Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 14 maja 2023

[146] PICK YOUR POISON: It's crushing me ~ Wilczy

Pobrzmiewa tu jeszcze delikatne echo piosenki.


 

 Wielka Sala, 1971rok

 

Posiłki w Hogwarcie nigdy nie przestają mnie zadziwiać. Gdy przed tobą nagle pojawiają się suto zastawione półmiski, zmysły zalewa fala bodźców, zapachy doprowadzają do obłędu, ślinianki pracują jak szalone, a ty nie masz pojęcia, po co najpierw sięgnąć.

— Tłuczone ziemniaczki? — Ella z czwartej klasy podsuwa mi miskę z parującym, pachnącym masłem i świeżym szczypiorem purée.

— Tak! — Nakładam ziemniaków, a ona i jej koleżanka, Rozalia, chichoczą.

— Zupełnie jakby pan profesor przez tydzień nic nie jadł!

— Tag zie fłaźnie fuje — zgadzam się z ustami pełnymi ziemniaków, z wdzięcznością przyjmując podsuwany talerz z panierowanymi kotlecikami z baraniny. — Pfepyfne. — Popijam chłodnym dyniowym sokiem i udaje mi się wszystko przełknąć. — A wy dziewczyny? — pytam, wymownie zerkając na puste talerze nastolatek. — To chyba nie jakaś nowa dieta?

— Nieee, to znaczy… — Mam wrażenie, że obie się speszyły. — A myśli profesor, że przydałaby się nam dieta? — Zerkają na siebie, a potem kierują uważne spojrzenia na mnie.

— Ależ skąd! — Oblewam się sokiem, przerażony, że mogłyby wyciągnąć taki wniosek. — Kobiety… No i dziewczyny… Nigdy nie powinny stosować żadnych diet, jeśli nie ma ku temu zdrowotnej potrzeby. A wy wyglądacie bardzo zdrowo, więc… Smacznego! — Jeden ruch różdżką, a najbliżej stojące potrawy zaczynają same nakładać się na talerze dziewcząt, które chichoczą i resztę posiłku spędzają na zerkaniu na mnie, szeptaniu między sobą i wybuchach śmiechem, aż zaczynam się czuć nieswojo, zupełnie jakbym znów miał szesnaście lat i był obgadywany przez koleżanki.

— A tak w ogóle, dlaczego pan profesor siada tutaj, a nie przy stole nauczycielskim? — Albo sok zmroził mi mózg albo Rozalia patrzy na mnie tak, jakby spodziewała się spersonalizowanej odpowiedzi.

— Chyba… kwestia przyzwyczajenia — odpowiadam szczerze, z zastanowieniem patrząc na stół profesorski, przy którym rzeczywiście powinienem siedzieć. — Łatwo zapomnieć, że już się ukończyło Hogwart, gdy znów się tu jest.

— Czyli niedawno skończył pan szkołę? — ożywia się Ella. — Widzisz, mówiłam ci, że nie jest stary! — beszta przyjaciółkę i znów zwraca się do mnie: — Ile ma pan lat?

— Ja… eee… dwadzieścia trzy. To ma jakieś znaczenie? — Nikt nie odpowiada na moje pytanie, dziewczyny pogrążają się w żywiołowej dyskusji, której głównym tematem jest akceptowalna i nieakceptowalna różnica wieku.

— Należał pan do Gryffindoru, prawda? — Wracają do przesłuchania, gdy zajadam się warzywnym gulaszem. — Myśli pan, że mógłby zostać opiekunem domu? Może w przyszłym roku?

— Hmm, nie wiem. Raczej wątpię. I – tak, byłem w Gryffindorze.

Dziewczyny piszczą, a ja znów patrzę na stół nauczycielski. Tym razem z żalem.

Sunąc wzrokiem przez Wielką Salę dostrzegam nagle, że nie tylko ja jestem wierny starym nawykom. Przy stole Slytherinu, w tym miejscu co zawsze, tuż przy krańcu stołu, siedzi Mads. Chyba wyczuwa moje spojrzenie, bo podnosi wzrok, a ja kiwam do niej ręką. Mads nie odwzajemnia gestu, wraca do posiłku, nerwowo grzebiąc widelcem w makaronie.

