstej być gotowym do wyjścia bez pozostawienia ważnych spraw na później. Udało mi się z przełożonym ustalić ostateczne menu na urodzinowe świętowanie i potwierdzić je w restauracji – musiałem jeszcze zadzwonić do kilkoro zaproszonych gości, by potwierdzić ich przybycie – a także dograć w drukarni termin odbioru jubileuszowych gadżetów, które mają być prezentem dla każdego, kto spędzi z nami ten ważny dzień. Było to wyczerpujące, ale po tym czekało mnie coś innego – równocześnie ciężkiego i przepięknego. Powrót z Mar do domu. To była okazja, by wyjaśnić sobie, co miało miejsce tego dnia.
Dziennikarka uwinęła się przede mną ze swoimi artykułami, spędziła przy biurku kilkanaście minut, obserwując, na jakim etapie jestem ja, a kiedy dojrzała, że właśnie wyłączam komputer, zbliżyła się, uśmiechając się niepewnie.
– Jesteś gotowy? – zapytała, patrząc na mnie podczas zawiązywania szalika. Krój płaszcza podkreślał jej szczupłą sylwetkę, a jednokolorowa czapka założona na ciemne włosy wprowadzała nieco młodzieżowego i dziewczęcego wdzięku. Musiałbym być ślepy, by nie zauważyć, jaka jest piękna. – Theo?
Och.
Nie zdołałem jeszcze przywyknąć do tego, jak często zwraca się do mnie po imieniu, zaskoczony milczałem jeszcze dłużej, po czym dotarło do mnie, że przecież ktoś jeszcze może być na sali i właśnie się nam przypatrywać.
Chociaż przecież już potwierdziliśmy swój związek – cóż, ona to zrobiła, ja jedynie przytakiwałem, kiedy po lunchu ktoś mnie o to pytał i gratulował – dlaczego miałoby mnie to obchodzić?
– Proszę? A tak… Tak, jestem gotowy.
Tylko zaniemówiłem na twój widok.
Zgodnie z tym, co ustaliliśmy ze sobą podczas pisania na czacie – przyznałem jej, że wiem, czego świadkiem był Gavin – wspólnie mieliśmy wracać moim samochodem. Nie robiło mi różnicy, czy muszę zjechać pod mieszkanie partnerki, bo chciałem spędzić z nią jak najwięcej czasu. Najpierw wypadało wziąć jednak windę, by zjechać na parking. Pierwsza, z której mogliśmy skorzystać, wjechała właściwie chwilę po tym, jak się zatrzymaliśmy, nie miałem więc czasu, by nawet się odezwać. W środku też jakoś nie umiałem zagaić żadnej rozmowy, bo nie wiedziałem, co powiedzieć, zanim zacznie się moje łajanie.
To może było dziwne miejsce na spotkanie, ale parking już nieco opustoszał, nikt więc nie był w stanie zobaczyć, że wraz z Mar zatrzymałem się przy moim samochodzie, by razem wrócić. Nie wsiedliśmy do niego od razu, bo chciałem mieć za sobą pogadankę, na którą szykowałem się przez pół dnia.
– Chyba musimy sobie coś wyjaśnić – zagadnąłem, a kobieta uśmiechnęła się kącikiem ust.
– No tak. A właściwie coś sprostować, mój drogi.
Uwielbiałem, kiedy zwracała się do mnie w ten sposób. Czułem się wtedy mile połechtany, dostrzegany i kochany, choć momentami zdarzało mi się myśleć, że Mar mówi to nieco ironicznie. Jednak i tak mi się podobało.
Podobało mi się to, że Mar stawała się odważniejsza, mówiąc o swoich pragnieniach. Przez ostatnie lata przywykłem do tego, że przystaje na każdą propozycję, jaka pada w pracy i miałaby jej dotyczyć. Czasami mnie to denerwowało, ale też pozwoliło mi się do niej zbliżyć. Teraz za niesamowicie pociągające uważałem to, że dzieli się myślami, stawia sprawy jaśniej niż wcześniej, umie walczyć o swoje.
Cóż, za każdym razem, kiedy pokazywała nieco pazura, czułem, że zakochuję się w niej jeszcze bardziej.
