No to się musiało tak skończyć.
Już tego nie powstrzymam.
Krew we mnie wrze.
Widzę, jak patrzysz na mnie. Próbujesz nad tym panować. Chcesz to zatrzymać.
Nie rób tego.
Nie chcę ciszy, stagnacji. Bierności i niedomówień. Nie chcę słuchać jedynie głosu rozsądku. Chcę żyć. Podjąć ryzyko. Zaspokoić głód. Nie zastanawiać się, czy to dobre, czy złe.
Nie wycofuj się. Nie każ tego robić mnie. Jeśli świat spłynie krwią, to co. Bądźmy szczęśliwi choć przez chwilę. Na tyle, na ile pozwoli to podłe miasto. Nie zostawiaj mnie w nim samej. Przy tobie czuję się bezpieczna. Przy mnie możesz spać spokojnie. Podzielmy się sobą. Słyszysz? Nie bądź taki skąpy. Nie musisz czuć się winny. Przestań sobie powtarzać, że ty za wszystko odpowiadasz. Nie zbawisz całego świata.
Ale możesz ocalić mnie.
***
Miasto na dole nigdy nie śpi. Czuwa, spowite wieczną, zieloną mgłą. Chemtechowe opary są wszechobecne. Wdzierają się w drogi oddechowe mieszkańców. Męczą. Śmierdzą. Trują. Czyste powietrze w Zaun to towar na wagę złota. Maski niewiele pomagają, mało kogo stać, by regularnie wymieniać filtry. To droga zabawka, a tutaj żyją biedni ludzi. Trwają, mimo ciężkich warunków, mimo ubóstwa, głodu i ekstremalnie wysokiego wskaźnika przestępczości. Brutalne zbrodnie popełnia się tu regularnie i nikogo nie dziwi, że w co ciemniejszych zaułkach zawsze można się potknąć o jakiegoś trupa. Tutaj rządy sprawują chemtechowi baronowie i gangi. Tu nikt nie słyszał o praworządności.
Ale niektórzy mają swoje zasady.
WHO TOLD YOU WHAT WAS DOWN HERE?
Przemytnicy działają w pośpiechu, rozglądając się niepewnie dookoła. Nasłuchują. Ostatnio każdy transport wpada w zasadzkę i większość ludzi jest wystraszona, przekonana, że i tym razem mogą się spodziewać napaści. Jednak rozładunek przebiega w spokoju i już dobiega końca. Wielu się rozluźnia i nawet zaczyna żartować, co przełamuje grobową atmosferę.
– Zdaję się, że Wataha wzięła sobie dzisiaj wolne. – Średniego wzrostu blondyn z zarostem podpiera się pod boki, patrząc na swojego towarzysza, który wtacza na pokład zacumowanego na rzece statku jedną z ostatnich beczek.
– Nie chwal dnia przed zachodem, Sever – odburkuje ciemnowłosy mężczyzna w średnim wieku, odstawiając beczkę i ocierając pot z czoła. – Te skurwysyny lubią robić niespodzianki.
– Nie dzisiaj, Borg. Zaraz nas tu nie będz...
Z oddali, zza gęstej zielonkawej mgły, dobiega ich przeciągły skowyt.
Włosy na rękach Severa stają dęba, Borg prostuje plecy, zamiera, utkwiwszy wzrok w dali.
– Na co czekacie, do kurwy nędzy! – Na pokładzie pojawia się brzuchaty mężczyzna o sumiastych wąsach, w czapce kapitana osadzonej na ciemnych, siwiejących włosach. – Odcumować i cała naprzód!
Rozkazy wybijają ich z letargu. Sever pierwszy wyskakuje na trap, uważnie się rozgląda, biegnąc do cumy. Mgła podchodzi blisko, lecz wycie wydawało się odległe. Powinni zdążyć. To tylko dwie liny, Borg już biegnie do drugiej, podczas gdy Sever klęczy i drżącymi dłońmi odplątuje owinięty wokół słupka gruby sznur.
Zdążą, muszą zdążyć.
Z mgły najpierw wyłaniają się ostrza. Trzy. Wąskie, lecz długie. Wyglądają jak pazury dzikiej bestii. I tak jak one rozszarpują gardło Severa.