— Przepraszam, moje panie, muszę jednak się przesiąść — zbywam dziewczyny, które prześcigają się w zadawaniu mi kolejnych pytań, zabieram kufel z sokiem i zmierzam do stołu Ślizgonów. Jednak tam, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała Mads, jest teraz puste miejsce i tylko talerz z niedojedzoną porcją spaghetti świadczy o tym, że nie cierpię na urojenia. Rozglądam się dookoła, lecz nigdzie jej nie widzę. Zupełnie jakby zniknęła. Jak duch.

— Czy ona właśnie przede mną uciekła? — pytam, tym razem sam siebie.

 

 

Zakazany Las, 1971rok

 

Słońce zachodzi, gdy spotykam się z Eddiem. Magizoolog opiera się o drewnianą poręcz uroczego mostku, który prowadzi nad wartkim strumieniem na skraj lasu. Początkowo mnie nie zauważa, choć staję tuż obok i również zaczynam przyglądać się wodzie. Jest przejrzysta, płynie bystro z przyjemnym dla ucha szumem, kamienie na jej dnie wydają się gładkie i obłe, zaopiekowane nurtem. Po chwili dostrzegam maleńkie rybki, których łuska połyskuje jak brokat, gdy światło gasnącego dnia wpada do wody.

— To żarówniki — odzywa się Eddie, wskazując brodą na rybki. — Takie wodne świetliki. Cały dzień kumulują w sobie energię światła słonecznego, żeby oddać ją po zmroku. Czarodzieje chętnie wpuszczają je do swoich sadzawek w ogrodach z powodu ich efektownej natury.

Nie byłam pewna, czy Eddie w ogóle wie, że stoję obok, dlatego przyjmuję tę informację z ulgą. I bynajmniej nie z powodu rybek – to doprawdy super, że czarodzieje oferują im swoje ogrody, ale mnie bardziej martwi usposobienie czarodzieja, który wysyła mnie do walki z czarnoksiężnikami - nie ukrywam, że dobrze jest mieć mniej niż bardziej rozkojarzone wsparcie.

— No to... świetnie — odpowiadam, gdy Eddie znów pogrąża się w obserwacji rybek. — Nie wątpię, że są urocze, ale... będziemy tu czekać do zmroku, żeby zobaczyć, jak pięknie się prezentują? — pytam cierpko, próbując nawiązać z czarodziejem kontakt wzrokowy. — Zdaję się, że mieliśmy coś do zrobienia.

Eddie po raz pierwszy odrywa wzrok od wody i skupia na mnie nieprzytomne spojrzenie.

— Myślałem, że bezpiecznie będzie zaczekać do zmroku.

Zamyślam się nad tą sugestią. Niepewnie zerkam na nieprzystępną, mroczną ścianę lasu. Nawet za dnia Zakazany Las nie prezentuje się zapraszająco, lecz wchodzenie tam po zachodziesłońca, gdy na żer wychodzą akromantule i inne paskudztwa, wydaje się naprawdę kiepskim pomysłem.

— Wiesz co, myślę, że zanim dotrzemy do obozowiska kłusowników i tak się ściemni, więc może ruszajmy już teraz? — sugeruję, a Eddie niechętnie i z ciężkim westchnieniem odrywa ręce od balustrady. Bez zbędnych słów i bez cienia obawy przechodzi po mostku; deski dudnią pod jego krokami. Nie zwlekając, ruszam za nim, choć nie podzielam tej beztroski. Osobiście nie znam nikogo, kto zapuszczałby się do Zakazanego Lasu nocą i nie wrócił stamtąd z traumą.

Gdy tylko przekraczamy linię drzew, natychmiast robi się ciemniej. Las nie czeka na coś tak trywialnego jak zachód słońca. Tu zawsze jest mrocznie, chłodno i nieprzyjemnie. Ścieżka przed nami z początku jest dość szeroka i zdaje się być stosunkowo często uczęszczana, lecz wkrótce się rozwidla, zwęża i staje mniej gościnna. Wiedzie po nierównościach lasu, raz się wnosi, raz opada, co rusz trzeba uważać, by nie potknąć się o korzenie lub nie nabić sobie guza, gdy powykręcane gałęzie zdają się wyrastać w grubych splotach tuż przed twarzą.