I to także mi się podobało.
– Sprostować? Niby co takiego?
– Mnie też Gavin coś dzisiaj powiedział – przyznała, a ja zarumieniłem się pod jej uważnym spojrzeniem. Boże, uwielbiałem, kiedy stawała się stanowcza lub brzmiała jak surowa nauczycielka. – Że ty to, co jest między nami, nazwałbyś w podobnej sytuacji „spotykaniem się”. To dziwne, zważając na to, iż to właśnie ty powiedziałeś „kocham cię” jako pierwszy.
I mógłbym to powtarzać bez końca do samej śmierci, gdyby ktoś mi kazał. A nawet i bez rozkazu.
– Co więc chciałabyś usłyszeć? – podjąłem jej grę. – Do tej pory niewiele osób o nas wiedziało, myślałem, że wolałabyś, byśmy zaczęli od takiej dość łatwej wersji.
– Która ma w sobie jedynie część prawdy. A ja chciałabym mówić, jak w istocie jest. – Postąpiła krok w moją stronę, tak że prawie oparłem się o drzwi samochodu. Nim zdążyła zareagować, chwyciłem ją za biodra i odwróciłem tak, że teraz to ona dotykała plecami pojazdu. Ani na sekundę nie spuściła wzroku z mojej twarzy. Serce biło mi jak głupie. – Mówmy więc inaczej – powiedziała, a niewiele w tym było z błagalnej prośby, lecz twarda propozycja. – Nie chcę mówić, że się tylko spotykamy. Chcę z tobą być niezależnie od tego, co przyniesie los. Nie chcę, żeby było łatwo. Chcę, żeby było warto.
Powiedzieć, że te słowa kobiety wywołały u mnie drżenie serca, to jak nic nie powiedzieć. Chyba nikt wcześniej w ten sposób nie przekazał mi swoich uczuć. Po co komu „ja też cię kocham”, kiedy można powiedzieć coś takiego? Gdy można zaskakiwać podobnymi wyznaniami, kiedy w ogóle się tego nie spodziewam?
Nie mogłem zareagować inaczej, po prostu wziąłem Mar w ramiona i mocno pocałowałem. Ochoczo na to odpowiedziała, a ja czułem, że niewiele brakuje mi do wybuchu z powodu olbrzymiego szczęścia, jakie odczuwałem.
– Kocham cię – powiedziałem w jej usta, kiedy odsunęliśmy się od siebie, by złapać oddech.
– A ja kocham ciebie.
Jeszcze kilka lat temu ciężko było mi uwierzyć, iż spotkam kogoś, kogo pokocham do tego stopnia, to się jednak wydarzyło, mogłem więc zakładać, że naprawdę niezbadane są ścieżki losu i być wdzięczny, że ten mój zdołał zaskoczyć mnie do tego stopnia. Teraz wiedziałem, że szczęście to nie tylko czyjś wymysł, mrzonka, za którą ślepo się goni, a coś prawdziwego. Chciałem, by trwało ono przy mnie, jak tylko długo mogło, dlatego każdego dnia robiłem wszystko, by ujrzeć uśmiech na twarzy Mar, dotknąć choćby jej dłoni i zamienić jedno słowo – te momenty składały się na moje własne, małe, przepiękne szczęście.
Alez usiadł ten temat. Mialam nadzieję, ze pojawi sie procz kluczy, bo bardzo mi wlasnie do bore da pasowal ;)
OdpowiedzUsuńTe wtracenia kursywa, zwroty bezposrednio do Mar, awww. Lubie.
Rzeczywiście, widac, ze Mar czuje sie w związku bardzi dobrze, ze rozkwita, ten pazur, mam wrazenie, ze bliskość z Theo w pewien sposob natchnela ja pewnoscia siebie. Z kolei Theo przy niej zdaje się taki spelniony. Taki... ze wreszcie wierzy w to, co bez Mar wydawalo sie nierealne. Widze, jak dużo oboje dla siebie znacza i ile przy sobie zyskuja. To jest właśnie magia milosci. To jest kwitesencja tematu. Nie jest łatwo. Jest warto.