Mężczyzna upada, uderza bezwładnie głową o kamienny chodnik. Dławi się krwią. Świat wiruje, a nad nim stoi wilk.
Nie. To tylko maska. Postać w masce. To...
Gdzieś obok niego rozlega się rozpaczliwy krzyk.
Wataha.
Jednak po nich przyszli.
Udaje mu się odwrócić głowę i ostatnim, co widzi w swoim życiu to klęczący Borg. To on tak okropnie krzyczy, trzymając za kikut swojej ręki. Ucięto ją nieco poniżej łokcia. Nad nim też ktoś stoi. Gdy się odwraca, skinięciem głowy porozumiewając ze swoim kompanem, Sever widzi, że zasłania twarz taką samą maską. Te same ostrza lśnią niezdrowym, chemtechowym blaskiem, kiedy unosi tekagi, by wbić je w kark Borga.
Borg wreszcie przestaje krzyczeć.
Przestaje także oddychać.
Tak jak i Sever.
Postać nad nim unosi maskę, by lepiej mu się przyjrzeć.
COME ALONG IF YOU WANTED A PEAK
Błyskają wesoło zielone oczy. Stopą przekręca trupowi głowę, by lepiej przyjrzeć się ranie. Krew wciąż wypływa leniwymi pulsami. Postać kuca, przystawiając zakrwawione ostrza do szyi trupa, żeby…
– Leto! – napomina gniewnie głos obok. – Co ty wyprawiasz, do diabła?! Bierz się do roboty!
– Tak jest! – Leto prostuje się i salutuje w prześmiewczy sposób. Poprawia maskę, za którą znika dziki uśmiech. – Jakie są rozkazy Alfy?
– Ma ci nie odjebać.
Spod wilczej maski dobiega chichot. Przeradza w skowyt. Z mgły wyłania się coraz więcej zamaskowanych postaci. Wszyscy dzierżą po parze tekagi. Każdy przyłącza się do wycia. I do ataku. Wdzierają się na pokład jak stado dzikich zwierząt.
Lecz napotykają opór.
– Stop! Stop! Zatrzymajcie się, wy tchórzliwe sukinsyny! – wydziera się kapitan statku, wypalając z pistoletu w napastników i próbując zapanować nad wybuchającą na pokładzie paniką. – Tym razem nie będzie rzezi! Tym razem jesteśmy przygotowani! Bronić statku! Odpalać armaty!
Część przemytników zachowuje zimną krew. To prawda, zostali uzbrojeni i teraz sięgają po muszkiety, po siekiery, biegną w stronę przedostających się na pokład przeciwników, zbiegają pod pokład, umykając spod ostrzy Watahy, by odpalić armaty. Celują w tych, którzy jeszcze nie przedostali się na pokład. Celują we mgłę, w razie gdyby chowało się ich tam więcej.
– Hej! To mi się nie podoba!
Przemytnik, który właśnie podopala lont, mężczyzna o rudych, zebranych w kitkę włosach, odwraca się na dźwięk głosu tylko po to, by trzy równolegle ułożone do siebie ostrza rozorały mu twarz. Wyjąc nieludzko, wnosi ręce do zmasakrowanej twarzy, lecz jego oprawca na tym nie kończy. Zadaje kolejne ciosy. W udo. Pod żebra. Kolejny raz w twarz.
– Do jasnej cholery! – Pod podkład wpada kolejny członek Watahy i klnie, widząc, co się dzieje. Prędko rozprawia się z trzema przemytnikami, którzy obsługują pozostałe armaty, zadając im czyste, szybkie i śmiertelne cięcia. – Co z tobą, Leto?!
– No co! Nie widziałeś, gdzie celował?! Mogliśmy stracić Alfę!
– A straciliśmy może innych ludzi, bo nie potrafisz się pohamować! Zacznij myśleć, do diabła! – Młody mężczyzna zrywa z twarzy maskę, odsłaniając rozgniewane oblicze, lśniące żółte oczy i falujące kosmyki ciemnobrązowych włosów, mokrych od potu. – Jeszcze jeden taki numer i…
– I co mi zrobisz? – prycha Leto. – Nie ty tu rządzisz, Rho.