Ścieżka dzieli się co jakiś czas, lecz Eddie idzie pewnie i bez wahania wybiera drogę, jakby znał las jak własną kieszeń. Idziemy już dobry kwadrans, ja cały czas trzymam różdżkę w gotowości i zwracam jej koniec w kierunku każdego szmeru, który się rozlega, ale nic nie próbuje nas zaatakować. Raz słyszę tętent kopyt, Eddie zatrzymuje się i gestem nakazuje milczenie. Czekamy, aż parzystokopytna istota się oddalli. Mógł to być jednorożec lub centaur, a unoszenie różdżki na jedno i drugie nie wchodzi w grę.

Ruszamy dalej już bez towarzystwa i długi czas jedynie wędrujem. Powoli tracę czujność, ale gdy tylko opuszczam różdżkę, Eddie nakazuje mi mieć się na baczności. Dostrzegam aurę pomarańczowego światła, przebijającą się przez niebieskawy mrok lasu. Zwalniamy, zachowując ostrożność i ciszę, lecz nie trwa ona długo. Coraz wyraźniej dochodzą nas głosy i strzępy prowadzonych rozmów obozujących w pobliżu kłusowników.

— …skończyć tę robotę.

— Nie jest tak źle. Całkiem tu wygodnie.

— Nie z tymi śmierdzącymi zwierzakami tuż obok. Jeden skurwiel próbował mnie dzisiaj zabić!

— No wiesz, całkiem sporo tu różnych cholerstw, które nie pogardziłoby tobą w porze posiłku, hehe.

Dzieli nas od czarnoksiężników tylko kilka metrów i dwa pasma drzew. Celuję różdżką w plecy Eddiego i rzuacam na niego zaklęcie kameleona. Na siebie też. Potem przytrzymuję go za ramię i tym razem ja ruszam pierwsza. Zakradam się za plecy najbliższego z kłusowników i czekam, aż skończy mówić, a facet chyba lubi sobie ponarzekać.

— Powinni nam więcej płacić, do cholery, za pracę w takich warunkach. Nawet dwukrotność naszej pensji nie jest tego warta. Powinienem to rzucić w diabły! Dobrze, że przynajmniej pozwalają nam wykańczać te bydlaki.

— Petrificus totalus — rzucam szeptem i podtrzymuję typa, żeby nie narobił hałasu, upadając. Nie jest łatwo, bo facet ma sporą nadwagę, ale jakoś udaje mu się mnie nie przygnieść. Jego rozmówca patroluje teren kilkanaście metrów dalej i zajęty jest wygłaszaniem monologu na temat szkodliwości magicznych stworzeń.

— …i wtedy pojawiamy się my, jesteśmy, można rzec, niczym uzdrowiciele – nie dopuszczamy, żeby nasz świat zdominowały te kreatury. Dlatego brałbym tę robotę nawet, gdyby płacili mniej. Rozumiesz, Edgar? Edgar?

Czekam, aż podchodzi trochę bliżej, oddalając się od obozowiska.

— Drętwota! — Celuję różdżką w mężczyznę, którego peleryna w blasku płonącego nieopodal ogniska zdaje się karmazynowa. Upada w krzaki, co na szczęście nie budzi czujności pozostałych. Daję znać Eddiemu i przemieszczamy się naprzód. Widzimy rozbite między drzewami namioty, znając te czarodziejskie, są z pewnością całkiem obszerne. Prócz nich kłusownicy wznieśli też drewniane  podesty, mające służyć za punkty obserwacyjne, a część obozowiska otacza prowizoryczny płot. Przechodzimy za niego i tuż przed nami wyrastają potężne, wysokie na dwa metry klatki z solidnymi, grubymi prętami. W jednej szamocze się jakieś zwierzę, raz po raz wydając z siebie pełne gniewu i rozpaczy krzyki. Inaczej nie mogę nazwać tych odgłosów. Rozpoznaję, że to gryf. Ma spętane skrzydła, mimo to próbuje bić nimi po bokach, powodując pełen podzwaniania taniec łańcuchów. Mimo okoliczności uderza we mnie majestat, jaki roztacza wokół siebie zwierzę. Jak mienią się jego pióra w blasku ognia, jak solidny i zabójczy wydaje się dziób i szpony, którymi drze w gniewie podłoże. Przeszywa mnie dreszcz, gdy zwierzę znów krzyczy. Patrzę na niego szeroko otwartymi oczyma i przez chwilę zapominam, po co tu jesteśmy. Nigdy nie uważałam się za fankę magicznych stworzeń, ale nigdy też nie widziałam na żywo gryfa z takiej odległości. Powodowana ciekawością, podchodzę bliżej, a gryf podrzuca łbem. Słyszę świst powietrza, gdy węszy przez wąskie nozdrza, a potem bezbłędnie zwraca się w naszą stronę, łypiąc jednym okiem wprost na mnie. Nie wiem, czy zaklęcie kamuflażu jest w stanie go oszukać, ale mam wrażenie, że nie. Myślę, że doskonale mnie widzi albo przynajmniej wyczuwa moją, naszą obecność. Nie mam pojęcia jak zareagować, a gryf skrzeczy, zapewne biorąc mnie za jednego z kłusowników.

