Pobrzmiewa tu jeszcze delikatne echo piosenki.
Wielka Sala, 1971rok
Posiłki w Hogwarcie
nigdy nie przestają mnie zadziwiać. Gdy przed tobą nagle pojawiają się suto zastawione
półmiski, zmysły zalewa fala bodźców, zapachy doprowadzają do obłędu, ślinianki
pracują jak szalone, a ty nie masz pojęcia, po co najpierw sięgnąć.
— Tłuczone
ziemniaczki? — Ella z czwartej klasy podsuwa mi miskę z parującym, pachnącym
masłem i świeżym szczypiorem purée.
— Tak! — Nakładam ziemniaków,
a ona i jej koleżanka, Rozalia, chichoczą.
— Zupełnie jakby
pan profesor przez tydzień nic nie jadł!
— Tag zie fłaźnie
fuje — zgadzam się z ustami pełnymi ziemniaków, z wdzięcznością przyjmując
podsuwany talerz z panierowanymi kotlecikami z baraniny. — Pfepyfne. — Popijam chłodnym
dyniowym sokiem i udaje mi się wszystko przełknąć. — A wy dziewczyny? — pytam,
wymownie zerkając na puste talerze nastolatek. — To chyba nie jakaś nowa dieta?
— Nieee, to znaczy…
— Mam wrażenie, że obie się speszyły. — A myśli profesor, że przydałaby się nam
dieta? — Zerkają na siebie, a potem kierują uważne spojrzenia na mnie.
— Ależ skąd! — Oblewam
się sokiem, przerażony, że mogłyby wyciągnąć taki wniosek. — Kobiety… No i
dziewczyny… Nigdy nie powinny stosować żadnych diet, jeśli nie ma ku temu
zdrowotnej potrzeby. A wy wyglądacie bardzo zdrowo, więc… Smacznego! — Jeden
ruch różdżką, a najbliżej stojące potrawy zaczynają same nakładać się na
talerze dziewcząt, które chichoczą i resztę posiłku spędzają na zerkaniu na
mnie, szeptaniu między sobą i wybuchach śmiechem, aż zaczynam się czuć
nieswojo, zupełnie jakbym znów miał szesnaście lat i był obgadywany przez
koleżanki.
— A tak w ogóle, dlaczego
pan profesor siada tutaj, a nie przy stole nauczycielskim? — Albo sok zmroził
mi mózg albo Rozalia patrzy na mnie tak, jakby spodziewała się
spersonalizowanej odpowiedzi.
— Chyba… kwestia
przyzwyczajenia — odpowiadam szczerze, z zastanowieniem patrząc na stół
profesorski, przy którym rzeczywiście powinienem siedzieć. — Łatwo zapomnieć,
że już się ukończyło Hogwart, gdy znów się tu jest.
— Czyli niedawno
skończył pan szkołę? — ożywia się Ella. — Widzisz, mówiłam ci, że nie jest
stary! — beszta przyjaciółkę i znów zwraca się do mnie: — Ile ma pan lat?
— Ja… eee…
dwadzieścia trzy. To ma jakieś znaczenie? — Nikt nie odpowiada na moje pytanie,
dziewczyny pogrążają się w żywiołowej dyskusji, której głównym tematem jest
akceptowalna i nieakceptowalna różnica wieku.
— Należał pan do
Gryffindoru, prawda? — Wracają do przesłuchania, gdy zajadam się warzywnym
gulaszem. — Myśli pan, że mógłby zostać opiekunem domu? Może w przyszłym roku?
— Hmm, nie wiem.
Raczej wątpię. I – tak, byłem w Gryffindorze.
Dziewczyny piszczą,
a ja znów patrzę na stół nauczycielski. Tym razem z żalem.
Sunąc wzrokiem
przez Wielką Salę dostrzegam nagle, że nie tylko ja jestem wierny starym
nawykom. Przy stole Slytherinu, w tym miejscu co zawsze, tuż przy krańcu stołu,
siedzi Mads. Chyba wyczuwa moje spojrzenie, bo podnosi wzrok, a ja kiwam do
niej ręką. Mads nie odwzajemnia gestu, wraca do posiłku, nerwowo grzebiąc
widelcem w makaronie.