– Masz rację. – Rho unosi brodę, patrząc z pogardą. – Lecz jeśli tylko…
– Och, daruj sobie. Znam to twoje gadanie. Czcze przechwałki. Nikt cię nie wybierze, Rho. A wiesz czemu? Bo wolą mnie! Tak, mimo wszystko! Wyobraź sobie, że Wataha nie chce przywódcy z kijem w dupie…
– Ale widzi im się ktoś taki jak ty? – Rho unosi brwi. – Szaleniec?
– Mylisz szaleństwo z dobrą zabawą. – Szczery chichot trzęsie wąskimi ramionami. – Ze mną przynajmniej jest wesoło.
– Jak diabli. – Rho z powrotem wkłada maskę, kierując się na pokład. – Jeśli ktoś kiedyś będzie na tyle głupi, by powierzyć ci przywództwo, rzucę ci wyzwanie. A ty nie odmówisz. Takie są prawa Watahy.
– Jeśli to zrobisz – dobiega go odpowiedź – zginiesz. Wiesz, że tak będzie, Rho! Wiesz, że ze mną nie wygrasz!
Rho trzaska za sobą drzwiami, mając nadzieję, że stłumią ten opętańczy chichot. Lecz drzwi się rozpadają, a śmiech wzmaga.
***
Alfa stoi we mgle. Czuje, że jego czas się kończy. Zachowuje wigor i jasność umysłu, lecz wie, że już nie długo będzie mógł im przewodzić. Maska zasłania jego twarz, lecz wiek zdradzają falujące na wietrze, zupełnie białe włosy i sposób, w który się garbi pod ciężarem lat. Wciąż można dostrzec drzemiącą w nim siłę i sprawność, jego fizyczność zachowała echa młodości, ale sam wie najlepiej z jak wieloma ograniczeniami musi się już zmagać.
Wzdycha na dźwięk wystrzału z armat. Spodziewał się komplikacji, dlatego zwlekali do ostatniej chwili. By uśpić czujność wroga.
Strzały szybko milkną, mgła zaczyna się przerzedzać, odsłaniając zdewastowany statek. Spod pokładu sączy się dym. Słychać krzyki i żałosne wycie. Lecz to nie Wataha wyje, nie teraz. Ale właśnie przez skowyt, który za sobą pozostawiali, zaczęto ich tak nazywać.
– Zdaję się, że prosiłeś o moje wsparcie – na ramię starca opada duża, męska dłoń, poklepując je – ale widzę, że całkiem nieźle sobie radzicie.
– Ogar Podziemi – wita sprzymierzeńca Alfa. – Wreszcie możemy osobiście się poznać. – Unosi maskę, by spojrzeć w twarz rosłemu mężczyźnie o szarych oczach, który stoi obok.
– Dla mnie to też zaszczyt. Jestem pełen uznania dla zasług Watahy. Robicie… kawał dobrej roboty. – Mężczyzna sięga po fajkę, jego twarz rozświetla pomarańczowy blask żaru. – W istocie jesteście jak wilki – wydmuchuje dym – które atakują chore jednostki, eliminując najsłabsze ogniwo ze wspólnego ekosystemu.
– Cieszę się, że właśnie tak to postrzegasz. Właśnie na tym mi zależy. By nasz świat był, przynajmniej odrobinę, zdrowszy. By nie dopadł nas rozłam i… – Wpatruje się w kolejnych członków Watahy, którzy wracają, ukrywając ostrza tekagi w karwaszach. – Rho – wywołuje po imieniu jednego z nich. – Gdzie jest Leto?
Rho wzrusza ramionami, waha się, lecz podnosi maskę przed nieznajomym, skoro ich przywódca też uznał, że nie trzeba kryć twarzy.
– A gdzie może być Leto? – Macha ręką za siebie. – Zapewne dobrze się bawi, dobijając niedobitków. I wszystko inne, co ośmiela się żyć w naszej obecności – prycha i odchodzi, zostawiając dwójkę mężczyzn wpatrzonych w statek, na którym dostrzegają postać wciąż tańczącą po pokładzie, pchając tekagi gdzie popadnie.