— Szszszsz… — Eddie wyprzedza mnie, zdejmuje z siebie zaklęcie i bez strachu wkłada dłoń między kraty, pochylając przy tym z szacunkiem głowę. — Nie wydaj nas. Chcemy pomóc.

Gryf niecierpliwie i z łatwą do przeczytania nieufnością uderza kopytem w podłoże. Mam wrażenie, że patrzy na Eddiego, po czym, prychając, przenosi wzrok na mnie. I znów okazuje nieufność, uderzając w podłoże. Przekaz zdaje się jasny. „Tobie jeszcze bym zaufał, ale jej?”

Pospiesznie pochylam głowę tak jak magizolog, wyciągając przed siebie obie ręce. W jednej trzymam różdżkę, ale nie ściskam jej zbyt mocno.

— Daj nam szansę — szepcze Eddie. Zwierzę wydaje z siebie parsknięcie. Podrzuca łbem i wraca w kąt, gdzie znów zaczyna walczyć, szarpiąc się jakby w próbie przeniknięcia do drugiej z klatek. Co każe i mi poświecić jej uwagę. To wtedy dzieją się rzeczy, które poniekąd zmieniają moje życie. A przynajmniej nadają mu inny tor. Inny niż pogrążanie się w bezsilności i pustce.

Z początku wzrok mnie zawodzi i nie jestem pewna, co widzę. Kłębowisko piór, krwi i tragedii. Ranny gryf, rozumiem po chwili. Leżącym ciałem wstrząsa dreszcz. Widzę unoszący się dziób. On również drży. Myślę, że ma złamane skrzydło, dlatego tak dziwnie nimi porusza, lecz gdy podchodzę, widzę, że on, ona – staje się to dla mnie dziwnie jasne – stara się nim coś osłonić. Podchodzę jeszcze bliżej.

Młode. Stara się ochronić swoje młode.

Martwe młode.

Widzę puste, wpatrzone w nicość ślepię. Nienaturalnie ułożony łebek. Zakrzepła krew na opierzonym puchem łebku. Rozumiem, że ziemia wokół nich jest tak ciemna, ponieważ nasiąkła krwią.

 

Pretty and red

 Eyes are all dead

 

Ten widok mną wstrząsa. Jest w nim coś makabrycznie znajomego

###KĄT, POD KTÓRYM SKRĘCONY JEST KARK###

coś niezdrowego, nieprawidłowego. Życie, które powinno trwać, które dopiero co się rozpoczęło, brutalnie zakończono. Stworzenie zasługujące na szacunek i dorosłość leży we własnej krwi, a matka o oczach pełnych obłędu przesuwa wąskim językiem po łebku swojego nieżywego pisklęcia. Spostrzega mnie i to spojrzenie pełne strachu i bólu na zawsze odciska ślad we mnie, w mojej pamięci. Jej oczy są jak lustro, w którym się przeglądam.

Gryfica nie odrożnia nas od czarnoksiężników. Wydaje z siebie pełen skrzeku lament, bijąc skrzydłami, jakby chciała wrzasnąć na nas: „Co zrobiliście?! Co zrobiliście mojemu maleństwu?!”. Eddie próbuje ją uciszyć, lecz ona nie słucha. Pochłonięta żalem, wstaje na drżące nogi i wydaje z siebie coraz bardziej rozpaczliwe wrzaski, jakby docierała do niej prawda tego, co się wydarzyło.