— Przepraszam, moje
panie, muszę jednak się przesiąść — zbywam dziewczyny, które prześcigają się w
zadawaniu mi kolejnych pytań, zabieram kufel z sokiem i zmierzam do stołu
Ślizgonów. Jednak tam, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała Mads, jest teraz
puste miejsce i tylko talerz z niedojedzoną porcją spaghetti świadczy o tym, że
nie cierpię na urojenia. Rozglądam się dookoła, lecz nigdzie jej nie widzę.
Zupełnie jakby zniknęła. Jak duch.
— Czy ona właśnie
przede mną uciekła? — pytam, tym razem sam siebie.
Zakazany Las,
1971rok
Słońce zachodzi,
gdy spotykam się z Eddiem. Magizoolog opiera się o drewnianą poręcz uroczego
mostku, który prowadzi nad wartkim strumieniem na skraj lasu. Początkowo mnie
nie zauważa, choć staję tuż obok i również zaczynam przyglądać się wodzie. Jest
przejrzysta, płynie bystro z przyjemnym dla ucha szumem, kamienie na jej dnie
wydają się gładkie i obłe, zaopiekowane nurtem. Po chwili dostrzegam maleńkie
rybki, których łuska połyskuje jak brokat, gdy światło gasnącego dnia wpada do
wody.
— To żarówniki —
odzywa się Eddie, wskazując brodą na rybki. — Takie wodne świetliki. Cały dzień
kumulują w sobie energię światła słonecznego, żeby oddać ją po zmroku.
Czarodzieje chętnie wpuszczają je do swoich sadzawek w ogrodach z powodu ich efektownej
natury.
Nie byłam pewna,
czy Eddie w ogóle wie, że stoję obok, dlatego przyjmuję tę informację z ulgą. I
bynajmniej nie z powodu rybek – to doprawdy super, że czarodzieje oferują im
swoje ogrody, ale mnie bardziej martwi usposobienie czarodzieja, który wysyła
mnie do walki z czarnoksiężnikami - nie ukrywam, że dobrze jest mieć mniej niż
bardziej rozkojarzone wsparcie.
— No to... świetnie
— odpowiadam, gdy Eddie znów pogrąża się w obserwacji rybek. — Nie wątpię, że
są urocze, ale... będziemy tu czekać do zmroku, żeby zobaczyć, jak pięknie się
prezentują? — pytam cierpko, próbując nawiązać z czarodziejem kontakt wzrokowy.
— Zdaję się, że mieliśmy coś do zrobienia.
Eddie po raz
pierwszy odrywa wzrok od wody i skupia na mnie nieprzytomne spojrzenie.
— Myślałem, że
bezpiecznie będzie zaczekać do zmroku.
Zamyślam się nad tą
sugestią. Niepewnie zerkam na nieprzystępną, mroczną ścianę lasu. Nawet za dnia
Zakazany Las nie prezentuje się zapraszająco, lecz wchodzenie tam po
zachodziesłońca, gdy na żer wychodzą akromantule i inne paskudztwa, wydaje się
naprawdę kiepskim pomysłem.
— Wiesz co, myślę,
że zanim dotrzemy do obozowiska kłusowników i tak się ściemni, więc może
ruszajmy już teraz? — sugeruję, a Eddie niechętnie i z ciężkim westchnieniem
odrywa ręce od balustrady. Bez zbędnych słów i bez cienia obawy przechodzi po
mostku; deski dudnią pod jego krokami. Nie zwlekając, ruszam za nim, choć nie
podzielam tej beztroski. Osobiście nie znam nikogo, kto zapuszczałby się do
Zakazanego Lasu nocą i nie wrócił stamtąd z traumą.
Gdy tylko
przekraczamy linię drzew, natychmiast robi się ciemniej. Las nie czeka na coś
tak trywialnego jak zachód słońca. Tu zawsze jest mrocznie, chłodno i
nieprzyjemnie. Ścieżka przed nami z początku jest dość szeroka i zdaje się być
stosunkowo często uczęszczana, lecz wkrótce się rozwidla, zwęża i staje mniej
gościnna. Wiedzie po nierównościach lasu, raz się wnosi, raz opada, co rusz
trzeba uważać, by nie potknąć się o korzenie lub nie nabić sobie guza, gdy
powykręcane gałęzie zdają się wyrastać w grubych splotach tuż przed twarzą.