Alfa wzdycha ciężko.
– To właśnie w tej kwestii potrzebuję twojego wsparcia. – Zwraca blade spojrzenie na Ogara. – Niedługo mnie tu zabraknie. Obawiam się, do czego może dojść po moim odejściu. Leto ma charyzmę, lecz za grosz opanowania. Ciężko też mówić o zrównoważeniu, ale… Nie znam nikogo równie nieustraszonego. A wiesz jakie to ważne.
Starzec uważnie studiuje twarz młodszego mężczyzny. Ogar ściąga brwi, wpatrując się w postać na statku, która zakończyła swój taniec i teraz też wpatruje się w niego, uniósłszy maskę, spod której wysypują się długie, czarne włosy.
I've seen your face around here
– Rho o wiele bardziej nadawałby się na mojego następcę, ale Leto, z jakiegoś powodu, cieszy się większą sympatią. Nie wiem, za kim podąży Wataha – kontynuuje Alfa. – Rozłam, jak mówiłem, nie posłuży nikomu. Nawet jeśli wybiorą Rho… On nad nią nie zapanuje. Nie ma u niej żadnego autorytetu.
Ogar się wzdryga, odrywając wzrok od dziewczyny.
– Skąd pomysł, że ja mogę go mieć?
Kąciki ust Alfy unoszą się znacząco.
– Słyszała o tobie. A ja słyszałem w jaki sposób wypowiada się o Ogarze. Jeśli jeszcze nie jesteś dla niej autorytetem, na pewno szybko go zyskasz, jeśli się z nami sprzymierzysz.
Ogar unosi rękę, by przeczesać gęste brązowe włosy. Ma złe przeczucie co do tej prośby, ale wie, że nie powinien odmówić. Nad chaosem trzeba panować. Jeśli to on musi się tego podjąć, trudno. Ktoś musi.
– Czego ode mnie oczekujesz, starcze? – wzdycha, wciąż obserwując postać na statku.
– Współpracuj z nami. Poznaj nas. Wiem, że masz ręce pełne roboty, więc może ci się przydać wsparcie Watahy. W końcu cel mamy wspólny.
– A ona? – Ogar łypie na Leto, która oblizuje z krwi jedno z ostrzy, patrząc mu w oczy z odległości. – Jeśli mi się nie uda... Co, jeśli to zajdzie za daleko i będzie stanowić dla nas zagrożenie. Czy dopuszczasz myśl, że być może, dla większego dobra, będę musiał... pewnego dnia... zająć się nią w inny sposób?
Alfa zaciska dłonie w pięści. Opuszcza wzrok.
– Znam cię, Ogarze, choć może sądzisz, że to niemożliwe. Wiem, że masz dobre serce. Zrobisz, co będziesz musiał. Lecz obiecaj, że najpierw spróbujesz wszystkiego. – Starzec chwyta go za muskularne ramię, nie będąc w stanie objąć go palcami nawet w połowie. – Leto jest dla mnie jak wnuczka. Pogubiona, lecz ona też ma serce po właściwej stronie.
Ogar wypuszcza nosem powietrze, pomrukuje, skinieniem głowy godząc się na prośbę Alfy.
– Dziękuję. Sprzymierzmy się, a gdy odejdę, miej na nich oko, Ogarze. Interweniuj, jeśli zajdzie potrzeba. Uwierzą, że wypełniasz moją wolę, jeśli pokażesz im to, gdy będzie trzeba. – Wiotka, starcza dłoń przekazuje swój sygnet w silną łapę Ogara. – Dopilnuj, by się nie pozabijali. By ona – zerka na Leto, która dostrzega ruch na pokładzie i rusza w tamtą stronę, unosząc ostrza – nie zabijała… bez potrzeby.
Ogar marszczy brwi, obserwując krople krwi bryzgające na twarz dziewczyny. Uśmiechniętą twarz.
Napatrzył się dość, by wyrobić sobie na jej temat wstępną opinię. To nie przemoc jest tu problemem. Nie śmierć, którą niesie, dopóki zadaje ją tym, którzy zasłużyli. Nie obsesja na tym punkcie, jakiej bezsprzecznie się nabawiła. Nie sam fakt, że zabija bez skrupułów.