Jeszcze długo po tym wszystkim mam doświadczać nocy, których ciszę przerywa ta rozpacz. W tych snach to ja jestem gryfem. I to ja rozpaczam.

 

 Stuck in your head

 Silence is deafening

 And your heart is bleeding out

 

— Niech ktoś uciszy to przeklęte bydle! — rozlega się wrzask i w stronę gryfa leci czerwona struga światła. Nie trafia, lecz wyzwala w matce gryfa istny szał. Zaczyna kopać tylnymi kończynami w kraty i tak przeraźliwie wrzeszczy, że zaczyna dzwonić mi w uszach. Drugi gryf próbuje bić skrzydłami jak na alarm, a może by uspokoić partnerkę, dokładając do zgiełku swój wrzask. W obozowisku wybucha kłótnia, ludzkie krzyki przeplatają się z lamentem nieludzkich stworzeń.

— Zostaw! Płacą nam więcej za żywe!

— Oszaleję, jeśli będę musiał wysłuchiwać tego zgiełku jeszcze choćby minutę dłużej!

— Ma rację, pozbądźmy się tego zwierzyńca, zanim ściągnie na nas jakieś szkaradztwo z lasu.

— Nie! Posłuchajcie…

— Mam już dość słuchania cię. Avada kedavra!

Zielony promień jak strzała trafia w pierś matki-gryfa. Patrzę w oszołomieniu jak zamiera, z otwartym dziobem i pełnym szaleństwa wytrzeszczem. Jak na spowolnionej klatce widzę jak osuwa się na swoje zakończone szponami, łuskowate kolana.

 

They don't care,

no they never care at all

 

Avada — słyszę i wiem, że kolejny promień dosięgnie stojącego dęba gryfa. Tym razem jestemprzygotowana.

Protego! — ryczę, odbijając zaklęcie i wybiegając zza klatki.

— Kto tu jest?! Pokaż się, tchórzu! Appare vestigium! — Jeden z czarnoksiężników ściąga ze mnie kamuflaż.

— No to pięknie — mruczę, a przestrzeń wypełniają okrzyki  i lecące na oślep zaklęcia. Osłania mnie tarcza, którą wyczarowuje Eddie. Ja mam oczy utkwione w kierunku, z którego nadleciało mordercze zaklęcie.

— Spierdalaj — mówię pod nosem, odbijając żółty promień, który godzi w rzucającego. — Confringo!  — Rzucam na stos płonących drew, a ognisko wybucha, rażąc pobliskich kłusowników iskrami. Słyszę panikę i widzę, jak zapalają się ich szaty. Jeden z nich zachowuje przytomność umysłu i rzuca na siebie aquamenti. Celuję właśnie w niego, podczas gdy kolejne protego Eddiego odbija mierzące w nas zielone strumienie.

Imperio! — Mój cel przestaje gasić swoją szatę i biernie przygląda się, jak pożera ją ogień, a ja czuję jakąś dziką, nienasyconą satysfakcję.

 

That's not who I am

 

###CHCĘ ZOBACZYĆ PUSTKĘ W ICH OCZACH, CHCĘ ZOBACZYĆ W NICH TAKĄ SAMĄ PUSTKĘ, JAKĄ WIDZIAŁAM W TWOICH###

Przed kolejnym zaklęciem bronię się sama. Nasze różdżki – moją i kłusownika, z którym się mierzę – łączy czerwono-zielony promień. Z trudem utrzymuję wibrującą coraz mocniej różdżkę. Drugą ręką znajduję eliksir meluzyny. Wystarczy go zażyć, a wszyscy, którzy spojrzą mi w oczy, padną sparaliżowani.

Ale to wydaje się w tym momencie zbyt proste. Niewystarczające. Za delikatne. Niezdolne ugasić mój gniew i nasycić budzące się gdzieś na dnie duszy pragnienie, by wymierzyć karę.

###NIKOMU NIE POWINNO ODBIERAĆ SIĘ RODZINY###

 

I can feel

I can feel too much

 

Czerwony strumień rzuconego przeze mnie diffindo zwalcza zaklęcie kłusownika, który zostaje przecięty wpół. Za nim, niczym za żywą tarczą, kryje się czarnoksiężnik, w którego stronę zmierzam, odbijając fioletową strugę, która nadlatuje gdzieś z boku.