Ścieżka dzieli się
co jakiś czas, lecz Eddie idzie pewnie i bez wahania wybiera drogę, jakby znał
las jak własną kieszeń. Idziemy już dobry kwadrans, ja cały czas trzymam
różdżkę w gotowości i zwracam jej koniec w kierunku każdego szmeru, który się
rozlega, ale nic nie próbuje nas zaatakować. Raz słyszę tętent kopyt, Eddie
zatrzymuje się i gestem nakazuje milczenie. Czekamy, aż parzystokopytna istota
się oddalli. Mógł to być jednorożec lub centaur, a unoszenie różdżki na jedno i
drugie nie wchodzi w grę.
Ruszamy dalej już
bez towarzystwa i długi czas jedynie wędrujem. Powoli tracę czujność, ale gdy
tylko opuszczam różdżkę, Eddie nakazuje mi mieć się na baczności. Dostrzegam
aurę pomarańczowego światła, przebijającą się przez niebieskawy mrok lasu.
Zwalniamy, zachowując ostrożność i ciszę, lecz nie trwa ona długo. Coraz
wyraźniej dochodzą nas głosy i strzępy prowadzonych rozmów obozujących w
pobliżu kłusowników.
— …skończyć tę
robotę.
— Nie jest tak źle.
Całkiem tu wygodnie.
— Nie z tymi
śmierdzącymi zwierzakami tuż obok. Jeden skurwiel próbował mnie dzisiaj zabić!
— No wiesz, całkiem
sporo tu różnych cholerstw, które nie pogardziłoby tobą w porze posiłku, hehe.
Dzieli nas od
czarnoksiężników tylko kilka metrów i dwa pasma drzew. Celuję różdżką w plecy
Eddiego i rzuacam na niego zaklęcie kameleona. Na siebie też. Potem
przytrzymuję go za ramię i tym razem ja ruszam pierwsza. Zakradam się za plecy
najbliższego z kłusowników i czekam, aż skończy mówić, a facet chyba lubi sobie
ponarzekać.
— Powinni nam
więcej płacić, do cholery, za pracę w takich warunkach. Nawet dwukrotność
naszej pensji nie jest tego warta. Powinienem to rzucić w diabły! Dobrze, że
przynajmniej pozwalają nam wykańczać te bydlaki.
— Petrificus
totalus — rzucam szeptem i podtrzymuję typa, żeby nie narobił hałasu, upadając.
Nie jest łatwo, bo facet ma sporą nadwagę, ale jakoś udaje mu się mnie nie
przygnieść. Jego rozmówca patroluje teren kilkanaście metrów dalej i zajęty
jest wygłaszaniem monologu na temat szkodliwości magicznych stworzeń.
— …i wtedy
pojawiamy się my, jesteśmy, można rzec, niczym uzdrowiciele – nie dopuszczamy,
żeby nasz świat zdominowały te kreatury. Dlatego brałbym tę robotę nawet, gdyby
płacili mniej. Rozumiesz, Edgar? Edgar?
Czekam, aż
podchodzi trochę bliżej, oddalając się od obozowiska.
— Drętwota! —
Celuję różdżką w mężczyznę, którego peleryna w blasku płonącego nieopodal
ogniska zdaje się karmazynowa. Upada w krzaki, co na szczęście nie budzi
czujności pozostałych. Daję znać Eddiemu i przemieszczamy się naprzód. Widzimy
rozbite między drzewami namioty, znając te czarodziejskie, są z pewnością
całkiem obszerne. Prócz nich kłusownicy wznieśli też drewniane podesty, mające służyć za punkty
obserwacyjne, a część obozowiska otacza prowizoryczny płot. Przechodzimy za
niego i tuż przed nami wyrastają potężne, wysokie na dwa metry klatki z solidnymi,
grubymi prętami. W jednej szamocze się jakieś zwierzę, raz po raz wydając z
siebie pełne gniewu i rozpaczy krzyki. Inaczej nie mogę nazwać tych odgłosów.
Rozpoznaję, że to gryf. Ma spętane skrzydła, mimo to próbuje bić nimi po
bokach, powodując pełen podzwaniania taniec łańcuchów. Mimo okoliczności uderza
we mnie majestat, jaki roztacza wokół siebie zwierzę. Jak mienią się jego pióra
w blasku ognia, jak solidny i zabójczy wydaje się dziób i szpony, którymi drze
w gniewie podłoże. Przeszywa mnie dreszcz, gdy zwierzę znów krzyczy. Patrzę na
niego szeroko otwartymi oczyma i przez chwilę zapominam, po co tu jesteśmy.