Problemem jest to, że jej się to po prostu podoba.
5 LAT PÓŹNIEJ
Zaun za dnia nie przeraża tak bardzo jak nocą. Jest spokojniejsze. Aktywny po zmroku półświatek odsypia, pozwalając reszcie mieszkańców zaznać pozorów normalnego życia. Przynajmniej do południa.
Zielona poświata, w której skąpane jest miasto, nie wydaje się tak jadowita w blasku dnia. Wycofuje się, onieśmielona ciepłem słońca. Nawet powietrze zdaje się czystsze, choć to nie może być prawda. A jednak lżej się oddycha.
Mężczyzna o ciemnych włosach, gładzi się po krótkim zaroście i bierze głęboki wdech, jakby chciał sprawdzić tę teorię. Szeroka klatka piersiowa unosi się, a koszula opina na piersi. Przy wydechu zanosi się krótkim kaszlem. Mięśnie na masywnych przedramionach pracują, gdy podnosi do ust zaciśniętą pieść. Nie, świeże powietrze zdecydowanie mu nie służy. Jego płuca przyjęły już zbyt dużo chemtechu.
Wzdycha, zapalając fajkę.
Przemierzając Aleje za dnia nie czuje się jak ktoś, kto rządzi tym miejscem. Nie czuje nawet, by Aleje go potrzebowały. To zmienia się po zmroku. Wtedy wciąż nosi ciężar miana Ogara Podziemi, choć próbuje rozstać się z tym tytułem. Nie uważa go za chlubny, choć budzi respekt i wciąż pomaga uniknąć wielu niechcianych sytuacji. Renoma robi swoje. Ludzie tak go pamiętają. Ludzie wciąż się boją. Nieważne, że teraz jedynie polewa piwo w „Ostatniej Kropli”.
Wyciąga klucze, zatrzymując się pod wygaszonym neonem z nazwą knajpy. Bez pośpiechu wsuwa w zamek jeden z nich. Próbuje przekręcić, lecz napotyka opór. Ściąga gęste brwi, z zastanowieniem drapiąc się po równo przystrzyżonej, siwiejącej brodzie i zaciąga się dymem. Wreszcie po prostu naciska klamkę.
Drzwi ustępują.
Wchodzi do środka, rozglądając się podejrzliwie.
Niemal natychmiast widok zasłania mu przestraszona twarz jednego z pracowników.
– Tiggs? Przecież miałeś otworzyć później.
– V-Vander! Całe szczęście! – Wysoki, młody chłopak o kręconych włosach i brązowych, przerażonych sarnich oczach wpatruje się w niego jak w ostatnią deskę ratunku. – W-Wilczyca tu jest!
Vander przytakuje ruchem głowy, jakby właśnie tej informacji się spodziewał, a żar w jego drewnianej fajce rozjarza się, gdy namierza wzrokiem siedzącą w kącie postać. Postać zachęca go, by podszedł, leniwym skinieniem palców.
COME ALONE, TELL ME UNDER THE TABLE
– Sama sobie otwarła? – zgaduje Vander, odkładając fajkę na bar.
– T-tak! By-była tu, gdy przyszedłem! My-myślałem, że ty… Ale… Ale wtedy pa-patrzę… A ona...
– Uspokój się, Tiggs – zleca mężczyzna spokojnym głosem. – Nie ma się czego bać. – Duża dłoń opada na ramię chłopaka w uspokajającym geście.
– N-nie ma?! – Oczy Tiggsa stają się coraz bardziej rozbiegane. – N-nie słyszałeś, co zrobiła ty-tydzień temu?!
Vander rozkłada ręce.
– Pozbyła się kilku łotrów, jak to ma w zwyczaju?
– Roz-rozwlekła ich flaki po całym Zaun! – Tiggs oddycha spazmatycznie. – J-ja to widziałem, V-Vander! Na w-własne oczy! Ona… Ona… – Zerka na postać przy stoliku w kącie. – Ś-świetnie się przy-przy tym bawiła.
– Cóż. Pewne rzeczy się nie zmieniają. – Vander wzrusza masywnymi ramionami. – Ale możesz mi wierzyć, kiedy mówię, że to – przenosi wzrok w dal, by napotkać zielone spojrzenie – oswojona Wilczyca.
– T-to ty tak twierdzisz, Van – duka przestraszony chłopak. – N-nikt inny tego nie-nie powie. N-niedobrze, że kręci się po K-kropli.
– Weź sobie wolne na resztę dnia, dobra, Tiggs?
– C-co? Przecież dopiero przy-przyszed…
– Weź. Sobie. Wolne – powtarza stanowczo Vander. – Ja się wszystkim zajmę – mówiąc to, nie spuszcza oczu z Wilczycy, a kiedy Tiggs wychodzi, rusza w jej stronę. Odwraca krzesło, by zwalić się na niego okrakiem i spogląda na dziewczynę z mieszaniną zaciekawienia i irytacji.
Na oko nie może mieć więcej niż dwadzieścia trzy, cztery lat. Ma pociągłą twarz, spiczasty podbródek, skośne zielone oczy, łypiące spod mocno zarysowanych brwi i długiej grzywki. Nierówno przycięte czarne włosy odstają niesfornie, wymykając się z niedbałego upięcia na karku. Taką urodę ciężko ocenić, kobieta zdaje się nie być ani ładna ani brzydka, lecz z pewnością charakterystyczna. Jedynie usta nie pozostawiają wątpliwości – wydatne, mocno wykrojone, o uniesionych kącikach, co w komplecie z iskrami w oczach nadaje twarzy wyrazu bezustannego rozbawienia.
Co zwykle nie mija się z prawdą.
– O co chodzi, Leto?
WHAT DO YOU SEEK?
– Przyszłam, żeby cię ostrzec – oświadcza poważnie Wilczyca.
– Ach… Znowu. – Vander zerka tęsknie na bar, gdzie zostawił swoją fajkę. – Przed czym tym razem?
Leto ściąga brwi.
– Myślisz, że żartuję?
– A robisz to? – Mężczyzna mruży czujne, szare oczy.
– Nie tym razem.
– Ale nie zaprzeczysz, że ci się zdarza. – Vander patrzy na dziewczynę twardo. Kładzie przedramiona na oparciu krzesła; dłonie swobodnie zwisają poza nie. – Pamiętasz, jak kiedyś tu wpadłaś, krzycząc, że przed barem czekają strażnicy?
Leto przez chwilę próbuje się powstrzymać, ale wreszcie parska śmiechem.
– No przecież czekali!
– Yhym. Tylko byli trochę nieobecni duchem, nie?
– Hej! Wtedy ci się to podobało!
– Komuś podoba się, że znajduje trupy na wycieraczce? – Vander przekrzywia głowę, patrząc na Wilczycę, jakby chciał zapytać, czy jest normalna.
Choć wiedział, że nie do końca.
– No nie wiem, wtedy powiedziałeś – Leto się prostuje, wznosi łokcie, jakby chciała uchodzić za szerszą w barach i obniża głos – Trzech tutaj, to trzech mniej na górze. – Odejmuje od ust niewidzialną fajkę, by wytrząsnąć z niej niewidzialny popiół.
Vander patrzy na nią, kręcąc z politowaniem głową.
– Wtedy… Byłem innym człowiekiem.
– No. Miałeś trochę poczucia humoru.
– Ta… Nazywaj to jak chcesz.
Zapada cisza, podczas której każde z nich wspomina tamten czas.
– No weź – przerywa ciszę Leto – przyznaj: to było troszkę zabawne.
Vander wznosi w górę ręce.
– Wystraszyłaś mi wszystkich klientów!
– No. – Wilczyca chichocze. – To też było całkiem śmieszne.
– Jak cholera. – Mężczyzna wzdycha, wpatrując się w rozciągnięte w uśmiechu usta. – Dobra. Miejmy to za sobą: z czym przychodzisz.
Uśmiech nagle się kurczy, Leto poważnieje.
– No wiesz. Sam powiedziałeś, że mam się tu pojawić, gdy tylko… Gdy tylko… – Leto milknie; przygładza włosy na czubku głowy, popadając w zamyślenie. Zielone oczy zachodzą mgłą, bezmyślnie wpatrując się przed siebie, gdzieś ponad ramieniem Vandera.
– Masz… jakieś wątpliwości? – podsuwa mężczyzna. – Mówiłem, żebyś przychodziła, gdyby wpadł ci do głowy pomysł, który nawet tobie wyda się zbyt popieprzony. – Czeka na odpowiedź, lecz ona wciąż milczy. – Leto?
Alfa stoi przede mną jak żywy. Wyciąga do mnie rękę.
– Więc powiedz mi, młody wilku – pomaga mi się podnieść z ziemi, na którą chwilę wcześniej posłał mnie jednym ciosem – czy chcesz ukarać tych, którzy ci zawinili?
Dłoń dziewczyny wystrzela nagle zza stołu i chwyta kurczowo dużo większą dłoń Vandera.
– Mam ochotę – mówi chrapliwie, wciąż patrząc w dal niewidzącym wzrokiem – zarżnąć ich wszystkich. Jednego po drugim. Nie spieszyłabym się. Czuliby każde ostrze. Krew wypływałaby powoli. A ja patrzyłabym jak cierpią.
Vander prostuje się w krześle.
– Ty mówisz serio…
– Gdybym miała ze sobą Watahę – kontynuuje Leto, rzucając mężczyźnie bardziej przytomne, złe spojrzenie – wycięlibyśmy ich w pień. Na koniec zostawiłabym jego. – Zielone spojrzenie ogniskuje się na szarych oczach. – Wiesz, co bym mu zrobiła? – pyta, uśmiechając się paskudnie. – Wycięła to drugie, to mniej kaprawe ślepie.
Vander zaciska palce na dłoni Wilczycy, czując, że jej dłoń się wymyka.
– O kim ty mówisz? – pyta, zaniepokojony. – Co się stało?
– Oni… Oni… – Leto błądzi spojrzeniem po stole, nabiera powietrza. – Mówiłam mu. Tyle razy mu mówiłam! Ale nie słuchał. Myślał, że jest chuj wie kim! Że chuj wie, ile może. Chciał być taki, jak jego brat… Kiedyś... Nie uwierzyłbyś, co zrobił. – Zaśmiewa się, jakby przypomniała sobie coś naprawdę wesołego, śmieje się do rozpuku, ocierając łzy z kącików oczu. A potem znów poważnieje. – Idiota. Ale był moim przyjacielem – w zielonych czai się coś mrocznego – a oni go zajebali.
Zabiera dłoń, tym razem jej nie powstrzymuje. Ani ostrzy, które wysuwają się z karwasza na przedramieniu dziewczyny.
– No to ja też ich zajebię, Vander – deklaruje zawzięcie, drapiąc się po szczęce tępą stroną ostrzy. – Wyrżnę ich wszystkich. Ktoś dawno powinien to zrobić.
– O kim ty mówisz! – Vander uderza otwartą dłonią o blat; cały stolik podskakuje, lecz Wilczyca nawet się nie wzdryga. – Tylko mi nie mów – szare oczy wypełnia zrozumienie – że chodzi ci o Silco…
Zielone oczy błyskają złowrogo.
– Właśnie. Po to tu przyszłam. – Wskazuje na Vandera ostrzami. – Tak, żebyś nie próbował wchodzić mi w drogę. Wiem, że kiedyś trzymaliście razem, ale… Jeśli cię tam zobaczę... – zawiesza głos, patrząc na mężczyznę w skupieniu. – Po prostu tego nie rób.
– Dość tego – warczy Vander. – Jeśli sądzisz, że ci na to pozwolę…
– Nie przyszłam tu prosić o pozwolenie – prycha Leto.
– Nigdzie się stąd nie ruszysz – podtrzymuje Vander tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Nie rozumiesz. – Wilczyca kręci głową. – Ja po prostu muszę to zrobić. Nie powstrzymasz mnie.
– Przyszłaś tu, bo chcesz, żebym to zrobił – nie ustępuje Vander.
– Przyszłam, żeby cię ostrzec. – Leto opiera ręce o blat, podnosząc się. – Tylko dlatego.
– Gówno prawda. – Vander sięga przez stół i łapie jej rękę, nim dziewczyna robi choć krok. – Nie obchodzi mnie, na ile świadomie to zrobiłaś, ważne, że zapamiętałaś, kto wie, może nawet wzięłaś sobie do serca to, co ci wpajałem. Dałaś mi słowo i dotrzymałaś go. Teraz ja dotrzymam swojego.
Najpierw znajduje na karwaszy przycisk, który chowa ostrza, a potem, wciąż mocno ją trzymając, wstaje i wlecze za sobą przez cały bar, za nic mając protesty i próby stawiania oporu.
WELCOME TO THE PLAYGROUND, FOLLOW ME
Leto zapiera się nogami, próbuje wyrwać z żelaznego uścisku, ale Vander jest od niej sporo większy i dużo silniejszy. Żeby go pokonać, musiałaby użyć tekagi, a tego nie zamierza robić.
– O nie, tylko nie tam! – wyje Wilczyca, rozumiejąc, że Vander prowadzi ją na zaplecze. – Obiecałeś, że więcej tego nie zrobisz!
– Nic takiego nie mówiłem – odburkuje Vander, wpychając dziewczynę za metalowe drzwi. – Przeciwnie. Dałem słowo, że dopilnuję, żebyś nie straciła życia w głupi sposób, a właśnie to zamierzasz zrobić.
Znajduje kajdanki, przypięte łańcuchem do stalowych krat przypodłogowego okna i szybkim, pewnym ruchem zatrzaskuje je na nadgarstku Leto. Następnie odchyla się do tyłu unikając ciosu dziewczyny. Nie żeby miał wyrządzić mu dużą krzywdę. Uśmiecha się, grożąc jej palcem. Odsuwa poza zasięg rąk Wilczycy, która przestaje się odgrażać i próbuje oswobodzić, opierając stopę o ścianę i zawzięcie ciągnąc za łańcuch.
– Skończyłaś? – Vander patrzy znad skrzyżowanych ramion, gdy Leto się poddaje, i dysząc wściekle, rzuca mu pełne gniewu spojrzenie.
– Rozkuj mnie.
– Jak tylko się uspokoisz.
– Już jestem spokojna.
– Tak – prycha Vander, a kącik jego ust się unosi. – Jak cholera.
– To sam to zrób, diable! Myślisz, że to takie proste?! Uspokoić się?! Taki jesteś, kurwa, mądry, to chodź! – Leto kopie w powietrzu, łańcuch się napręża, ograniczając jej ruchy. – Słyszysz?! Sam mnie wkurwiłeś, sam mnie uspokój! Chodź tu i…
TELL ME YOUR NIGHTMARES AND FANTASIES
Mężczyzna zabiera się do wyjścia, chwytając klamkę.
– Nie wychodź, jak do ciebie mówię, Vander!
Metalowe drzwi trzaskają z hukiem, tłumiąc jej wrzaski.
Hej :)
OdpowiedzUsuńJakoś tak początek skojarzył mi się z "Black Knight", podobnie odmalowany świat, przez co dość dobrze poczułam się swobodnie. Choć cała ta rozróba i postać Leto - zwłaszcza postać Leto - to nie jest coś cukierkowo różowego.
Może się wydawać, że tekst nie jest długi, ale wystarczył, by całkiem nieźle wymalować mi postać Wilczycy w wyobraźni. I, kurczę, to nie jest wcale taki zły obrazek. Fakt, jestem od niej totalnie różna, ale lubię czytać o takich postaciach (co już pewnie zauważyłaś xD). To wtrącenie do klatki mnie rozbawiło, podejrzewam, że nie zatrzyma dziewczyny na długo, ale może uda się wymyślić inny sposób, by nie dokonała kolejnej rzezi?
Muszę też pochwalić Cię za kwestie Tiggsa, ja je dosłownie czytałam z tym jąkaniem się, toż to świetny zabieg i całkowicie oddaje jego emocje w tamtej chwili. Masz mnie kolejny raz.
Chcę więcej.
Pozdrawiam
miachar