— Chodź tu, suko! Zajebię cię! Reducto! — krzyczy ktoś obok, a zaklęcie muska mój policzek. Gdybym się nie uchyliła, dostałabym prosto w twarz.

— Grzeczniej, kurwa! Nie mówisz do koleżanki! — Celuję w grupę trzech czarnoksiężników. — Bombarda! — Tylko przez moment zachwycam się widokiem odrzucanych ciał. Kieruję różdżką w drugą stronę i odsyłam zaklęciem expulso kobietę, która w tym samym momencie rzuca na mnie drętwotę. Ona uderza w drzewo, ja nieruchomieję, lecz milimetry przed kontaktem z ziemią Eddie zdejmuje za mnie zaklęcie i udaje mi się podeprzeć rękoma, jednak nie na tyle szybko, by nie rozwalić ust o ostry kamień, o który na szczęście nie rozbijam głowy.

Levioso! — wykrzykuję, celując na oślep i stojący nade mną czarnoksiężnik, który właśnie się aportował, unosi się o kilkadziesiąt centymetrów w górę. Ocieram krwawiące usta dłonią, zadzierając różdżkę, a mój cel unosi się wyżej, na dwa metry, trzy, pięć. — Descendo — syczę, a zamaszysty ruch różdżką posyła go na ziemię z porównywalnym impetem.

Tuż koło mnie przelatuje czerwony strumień drętwoty, trafia w pierś Eddiego. Czar rzuca ten sam skurwiel, który uśmiercił gryfa. I teraz zostaje na polu walki sam. Resztę się rozpierzchła lub leży nieprzytomna. Albo martwa.

Obawiam się, że kłusownik  spróbuje się deportować, gdy tylko zorientuje się, że pozostał sam, dlatego rzucam pierwsze zaklęcie, które przychodzi mi do głowy w tej sytuacji:

Accio!

Czarnoksiężnik unosi się na kilka centymetrów, a ja szarpnięciem różdżki sprowadzam go tuż przed siebie.

— Dawaj to! — Wyrywam mu różdżkę, wykorzystują dezorientację i oszołomienie mężczyzny; jego czas reakcji jest opóźniony, palce zaciskają się w powietrzu. — Czemu to zrobiłeś?! — cedzę, dysząc ciężko i czując ciężar wzbierających emocji.

###MARTWE MŁODE, GRYFIE OKRZYKI PEŁNE GORYCZY I SZALONEJ ROZPACZY####SKRĘCONY KARK####TWOJA DŁOŃ JESZCZE DRGAŁA, GDY DO CIEBIE ZESZŁAM####

 

And I wish I'd go away, go away '

Cause this is crushing me,

crushing me

 

Czarnoksiężnik się śmieje, oblizuje spierzchnięte usta.

— A czemu nie — odpowiada, trzęsąc się ze śmiechu, jakby coś niesamowicie go bawiło. — Takie bestie powinno się eksterminować!

— Nikomu nie powinno odbierać się szansy na życie! — Czuję, że cała się trzęsę z nadmiaru emocji, a bezczelność kłusownika sprawia, że mam ochotę go rozedrzeć na strzępy. — To było tylko młode, tylko pisklę… Czym, kurwa, zawiniło?!

— Wyrosłoby na takiego samego potwora  jak jego ojciec i matka. — Spluwa, nie spuszczając ze mnie wzroku. Co jakiś czas przenosi go na swoją różdżkę. — Żałuję, że nie wykończyłem jej wcześniej. Wtedy na pewno usłyszałbym, jak się skradasz, szmato! — Myśli, że mnie zaskoczy. Rzuca się w moją stronę, chcąc odebrać różdżkę. Ale ja wiem, że tego spróbuje. Celuję mu prosto w twarz. Z bliska budzi we mnie obrzydzenie. Ale jeszcze większe budzi jego całkowity brak pokory i świadomości tego, co uczynił.

######MUSISZ NAPRAWDĘ TEGO CHCIEĆ. MUSISZ CHCIEĆ. ŻEBY KRZYCZAŁ. JAK TEN GRYF######

Crucio.

Zaklęcie pada niczym trzask z bicza, godzi prosto w czarnoksiężnika, którego twarz najpierw wykrzywia zdumienie, a potem bezbrzeżny ból. Zwija się, zaczyna się trząść i wyć, a ja… Patrzę na to z góry. I nie znajduję w sobie ani krzty współczucia.