Nigdy nie uważałam się za fankę magicznych stworzeń, ale nigdy też nie
widziałam na żywo gryfa z takiej odległości. Powodowana ciekawością, podchodzę
bliżej, a gryf podrzuca łbem. Słyszę świst powietrza, gdy węszy przez wąskie
nozdrza, a potem bezbłędnie zwraca się w naszą stronę, łypiąc jednym okiem
wprost na mnie. Nie wiem, czy zaklęcie kamuflażu jest w stanie go oszukać, ale
mam wrażenie, że nie. Myślę, że doskonale mnie widzi albo przynajmniej wyczuwa
moją, naszą obecność. Nie mam pojęcia jak zareagować, a gryf skrzeczy, zapewne
biorąc mnie za jednego z kłusowników.
— Szszszsz… — Eddie
wyprzedza mnie, zdejmuje z siebie zaklęcie i bez strachu wkłada dłoń między
kraty, pochylając przy tym z szacunkiem głowę. — Nie wydaj nas. Chcemy pomóc.
Gryf niecierpliwie
i z łatwą do przeczytania nieufnością uderza kopytem w podłoże. Mam wrażenie,
że patrzy na Eddiego, po czym, prychając, przenosi wzrok na mnie. I znów
okazuje nieufność, uderzając w podłoże. Przekaz zdaje się jasny. „Tobie jeszcze
bym zaufał, ale jej?”
Pospiesznie
pochylam głowę tak jak magizolog, wyciągając przed siebie obie ręce. W jednej
trzymam różdżkę, ale nie ściskam jej zbyt mocno.
— Daj nam szansę —
szepcze Eddie. Zwierzę wydaje z siebie parsknięcie. Podrzuca łbem i wraca w
kąt, gdzie znów zaczyna walczyć, szarpiąc się jakby w próbie przeniknięcia do
drugiej z klatek. Co każe i mi poświecić jej uwagę. To wtedy dzieją się rzeczy,
które poniekąd zmieniają moje życie. A przynajmniej nadają mu inny tor. Inny
niż pogrążanie się w bezsilności i pustce.
Z początku wzrok
mnie zawodzi i nie jestem pewna, co widzę. Kłębowisko piór, krwi i tragedii.
Ranny gryf, rozumiem po chwili. Leżącym ciałem wstrząsa dreszcz. Widzę unoszący
się dziób. On również drży. Myślę, że ma złamane skrzydło, dlatego tak dziwnie
nimi porusza, lecz gdy podchodzę, widzę, że on, ona – staje się to dla mnie
dziwnie jasne – stara się nim coś osłonić. Podchodzę jeszcze bliżej.
Młode. Stara się
ochronić swoje młode.
Martwe młode.
Widzę puste,
wpatrzone w nicość ślepię. Nienaturalnie ułożony łebek. Zakrzepła krew na
opierzonym puchem łebku. Rozumiem, że ziemia wokół nich jest tak ciemna,
ponieważ nasiąkła krwią.
Pretty and red
Eyes are all dead
Ten widok mną
wstrząsa. Jest w nim coś makabrycznie znajomego
###KĄT, POD KTÓRYM
SKRĘCONY JEST KARK###
coś niezdrowego,
nieprawidłowego. Życie, które powinno trwać, które dopiero co się rozpoczęło, brutalnie
zakończono. Stworzenie zasługujące na szacunek i dorosłość leży we własnej
krwi, a matka o oczach pełnych obłędu przesuwa wąskim językiem po łebku swojego
nieżywego pisklęcia. Spostrzega mnie i to spojrzenie pełne strachu i bólu na
zawsze odciska ślad we mnie, w mojej pamięci. Jej oczy są jak lustro, w którym
się przeglądam.
Gryfica nie
odrożnia nas od czarnoksiężników. Wydaje z siebie pełen skrzeku lament, bijąc
skrzydłami, jakby chciała wrzasnąć na nas: „Co zrobiliście?! Co zrobiliście
mojemu maleństwu?!”. Eddie próbuje ją uciszyć, lecz ona nie słucha. Pochłonięta
żalem, wstaje na drżące nogi i wydaje z siebie coraz bardziej rozpaczliwe
wrzaski, jakby docierała do niej prawda tego, co się wydarzyło.
Jeszcze długo po
tym wszystkim mam doświadczać nocy, których ciszę przerywa ta rozpacz. W tych
snach to ja jestem gryfem. I to ja rozpaczam.
Stuck
in your head
Silence is
deafening
And your heart is bleeding out
— Niech ktoś uciszy
to przeklęte bydle! — rozlega się wrzask i w stronę gryfa leci czerwona struga
światła. Nie trafia, lecz wyzwala w matce gryfa istny szał. Zaczyna kopać
tylnymi kończynami w kraty i tak przeraźliwie wrzeszczy, że zaczyna dzwonić mi
w uszach. Drugi gryf próbuje bić skrzydłami jak na alarm, a może by uspokoić
partnerkę, dokładając do zgiełku swój wrzask. W obozowisku wybucha kłótnia,
ludzkie krzyki przeplatają się z lamentem nieludzkich stworzeń.
— Zostaw! Płacą nam
więcej za żywe!
— Oszaleję, jeśli
będę musiał wysłuchiwać tego zgiełku jeszcze choćby minutę dłużej!
— Ma rację,
pozbądźmy się tego zwierzyńca, zanim ściągnie na nas jakieś szkaradztwo z lasu.
— Nie! Posłuchajcie…
— Mam już dość słuchania
cię. Avada kedavra!
Zielony promień jak
strzała trafia w pierś matki-gryfa. Patrzę w oszołomieniu jak zamiera, z
otwartym dziobem i pełnym szaleństwa wytrzeszczem. Jak na spowolnionej klatce
widzę jak osuwa się na swoje zakończone szponami, łuskowate kolana.
They don't care,
no they never care at all
— Avada —
słyszę i wiem, że kolejny promień dosięgnie stojącego dęba gryfa. Tym razem jestemprzygotowana.
— Protego! —
ryczę, odbijając zaklęcie i wybiegając zza klatki.
— Kto tu jest?!
Pokaż się, tchórzu! Appare vestigium! — Jeden z czarnoksiężników ściąga
ze mnie kamuflaż.
— No to pięknie —
mruczę, a przestrzeń wypełniają okrzyki
i lecące na oślep zaklęcia. Osłania mnie tarcza, którą wyczarowuje
Eddie. Ja mam oczy utkwione w kierunku, z którego nadleciało mordercze zaklęcie.
— Spierdalaj —
mówię pod nosem, odbijając żółty promień, który godzi w rzucającego. — Confringo! — Rzucam na stos płonących drew, a ognisko
wybucha, rażąc pobliskich kłusowników iskrami. Słyszę panikę i widzę, jak
zapalają się ich szaty. Jeden z nich zachowuje przytomność umysłu i rzuca na
siebie aquamenti. Celuję właśnie w niego, podczas gdy kolejne protego
Eddiego odbija mierzące w nas zielone strumienie.
— Imperio! — Mój
cel przestaje gasić swoją szatę i biernie przygląda się, jak pożera ją ogień, a
ja czuję jakąś dziką, nienasyconą satysfakcję.
That's not who I am
###CHCĘ ZOBACZYĆ
PUSTKĘ W ICH OCZACH, CHCĘ ZOBACZYĆ W NICH TAKĄ SAMĄ PUSTKĘ, JAKĄ WIDZIAŁAM W
TWOICH###
Przed kolejnym
zaklęciem bronię się sama. Nasze różdżki – moją i kłusownika, z którym się
mierzę – łączy czerwono-zielony promień. Z trudem utrzymuję wibrującą coraz
mocniej różdżkę. Drugą ręką znajduję eliksir meluzyny. Wystarczy go zażyć, a
wszyscy, którzy spojrzą mi w oczy, padną sparaliżowani.
Ale to wydaje się w
tym momencie zbyt proste. Niewystarczające. Za delikatne. Niezdolne ugasić mój
gniew i nasycić budzące się gdzieś na dnie duszy pragnienie, by wymierzyć karę.
###NIKOMU NIE
POWINNO ODBIERAĆ SIĘ RODZINY###
I can feel
I can feel too much
Czerwony strumień
rzuconego przeze mnie diffindo zwalcza zaklęcie kłusownika, który
zostaje przecięty wpół. Za nim, niczym za żywą tarczą, kryje się
czarnoksiężnik, w którego stronę zmierzam, odbijając fioletową strugę, która
nadlatuje gdzieś z boku.
— Chodź tu, suko!
Zajebię cię! Reducto! — krzyczy ktoś obok, a zaklęcie muska mój
policzek. Gdybym się nie uchyliła, dostałabym prosto w twarz.
— Grzeczniej,
kurwa! Nie mówisz do koleżanki! — Celuję w grupę trzech czarnoksiężników. — Bombarda!
— Tylko przez moment zachwycam się widokiem odrzucanych ciał. Kieruję różdżką w
drugą stronę i odsyłam zaklęciem expulso kobietę, która w tym samym
momencie rzuca na mnie drętwotę. Ona uderza w drzewo, ja nieruchomieję,
lecz milimetry przed kontaktem z ziemią Eddie zdejmuje za mnie zaklęcie i udaje
mi się podeprzeć rękoma, jednak nie na tyle szybko, by nie rozwalić ust o ostry
kamień, o który na szczęście nie rozbijam głowy.
— Levioso! —
wykrzykuję, celując na oślep i stojący nade mną czarnoksiężnik, który właśnie
się aportował, unosi się o kilkadziesiąt centymetrów w górę. Ocieram krwawiące
usta dłonią, zadzierając różdżkę, a mój cel unosi się wyżej, na dwa metry,
trzy, pięć. — Descendo — syczę, a zamaszysty ruch różdżką posyła go na
ziemię z porównywalnym impetem.
Tuż koło mnie
przelatuje czerwony strumień drętwoty, trafia w pierś Eddiego. Czar rzuca
ten sam skurwiel, który uśmiercił gryfa. I teraz zostaje na polu walki sam.
Resztę się rozpierzchła lub leży nieprzytomna. Albo martwa.
Obawiam się, że kłusownik spróbuje się deportować, gdy tylko zorientuje
się, że pozostał sam, dlatego rzucam pierwsze zaklęcie, które przychodzi mi do
głowy w tej sytuacji:
— Accio!
Czarnoksiężnik
unosi się na kilka centymetrów, a ja szarpnięciem różdżki sprowadzam go tuż
przed siebie.
— Dawaj to! —
Wyrywam mu różdżkę, wykorzystują dezorientację i oszołomienie mężczyzny; jego
czas reakcji jest opóźniony, palce zaciskają się w powietrzu. — Czemu to
zrobiłeś?! — cedzę, dysząc ciężko i czując ciężar wzbierających emocji.
###MARTWE MŁODE,
GRYFIE OKRZYKI PEŁNE GORYCZY I SZALONEJ ROZPACZY####SKRĘCONY KARK####TWOJA DŁOŃ
JESZCZE DRGAŁA, GDY DO CIEBIE ZESZŁAM####
And I wish I'd go away, go away '
Cause this is crushing me,
crushing me
Czarnoksiężnik się
śmieje, oblizuje spierzchnięte usta.
— A czemu nie —
odpowiada, trzęsąc się ze śmiechu, jakby coś niesamowicie go bawiło. — Takie
bestie powinno się eksterminować!
— Nikomu nie
powinno odbierać się szansy na życie! — Czuję, że cała się trzęsę z nadmiaru
emocji, a bezczelność kłusownika sprawia, że mam ochotę go rozedrzeć na
strzępy. — To było tylko młode, tylko pisklę… Czym, kurwa, zawiniło?!
— Wyrosłoby na
takiego samego potwora jak jego ojciec i
matka. — Spluwa, nie spuszczając ze mnie wzroku. Co jakiś czas przenosi go na
swoją różdżkę. — Żałuję, że nie wykończyłem jej wcześniej. Wtedy na pewno
usłyszałbym, jak się skradasz, szmato! — Myśli, że mnie zaskoczy. Rzuca się w
moją stronę, chcąc odebrać różdżkę. Ale ja wiem, że tego spróbuje. Celuję mu
prosto w twarz. Z bliska budzi we mnie obrzydzenie. Ale jeszcze większe budzi
jego całkowity brak pokory i świadomości tego, co uczynił.
######MUSISZ
NAPRAWDĘ TEGO CHCIEĆ. MUSISZ CHCIEĆ. ŻEBY KRZYCZAŁ. JAK TEN GRYF######
— Crucio.
Zaklęcie pada
niczym trzask z bicza, godzi prosto w czarnoksiężnika, którego twarz najpierw
wykrzywia zdumienie, a potem bezbrzeżny ból. Zwija się, zaczyna się trząść i
wyć, a ja… Patrzę na to z góry. I nie znajduję w sobie ani krzty współczucia.
Kiedy zaklęcie
słabnie, kłusownik przetacza się na plecy. Ciężko oddycha, czoło zraszają mu
krople potu, a ciemne włosy lepią się do twarzy.
— I niby w czym… —
dyszy — jesteś od nas lepsza?
— Rzeczywiście. —
Przewracam oczami. — Mówiłam coś, że nikomu nie powinno odbierać się życia,
nie? — wzdycham. — Nikomu niewinnemu. TO miałam na myśli, sorry. Takie
gnidy jak ty nie zasługują, by żyć.
########MUSISZ#######TEGO########CHCIEĆ########
It’s crushing me
Piecze mnie ucho,
czuję miarowe, bolesne pulsowanie puchnącej wargi i obezwładniającą wściekłość.
W głowie mi szumi. Parszywy uśmiech gaśnie, gdy znów unoszę różdżkę, w
bezlitosnych oczach dostrzegam niepewność.
##########CHCESZ#########TEGO########CHCESZ##########
— Ava…
— Expelliarmus! — Obie
różdżki wylatują mi z ręki, śledzę je wzrokiem, jak wykręcają młynki, przez
moment zdają się wisieć w powietrzu, a potem jedna spada gdzieś w trawę, a
druga wpada prosto w dłoń, która mnie
rozbroiła. — Zwariowałaś?! — krzyczy na mnie; po jego zwykle pogodnym
usposobieniu nie ma ani śladu. — To tak teraz się bawisz?! Zaklęciami niewybaczalnymi?!
— Pierdol się, Lex
— syczę, wciąż wpatrzona w twarz czarnoksiężnika, który znów parszywie się
uśmiecha. — I tak cię zajebię, śmieciu.
Z rozpędu kopię go
prosto w twarz, słyszę bluzgi i wycie, ale już nad sobą nie panuję. Rzucam się
na niego z jednym zamiarem: rozerwać drania na strzępy. Choćby gołymi rękami.
Lex rzuca się mnie powstrzymać i dostaje rykoszetem w nos. Moja pięść zderza
się ze szczęką kłusownika. Raz, drugi, trzeci. Facet się broni, ale jest
osłabiony torturami. A ja czuję, że nic nie może mnie powstrzymać. Prócz celnej
drętwoty, która niemal pozbawia mnie przytomności. Oszołomiona padam na
zimną ziemię.
— Enervate —
mamrocze Eddie i widzę wyraźniej nad sobą jego stroskaną twarz. — Przepraszam,
chyba musiałem to zrobić. — Wraca mi jasność umysłu, dostrzegam, że magizolog
zerka na klatki i przypominam sobie o tragedii, która się tu rozegrała. —
Naprawdę przepraszam — kontynuuje Eddie, podając mi dłoń, by pomóc wstać. —
Pomogłaś mi. A ja… Ale… Zdawało mi się… Że… Nie powinnaś, no wiesz.
Zerkam w stronę
czarnoksiężnika, którego Lex pęta magicznymi więzami. Z nosa cieknie mu krew i czuję jak miejsce
złości zajmuje wstyd.
— Zachowaj to swoje
„przepraszam” na inną okazję, Eddie — pouczam go niechętnie, niecierpliwie wyrywając łokieć z tego uchwytu,
którym próbuje mnie podtrzymać. — Nigdy nie przepraszaj za to, że zrobiłeś, co
było trzeba. Nawet jeśli ktoś uważa inaczej. — Zataczam się, wciąż odczuwając skutki
zaklęcia. Na kilka sekund łapiemy kontakt wzrokowy. — Nawet jeśli ja tak uważam
— dodaję, co brzmi jak nieuprzejme burknięcie. Odwracam wzrok i napotykam
spojrzenie czarnoksiężnika. Znów się śmieje, choć jedno z jegi oczu znikło
całkiem pod opuchlizną. — Powinnam go była wykończyć.
Hej :)
OdpowiedzUsuńLex przy uczennicach to na takiego nieco zawstydzonego wyszedł, ale w tej części to uczucia Mads przebijają się najbardziej. Rozumiem jej wściekłość i chęć szybkiej zemsty za niewinnych, ale nie sądziłam, że jest tak bliska, by faktycznie rzucić najgorsze z zaklęć niewybaczalnych.
Przeniosłam mnie tym tekstem do mojej ulubionej części serii, za co bardzo Ci dziękuję.
Pozdrawiam