Kiedy zaklęcie słabnie, kłusownik przetacza się na plecy. Ciężko oddycha, czoło zraszają mu krople potu, a ciemne włosy lepią się do twarzy.

— I niby w czym… — dyszy — jesteś od nas lepsza?

— Rzeczywiście. — Przewracam oczami. — Mówiłam coś, że nikomu nie powinno odbierać się życia, nie? — wzdycham. — Nikomu niewinnemu. TO miałam na myśli, sorry. Takie gnidy jak ty nie zasługują, by żyć.

########MUSISZ#######TEGO########CHCIEĆ########

 

It’s crushing me

 

Piecze mnie ucho, czuję miarowe, bolesne pulsowanie puchnącej wargi i obezwładniającą wściekłość. W głowie mi szumi. Parszywy uśmiech gaśnie, gdy znów unoszę różdżkę, w bezlitosnych oczach dostrzegam niepewność.

##########CHCESZ#########TEGO########CHCESZ##########

— Ava…

— Expelliarmus! — Obie różdżki wylatują mi z ręki, śledzę je wzrokiem, jak wykręcają młynki, przez moment zdają się wisieć w powietrzu, a potem jedna spada gdzieś w trawę, a druga  wpada prosto w dłoń, która mnie rozbroiła. — Zwariowałaś?! — krzyczy na mnie; po jego zwykle pogodnym usposobieniu nie ma ani śladu. — To tak teraz się bawisz?! Zaklęciami niewybaczalnymi?!

— Pierdol się, Lex — syczę, wciąż wpatrzona w twarz czarnoksiężnika, który znów parszywie się uśmiecha. — I tak cię zajebię, śmieciu.

Z rozpędu kopię go prosto w twarz, słyszę bluzgi i wycie, ale już nad sobą nie panuję. Rzucam się na niego z jednym zamiarem: rozerwać drania na strzępy. Choćby gołymi rękami. Lex rzuca się mnie powstrzymać i dostaje rykoszetem w nos. Moja pięść zderza się ze szczęką kłusownika. Raz, drugi, trzeci. Facet się broni, ale jest osłabiony torturami. A ja czuję, że nic nie może mnie powstrzymać. Prócz celnej drętwoty, która niemal pozbawia mnie przytomności. Oszołomiona padam na zimną ziemię.

— Enervate — mamrocze Eddie i widzę wyraźniej nad sobą jego stroskaną twarz. — Przepraszam, chyba musiałem to zrobić. — Wraca mi jasność umysłu, dostrzegam, że magizolog zerka na klatki i przypominam sobie o tragedii, która się tu rozegrała. — Naprawdę przepraszam — kontynuuje Eddie, podając mi dłoń, by pomóc wstać. — Pomogłaś mi. A ja… Ale… Zdawało mi się… Że… Nie powinnaś, no wiesz.

Zerkam w stronę czarnoksiężnika, którego Lex pęta magicznymi więzami.  Z nosa cieknie mu krew i czuję jak miejsce złości zajmuje wstyd.

— Zachowaj to swoje „przepraszam” na inną okazję, Eddie — pouczam go niechętnie,  niecierpliwie wyrywając łokieć z tego uchwytu, którym próbuje mnie podtrzymać. — Nigdy nie przepraszaj za to, że zrobiłeś, co było trzeba. Nawet jeśli ktoś uważa inaczej. — Zataczam się, wciąż odczuwając skutki zaklęcia. Na kilka sekund łapiemy kontakt wzrokowy. — Nawet jeśli ja tak uważam — dodaję, co brzmi jak nieuprzejme burknięcie. Odwracam wzrok i napotykam spojrzenie czarnoksiężnika. Znów się śmieje, choć jedno z jegi oczu znikło całkiem pod opuchlizną. — Powinnam go była wykończyć.

 

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Lex przy uczennicach to na takiego nieco zawstydzonego wyszedł, ale w tej części to uczucia Mads przebijają się najbardziej. Rozumiem jej wściekłość i chęć szybkiej zemsty za niewinnych, ale nie sądziłam, że jest tak bliska, by faktycznie rzucić najgorsze z zaklęć niewybaczalnych.
    Przeniosłam mnie tym tekstem do mojej ulubionej części serii, za co bardzo Ci dziękuję.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń