Wiem, że się rozpisałam, ale musiałam to skończyć.
Tak, perspektywa Vincenta pojawiła się po raz pierwszy ;)
Opuszczam laboratorium. Nie znajdę tu niczego prócz bolesnych wspomnień.
Nie zamierzam jednak się poddać.
Kiedy drzwi zamykają się za mną z metalicznym trzaskiem, ja już zmierzam w stronę wind.
Archiwa. Muszę tam dotrzeć. Zdaję się, że były na sześćdziesiątym trzecim piętrze.
Mijając drzwi, zza których wcześniej wyłoniła się Crush, zerkam na nie z niepokojem i ciekawością.
Co też wyprawia ta dziewczyna? Podziemie to niebezpieczne miejsce. Wiem, co tam się kryje. Nikt przy zdrowych zmysłach nie otwierałby tej puszki Pandory. Lecz Crush nie wyglądała zdrowo. Czuję niemiłe ukłucie w sercu na wspomnienie pełnych mako oczu.
Ktoś powinien ją powstrzymać.
Zatrzymuję się raptownie, oglądając niechętnie przez ramię.
Może ja?
Hm.
Może to powinienem być ja?
Nie.
To nie moja sprawa.
Kolejne ukłucie jest bardziej bolesne. Warczę głucho. Jasna cholera. Nie mam ochoty się w to mieszać. Wolałbym…
…trzymać się od niej z daleka.
Potrząsam głową ze złością, próbując pozbyć się natrętnych myśli, lecz twarz Crush pojawia się w nich i tak. Crush wyciągająca nas z ruin reaktora, podczas tej nieszczęsnej eskapady do Gongagi. Crush podtrzymująca mnie pod ramię, gdy nie byłem już w stanie iść o własnych siłach. Prowadząca samochód, by znaleźć dla nas pomoc, choć Jenova mi świadkiem, dziewczyna nie miała pojęcia co robi i zapewne nie potrafi prowadzić nawet chocobo. Crush przynosząca mi cholerną herbatę Cida Highwinda, pytająca, jak się czuję. Crush, która zawsze pierwsza łapała za topór, gdy komuś groziło niebezpieczeństwo. Która nawet mnie potrafiła odciągnąć od ponurych rozmyślań. Nieważne, że czasem tylko dlatego, że ściągała na nas nowe kłopoty.
Nigdy nie byliśmy blisko. To prawda. Lecz skłamałbym, gdybym powiedział… że byłoby to przeze mnie całkowicie niepożądane.
Ale nie chcę się niepotrzebnie angażować.
Jak wtedy.
Kładzie swoją drobną dłoń na mojej.
— Mam nadzieję, że to niczego między nami nie zmieni.
— Nie musisz się martwić. — Przez moment pozwalam sobie przyglądać się naszym dłoniom, po czym zabieram swoją. — Zachowam profesjonalizm.
— Oj, no właśnie... Nie chodziło mi o to. — Lucrecia spuszcza wzrok, kręcąc się lekko na boki. — Ja... naprawdę cię lubię, Vinny. Przykro mi, że…
— Proszę cię — przerywam z naciskiem, zaciskając mocno zęby — nie rozmawiajmy o tym. — Odrywam wzrok od jej twarzy, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje naszej rozmowy. Nie umyka mi błysk odbijający się w okrągłych okularach profesora Hojo, który stoi nieopodal, prowadząc dyskusję z innym naukowcem i udając, że wcale właśnie się nam nie przyglądał. — Najlepiej już nigdy do tego nie wracajmy — proponuję, a Lucrecia patrzy na mnie w zastanowieniu. — Zachowujmy się tak, jakby się to nie wydarzyło.
— Czyli... To znaczy... Jakby nic się nie zmieniło? — pyta mnie z tak szczerą nadzieją, że mimo bólu, który ściska mi serce, zdobywam się na uśmiech.
— Tak. Po prostu… Będę się trzymał w cieniu.
Jeśli teraz odwrócę wzrok, postąpię tak samo jak wtedy. A tego przecież żałuję. Bierności. Obiecałem sobie, że już nigdy nie pozostanę obojętny.
Muszę odpokutować za swoje grzechy.
Wypuszczam powietrze przez zaciśnięte zęby i zawracam, by zastukać w te nieszczęsne drzwi. Czekam chwilę, lecz nikt nie odpowiada. Mógłbym czuć się rozgrzeszony i odejść, lecz jeszcze naciskam klamkę, by zajrzeć do środka.
Nikogo nie ma.
Wzruszam ramionami i odchodzę. Myślałem, że poczuję ulgę, przecież… chciałem. Zrobiłem co mogłem.
Ale nie mogę oszukać samego siebie. To nie wszystko, co w mojej mocy.
Odkładam to na później, nie zamierzam jednak zrezygnować. Z jakiegoś powodu sprawa z Crush zaczyna mi zachodzić za skórę. Nieznośnie świerzbić. Zupełnie jakby to miała być moja szansa na odkupienie. Bo czyż ona nie jest tak samo pogubiona?
Przełykam ślinę, czując się coraz bardziej niespokojny. Wchodzę do windy, wciskam kilkukrotnie guzik z liczbą sześćdziesiąt trzy.
Powtarzam całą procedurę z kartą dostępu i szybko przedostaję się do archiwum, lecz napotykam na przeszkodę, gdy próbuję przejść dalej. Tym razem karta zawodzi. Z bramki wciąż jątrzy się czerwone światło, nie chcąc mnie przepuścić. Warczę, opuszczając brodę i patrząc spode łba na dział za nią. Wtulam nos w zapięty kołnierz peleryny, który zasłania moją twarz poniżej linii oczu.
Muszę pomyśleć.
Dłoń sama wędruje na kaburę Cerberusa, którą trzymam na udzie. Mógłbym… przestrzelić zamki, prędko znaleźć, po co przyszedłem i uciec, zanim alarm ściągnąłby odpowiednio dużo ludzi, by mi to udaremnić.
Ale wolałbym tego nie robić. Nie zdradzać się zbyt wcześnie.
I być może nie będę musiał. Słyszę za sobą kroki. Usuwam się w zacieniony kąt, wyczekując nadejścia osoby, która może stać się moją przepustką.
— Jasny chuj by to wszystko — słychać stłumione zrzędzenie, po czym rozlega się głuchy łoskot, jakby ktoś ciągnął czymś metalowym po ścianie tuż za rogiem. Nie odrywam pleców od ściany. Snop iskier o centymetry mija moją twarz, gdy paralizator kończy z rozmachem drzeć po powierzchni ściany i ląduje na ramieniu mężczyzny, który zatrzymuje się przed bramką, z ciężkim westchnieniem chowając drugą dłoń do kieszeni.
— Na co mi to. — Kręci głową, a potem nagle zasadza kopa w metalową bramkę, co skutkować musi bólem, bo zaczyna kląć, podskakując na jednej nodze. — Kurwa! — krzyczy, a blaszany korytarz niesie jego głos w dal. — Właśnie to, właśnie to mnie przez nią spotyka! — warczy wściekle, prostując plecy. — Ból. — Otrząsa się, a paralizator wraca na jego ramię, podrygując i raz po raz o nie uderzając. — Tylko i wyłącznie — dopowiada szeptem, lecz jakby z wahaniem. — No, może odrobina przyjemności — dodaje i śmieje się sam do siebie. Tym i tą całą pogawędką z samym sobą budzi moje poważne wątpliwości co do stanu swojego zdrowia psychicznego.
Przykłada swoją kartę dostępu do czytnika, a zielone światło przepuszcza go dalej.
Jak cień podążam za nim.
Cała sala pełna aktów TURKS i SOLDIERS. Z pewnością jest tu to, czego szukam.
Zatrzymuję się w bezpiecznej odległości. On wciąż mnie nie widzi. Wyraźnie jest wściekły, wyczułbym to nawet gdyby nie klną pod nosem. Używa o wiele więcej siły niż to konieczne, by wysuwać szuflady z kolejnymi aktami. Cud, że żadna z nich jeszcze nie zleciała mu na stopy.
— …wymyśliła sobie, kurwa… po chuj on jej opowiadał takie rzeczy! Oboje ich pojebało… powinni iść tam razem, spełniać swoje, nie wiem, chore fantazje i uwolnić nas od siebie! — mamrocze wściekle, szarpiąc za uchwyt kolejnej z szuflad. — Ja pierdolę… Trzeba na głowę upaść… No, kurwa, gdzie to jest! Kto to, do chuja, kataloguje! — Unosi w górę ręce w przypływie bezsilności, po czym opiera je na biodrach i przygląda się szufladom, dysząc. — A, nie. Czekaj, bo to pod „ef” będzie… — Przesuwa się i otwiera, już spokojniej, jedną z szuflad po lewej stronie. Tym razem szybko znajduje to, czego chce. Odwraca się, triumfalny uśmiech gości na jego twarzy, lecz w oczach dostrzegam błysk pomylenia. Z akt odczytuję nazwisko i imię: Fair, Zack.
Czyli mimo wszystko wziął sobie do serca słowa Crush. Choć, sądząc po jego stanie, dużo go to kosztowało.
If this is what love brings
Maybe I'll wait
Jest tak zapatrzony w akta, że mija mnie, nie zauważając. Wzruszam ramionami, zerkając na niego kątem oka i sam również zbliżam się do katalogu, kierując się pod literę „V”. Dopiero gdy wysuwam szufladę, słyszę jego głos:
— H-hej! — Zerkam za siebie i widzę, że Reno wpatruje się we mnie w osłupieniu. — Co ty tu, do diabła... — Obraca się na wszystkie strony, jakby spodziewał się ujrzeć, prócz mnie, kogoś jeszcze. — Kto cię tu wpuścił?! — Zaczyna wolną dłonią przeszukiwać kieszenie. — Niemożliwe, żebym zgubił... — Znajduje swoją kartę dostępu i z ulgą wypuszcza powietrze. — Jest tu. Całe szczęście. Szef i tak mi pojedzie po pensji, więc dobrze, że chociaż... — milknie, podnosząc na mnie już nie tak rozkojarzone, błękitne spojrzenie. — Gadaj, kto cię tu wpuścił, Valentine! — rozkazuje, wskazując na mnie palcem.
W odpowiedzi wzruszam ramionami, na powrót koncentrując się na katalogu.
— Nie ignoruj mnie, do cholery! — wrzeszczy za mną Turk. — Masz się stąd natychmiast wynieść, słyszysz?! Albo...
— Albo co? — rzucam, gdy on nie kończy zdania, zupełnie jakby szukał argumentu, który do mnie trafi. — Nie wypłacicie mi zaległego urlopu?
Sinclair prycha gniewnie.
— Ty już od dawna tu nie pracujesz — warczy i słyszę za plecami metaliczny grzechot rozkładanego paralizatora. — Nie masz prawa tu przebywać. Jeśli natychmiast dobrowolnie nie opuścisz archiwum, usunę cię stąd siłą.
— Chciałbym zobaczyć, jak ci się to udaje — odpowiadam, palcami przebiegając kolejne akta. Vade, Robert; Vai Rosario, Vaire...
— Powiedziałem, żebyś się wynosił!
— Dam ci dobrą radę, Reno. Nie wchodź mi w drogę — odwarkuję, docierając wreszcie do akt, których szukam. Valentine, Vincent. Akta są grubsze, niż te, które pomijałem. Już mam je wyciągnąć, kiedy tuż za moimi plecami słyszę charakterystyczny trzask uruchomionego paralizatora.
Ależ nieczysto, psia krew.
Wyczuwam jego ruch. Wiem, z której strony uderzy. Mam przewagę, już nie jestem tylko Turksem, jestem czymś dużo, dużo gorszym, a moje zmysły działają dużo, dużo sprawniej.
Nawet nie muszę się odwracać. Zgniatam w pięść metalową rękawicę i wyrzucam ją w górę, do tyłu, tylko lekko skręcając biodra. Trafiam go w nos, sądząc po odgłosie łamanej kości i niewyraźnie wykrzyczanym przekleństwie.
— Sam się prosiłeś — mruczę, mijając go, lecz mój wzrok przyciągają akta leżące obok niego.
Fair, Zack.
Sięgam po nie, ściągając brwi. Rzucam spojrzenie spode łba na katalog. Uderzam aktami o otwartą dłoń. Zdaje się, że szuflady uśmiechają się do mnie wyzywająco. Powolnym krokiem, wciąż rozmyślając, czy naprawdę chcę się w to ładować, podchodzę pod literę „F”. Wysuwam szufladę i niespiesznie grzebię w niej palcami.
Na pewno tu jest.
Fair, Crush.
Zabieram wszystkie akta ze sobą i odchodzę szybkim krokiem, zostawiając Reno Sinclaira na podłodze archiwum, na którą kropla po kropli kapie jego krew.
I bled, I bled for free
Zjeżdżam windą do lobby i wysiadam, skonsternowany ilością ludzi. Co tu się dzieje? Dni otwarte? Ze wzniesionego na końcu podium przemawia Rufus Shinra. Sposób w jaki się wysławia, kłamstwa, które opowiada, przyprawiają mnie o mdłości. Pospiesznie ukrywam akta pod peleryną, w razie gdyby kogoś zainteresowały. Planuję jak najszybciej się stąd wynieść, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Kieruję się do drzwi głównych. Niepotrzebnie zerkam za siebie na dźwięk oznajmiający, że kolejna z wind zatrzymuje się na parterze.
Już wiem, że zostanę tu do końca tej farsy.
Z windy wytacza się Crush Fair. Widziałem ją niecałą godzinę temu, a mimo to wygląda, jakby w tym czasie przeszła przez centrum średnio aktywnego huraganu. Włosy ma potargane, naramiennik przekrzywiony i wyraźnie kuleje, rozpychając ludzi, by przedrzeć się przez tłum. Domyślam się, na jakim celu jest skoncentrowana, domyślam się też, że ktoś próbował ją powstrzymać.
Ktoś być może wciąż powinien.
I chyba już ustaliłem z samym sobą, że to powinienem być ja. Nie sądziłem, że tak prędko nadarzy się kolejna okazja, by dotrzymać danego sobie słowa i choć wolałbym oficjalnie nie ujawniać swojej obecności, to wypada być konsekwentnym.
Wydaję z siebie pełen cierpienia pomruk i już mam podążyć za nią, gdy drzwi windy znów się otwierają. Z jej wnętrza wypada kolejny oberwaniec. Zachodziłbym w głowę, co tu się dziś wyprawia, gdyby nie fakt, że tego sam tak urządziłem.
Reno Sinclair wciąż krwawi. Ociera nos, zostawiając na białym rękawie krwawy ślad. Rozgląda się i jestem święcie przekonany, że wiem, kogo szuka. W przeciwieństwie do Crush, dostrzega mnie. Zatrzymuje na mnie wzrok pełen nienawiści, jednak nieco zdziwiony, że wciąż mnie tu widzi.
Cóż. Sam się sobie dziwię.
Chowam twarz za peleryną i wyciągam rękę, by wskazać mu kierunek, w którym w tłumie zniknęła Crush.
Reno ściąga brwi jeszcze mocniej, ale podąża za moją wskazówką. Szybko lokalizuje miejsce, w którym ludzie rozstępują się, pomstując, i rusza w tamtą stronę.
No dobrze, przerzuciłem tę odpowiedzialność na kogoś innego. Ale nie byłoby mądrze teraz się wychylać. Teraz mogę odejść z czystym sumieniem.
W miarę czystym.
Mogę?
Bo z jakiegoś powodu tego nie robię i czekam na rozwój wydarzeń.
Mam przeczucie, że to jeszcze nie koniec i rzeczywiście, Crush wreszcie dostaje się na scenę.
Sinclair. Miałeś jedno zadanie.
Cokolwiek zamierzała wygarnąć Rufusowi, nie powiodło się. Słucham, jak Shinra ją szachuje. Słucham słów Crush i nie umyka mi moment, w którym Rufus każe rozłączyć jej mikrofon. Wygrał tę rundę. Kiedy obserwuję zagubienie Crush, mam ochotę… Powinienem…
Cid Highwind, również obecny na scenie i kopcący niemiłosiernie, podchodzi do niej i obejmuje ramieniem. Wystawia do Shinry środkowy palec i odprowadza Crush, szepcząc coś do jej ucha – domyślam się, bo papieros między jego wargami raz po raz zmienia położenie.
Dobrze. Jest tu Cid, Crush jest w dobrych rękach.
Ruszam do wyjścia, lecz znów zatrzymuję się gwałtownie po kilku krokach.
Noż do cholery.
Czy ja…
Oglądam się przez ramię na podium, z którego Crush schodzi w towarzystwie Highwinda.
Czy ja znowu to robię?
Gave every part of me
Oddaję kobietę, na której zaczyna mi zależeć, w ręce innego mężczyzny.
To już, tak już…
Było.
Moje oczy rozszerza niedowierzanie. Ale nie mogę się mylić.
Proszę, obym jednak się mylił.
Teraz, kiedy już to dostrzegłem, nie pojmuję, jak mogłem nie spostrzec tego do tej pory.
Rozglądam się dyskretnie po pracownikach laboratorium.
Czy nikt tego nie widzi?
Przecież to… Do diabła.
Porzucam swoją wartę, którą pełnię w progu sali i podchodzę do Lucrecii, która stoi przy jednym ze swoich eksperymentów z jakimś stażystą.
— Porozmawiamy?
— Hm? — Lucrecia zwraca na mnie skonsternowane spojrzenie, regulując coś przy jednym z inkubatorów. — To takie pilne, Vincent? – pyta, rzucając mi pospieszne spojrzenie, podczas gdy stażysta wciąż do niej mówi, przewracając strony jakiegoś dokumentu. – Nie może zaczekać?
– Nie, nie może – niemal warczę, starając się nie przyglądać jej zbyt ostentacyjnie.
Lucrecia patrzy na mnie uważniej, przez moment studiuje moją twarz. Wyciąga wąską, wiotką dłoń, by zatrzymać monolog stażysty.
– Wrócimy do tego później – obiecuje, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Chodźmy. – Wskazuje, żebym szedł przodem, lecz kiedy zerkam na nią, jestem pewien, że tylko dlatego, bym nie dostrzegł, że jej chód też się zmienił.
Jak mogłem być tak ślepy.
Zmierzam do jej gabinetu. To jedyne miejsce tutaj gdzie możemy spokojnie porozmawiać, nie narażając się na wścibskie spojrzenia.
Zamykam za nami drzwi. Kiedy się odwracam, Lucrecia stoi tyłem do mnie. Gdyby było tu okno, zapewne wyjrzałaby przez nie w nadziei, że wydarzy się za nim coś na tyle ciekawego, by odwrócić moją uwagę od niewygodnego tematu. Ale w gabinecie nie ma żadnego okna, to pomieszczenie bez duszy, blaszane ściany odbijają jarzeniowe światło, wywołując mdłości. W przypadku Lucrecii, mdłości mogły być wywoływane także z innego powodu.
Milczę, nie wiedząc, jak zacząć. Nie chcę być niedelikatny, lecz tej rozmowy nie da się przeprowadzić taktownie. Lucrecia na szczęścia to ułatwia.
– Już... Już wiesz? – pyta, odwracając się do mnie powoli, niemal nieśmiało. Ten moment, w którym staje do mnie profilem...
– Wygląda na to, że każdy już wie – odpowiadam ochryple, nie mogąc oderwać spojrzenia od jej wyraźnie zaokrąglonego brzucha.
Lucrecia uśmiecha się smutno.
– Nie. Nie każdy jest tak spostrzegawczy.
Zamieram, podnosząc wzrok na jej twarz.
– Czyli... Chcesz mi powiedzieć... Że ON nie wie?
Uśmiech całkowicie gaśnie na jej twarzy.
– No wiesz. Jest... bardzo zajętym człowiekiem i...
Przerywa, widząc moją reakcję. Uciskam nasadę nosa, próbując powstrzymać wzburzenie. W głębi siebie wiem, że wcale nie wściekam się dlatego, że Hojo jest skończonym ignorantem, tylko dlatego że...
– To jego? – pytam oschle, wskazując brodą na jej brzuch. Słowo „dziecko” nie chce mi przejść przez usta. Może dlatego, że ciężko mi sobie wyobrazić, co może narodzić się z genów takiego potwora jak on.
– No wiesz? – Usta Lucrecii zaciskają się, tworzą teraz wąską kreskę, na co jedynie wzruszam ramionami. W tym momencie znika gdzieś moje uczucie do niej, pierwszy raz od dawna w jej obecności czuję coś innego.
Gniew. Dziki i bezradny. Jeszcze nad nim panuję, ale i tak mam ochotę potrząsnąć tą kobietą.
– Co ty sobie myślałaś? – wyrywa mi się, nim się powstrzymuję. – To nie jest materiał na... – Zaciskam dłonie w pięści. Nie mógłby chyba już bardziej się obnażyć. Stoję przed nią i wiem, że ona też wie, co naprawdę próbuję przekazać. Czego chciałbym, żeby pożałowała.
Jednak najgorsze w tym wszystkim jest to, że ona rzeczywiście zdaję się żałować.
– Ja... Nie wiem, Vincent, ja… Nie wiem. – Jenovo, naprawdę wydaje się być załamana. – Co ja teraz zrobię? – Nie jestem gotów na to, że rzuci mi się w ramiona.
Wreszcie.
Ale…
– Powinnam była… posłuchać głosu rozsądku.
Nie. Nie tak to miało wyglądać.
Lucrecia szlocha w moje ramię, a ja stoję z opuszczonymi wzdłuż rękoma. Nie jestem w stanie nawet jej objąć, choć...
Marzyłem o podobnej chwili, lecz to... To jakiś okrutny żart.
Lucrecia wciąż mówi, przełykając łzy.
– Chciałabym...
W mojej głowie narasta huk.
– Wolałabym… #### ## #### ##### #######.
Chwytam ją za ramiona. Odsuwam od siebie stanowczo, mocno patrząc w oczy. Jej zapłakana twarz nie wzbudza w tym momencie mojego współczucia. Sam nie wiem, jakie teraz odczuwam emocje. Może dlatego odwracam się bez słowa i wychodzę.
A może dlatego, że nie jestem w stanie znieść, że alternatywna, pożądana przeze mnie rzeczywistość przeszła tak blisko, boleśnie mnie trącając. Próbuję odnaleźć się w emocjach, zastanowić, co powinienem zrobić. Słowa Lucrecii dźwięczą w mojej głowie, nasilając ból.
– Wolałabym… żeby to było twoje dziecko.
Ale… Czy ja bym wolał?
Zaciskam palce na skroniach.
Nie tak. Nie na takich zasadach. Jeśli ona rzeczywiście żałuje, to nie w sposób, w jaki bym chciał. Zupełnie nie tak.
Tylko że…
A jeśli to moja jedyna szansa?
Albo w ten sposób, albo wcale?
Wracam za drzwi, podejmując tę trudną decyzję. Jestem gotów na poświęcenie. Może nawet kiedyś odnajdę w nim własne szczęście. Może… obojgu nam się to uda.
Może trojgu.
I WAS A HERO
– Posłuchaj, Lucrecio. – Podchodzę do niej, chwytam za wąskie ramiona. – Jesteś gotowa zostawić to wszystko?
– W-wszystko? – Duże, brązowe oczy patrzą na mnie ze strachem i nadzieją.
– Badania. Laboratorium. – Na moment zaciskam usta, ale musimy mieć jasność. – Jego.
Lucrecia nabiera powietrza. Odrywa wzrok od mojej twarzy, patrząc w coś za moimi plecami.
Protomateria.
– Zajmę się wami – zapewniam, by rozwiać jej wątpliwości – ale musimy porzucić Shin-Rę. Będziesz mogła kontynuować swoje badania gdzie indziej. Może moglibyśmy zamieszkać gdzieś w Nibel?
Lucrecia powoli kręci głową.
– Nie będę mogła… Potrzebuję tego laboratorium, żeby kontynuować badania nad…
– Zastanów się, co w tym momencie jest ważniejsze – naciskam, zmuszając, by spojrzała mi w oczy. – Czy nie będziesz żałować, że wybrałaś naukę?
– Och, Vincencie, to nie takie proste. Dobrze wiesz, że ja… – Wyciąga dłoń do mojej twarzy, lecz nigdy nie mam się dowiedzieć, co zamierzała powiedzieć.
…że ja nie mogę ci dać szczęścia, którego pragniesz?
…że ja zawsze chciałam dać nam szansę?
– Ruchy, ruchy, niezdary, nie mamy całego dnia! – Do gabinetu wdziera się skrzekliwy głos; drzwi uderzają o ścianę. Lucrecia odsuwa się ode mnie jak oparzona, wpatrując się w kosz róż, który niesie dwoje ochoniarz Shin-Ry. Stawiają go na środku i pospiesznie czmychają, roztrącani łokciami profesora.
– Odsunąć się, już! – Hojo poprawia biały kitel, pociąga nosem i unosi podbródek, rozkładając ramiona. – Lucrecio, skarbie! – zwraca się do niej, całkowicie ignorując moją obecność. – Chyba nie myślałaś, że nie zauważyłem… – chrząka, wymownie taksując ją wzrokiem. – To będzie… To jest… wspaniały prezent dla mnie. I świata nauki! Pomyśl o nowych możliwościach! Co możemy teraz… Zaraz. – Patrzy na mnie, wskazując palcem. – A ten co tu robi?
Zakładam ręce na ramiona, nie odwracając wzroku. Powinien wiedzieć. Ten psychol powinien wreszcie się dowiedzieć, co o nim myślę i…
– Vincent… tylko wykonuje swoją pracę, oczywiście. Poprosiłam go, żeby zajrzał, bo wydawało mi się, że ktoś próbował… Nieważne. Vincent już sobie idzie. – Lucrecia macha do mnie dłonią, posyłając wymowne spojrzenie.
Naprawdę?
Byłem gotów nawet…
A ona tak po prostu mnie… Spławia?
Jeszcze przez chwilę patrzę jej w oczy. Mam wrażenie, że ta niewysłowiona prośba wciąż tkwi na ich dnie. Ale kim jestem, by nadinterpretowywać rzeczywistość. Hojo otacza Lucrecię ramieniem, perfidnie się do mnie uśmiechając.
but you get the glory
A ona nie protestuje. Jej policzki kraśnieją. Czy potrzeba więcej, bym zrozumiał, gdzie moje miejsce?
Usuwam się w cień.
Ostatecznie.
Nie będę stać na drodze ich szczęścia.
Nie zawalczę.
I będę tego żałował do końca życia.
3 MIESIĄCE PÓŹNIEJ
Dzień nie różniłby się niczym od tych, które już spędziłem na służbie w laboratorium, gdyby nie…
– A co ty tu robisz? – parska na mnie Hojo, wchodząc z kubkiem kawy. – Wypad na dół do tych swoich Turksów!
Ściągam brwi, nie dając się wyprowadzić z równowagi.
– Turks już dawno odesłali mnie tutaj, żebym mógł ochraniać…
– Lucrecia jest niedysponowana – rzuca wściekle Hojo. – Nie będziesz tu dłużej potrzebny.
Znika za kolejnymi drzwiami, a ja za nim.
– Co to znaczy: niedysponowana? – dopytuję, czując narastające zdenerwowanie. – Coś z ciążą? Jest w szpitalu?
– W szpitalu – parska kpiąco Hojo i odwraca się do mnie, unosząc we wzburzeniu ręce, niemal rozlewając całą kawę. Jego oczy błyszczą niezdrowo. – Marny byłby ze mnie człowiek nauki, gdybym nie mógł się obejść bez tych pseudo oświatowych placówek, które… hej! Dokąd to!
Nie słucham go dłużej. Wymijam go. Ten… Gnojek. Trzyma tu gdzieś Lucrecię! Na jednym z tych… łóżek, na których robią to, te ich okropne eksperymenty, a teraz ona… Teraz ona na nim wylądowała, a zapewne potrzebuje pomocy medycznej, ona lub… dziecko.
Przemierzam salę za salą, zwracając uwagę, że jest tu dziś podejrzanie cicho i spokojnie. Gdzieś miga mi jeden czy dwóch stażystów. I tyle. Jeszcze nie podejrzewam, że nie ma w tym przypadku, że dziś ma nie być tu świadków. Jestem skupiony tylko na jednym, tylko na niej.
Od dawna.
Lecz nigdzie jej nie ma.
Otwieram wreszcie drzwi do jej gabinetu i choć akurat tu się jej nie spodziewam…
– Lucrecio… – Nie kłopoczę się zamykaniem, podbiegam do łóżka, które tu wstawiono, do spoczywającej na nim kobiety. Odgarniam spocone włosy z jej czoła, a ona uśmiecha się do mnie, choć ma zamknięte oczy. Na jej twarz pada lśniący blask protomaterii. Nie pamiętam, by jaśniała tak mocno, gdy ostatni raz ją widziałem. Nie pamiętam cieni pod oczami Lucrecii, gdy ostatnio jej się przyglądałem. Lecz dawno tego nie robiłem.
– Co on ci… – Poprawiam koc, którym jest okryta i wtedy dostrzegam pod nim jej brzuch i odbiera mi mowę. – Co on wam zrobił?! – wykrztuszam, widzą opalizujące jadowitą zielenią żyłki przecinające całą powierzchnię wzdętej skóry.
– Vin… cent… Nie… To nie tak… – szepta z trudem Lucrecia, próbując naciągnąć koc na brzuch. – To tylko…
– To ci szkodzi! Cokolwiek to jest… Nie widzisz?! – złoszczę się, jednocześnie przerażony i wściekły. – To on to zrobił? On?! Eksperymentuje na własnym dziecku?!
– To nie tak… Vincent. – Lucrecia unosi się na łokciach. – To ja… Ja też chciałam… Żeby nasze dziecko… było… wyjątkowe.
Odrzuca mnie. Nie wierzę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie ośmieliłby się…
To on. To musi być jego wina. Zmanipulował ją. Okłamał. Oszukał.
I was the saint, you used to adore me
I skrzywdził. Bardzo mocno skrzywdził kobietę, którą kocham.
I jej dziecko.
Nie czekam na ani jedno słowo więcej.
Wściekłość mnie dławi, napędza krew, która przepływa prędko, powodując szumy uszny i zawroty głowy. Biegnę przez laboratoria, rozległe na całe piętro, od sali do sali, nie zatrzymuję się, nie skupiam na tym, co lub kto jest obiektem przeróżnych eksperymentów, które się tu przeprowadza. Teraz liczy się tylko to, tylko to, że…
Jak mógł uczynić to jej?!
Potrącam jakiś stolik, który przewraca się, tłukąc o podłogę menzurki. Nie zatrzymuję się. Muszę go znaleźć, musi za to odpowiedzieć. Nie mogę dłużej biernie się wszystkiemu przyglądać. Byłem… Zbyt długo pozostawałem obojętny.
Nie. To nie obojętność z mojej strony, ja… próbowałem usunąć się w cień, chciałem… Żeby była szczęśliwa. Nawet jeśli to szczęścia oznaczało taki a nie inny wybór. Kim jestem, by to oceniać. Lecz teraz, teraz widzę, że nigdy nie powinienem był na to pozwolić.
— Hojo… — Znajduję go w ostatniej z sal, obszernej na ponad sto metrów kwadratowych, z wysoko zawieszonym sufitem, by pomieścić wszystkie te aparatury i inkubatory, w których wylęgają się wszystkie te wynaturzenia. Profesor pochyla się nad jednym ze stołów, na którym coś drży konwulsyjnie. Staram się nie patrzeć na opuszczoną ze stołu rękę, wbijając wzrok w plecy obciągnięte śnieżnobiałym kitlem. — Coś ty zrobił?!
Do tej pory nigdy jeszcze nie zwróciłem się do niego tak bezpośrednio. Jest moim przełożonym, lecz w tym momencie już o to nie dbam. Wiem, że moja kariera w tej firmie jest skończona. Nie chcę pozostać tu ani minuty dłużej, lecz… Najpierw wyrównam rachunki.
Plecy profesora trzęsą się w chichocie, którego nawet nie stara się ukryć.
— Vincent Valentine. — Odwraca się do mnie, celując w moją pierś z glocka, którego widokiem jestem zdumiony, bo spodziewałem się raczej skalpela lub strzykawki. — Wiedziałem, że po mnie przyjdziesz.
Nie namyśla się, działa natychmiast, tak ja ma w zwyczaju. To znów ja jestem nieprzygotowany, znów mnie wyprzedził.
Sięgam do Cerberusa, lecz w tym samym momencie pada strzał.
Cofam się o dwa kroki, lecz zachowuję równowagę.
Ból nie nadchodzi od razu. Gdy zerkam na swoją pierś, dostrzegam strzępy cienkiej strużki dymu, czuję swąd prochu. Ziejąca w mojej klatce piersiowej dziura pomału zaczyna wypełniać się krwią. Zbiera się w niej jak gęsty, wiśniowy syrop i wypływa leniwie, brudząc marynarkę i białą koszulę pod nią.
I bled, I bled for free
Jak ja się w to wplątałem, pytam sam siebie, zanurzając palce w gęstej, ciemnej krwi.
Do diabła, tego nie spierze żadna pralnia, przebiega mi przez myśl i wtedy zaczyna paraliżować mnie ból rozerwanych tkanek. Chwyta nagle, jakby zacisnęło się na mnie olbrzymie imadło, powala na kolana. Wzrok się rozmazuje, słuch szwankuje, lecz jestem pewien, że profesor zaśmiewa się w głos, gdy upadam w kałużę własnej krwi.
Chciałabym, żeby to był koniec. Nie chwalebny i nic nie znaczący, ale koniec. Chciałbym, by wtedy pozwolono mi się wykrwawić, co zakończyłoby mój pełen cierpienia los.
Ale ja budzę się na stole profesora. Nabieram spazmatycznie powietrza, cierpiąc jak jeszcze nigdy w życiu, świadom wszystkich okropności, którym poddaje mnie Hojo. Skrępowane kończyny drgają w więzach, gdy próbuję nimi poruszać. Moja pierś podnosi się zarazem szybko i nienaturalnie powoli. A on tłumaczy mi wszystko, co mi robi.
Your wretched victory
Nie jestem w stanie zapamiętać niczego z tego bełkotu. Może po prostu to wypieram, pewno tak. Ja tego nie chcę, ja… W tym cierpieniu zaczynam się sobą brzydzić. Tym, co ze mnie powstaje.
Tracę i odzyskuję przytomność mnóstwo razy.
Czasem widzę obrazy. Czasem krzyczą do mnie.
Mają twarz kobiety. Nie mojej Lucrecii.
Ta agresja próbuje utrzymać mnie przy życiu, próbuje…
Czasem jest tylko nicość.
– Jak… Mogłeś?! Obiecałeś mi… Obiecałeś! Miałeś go… oszczędzić!
– Od początku kręcił się pod nogami. Niewygodny ten twój cerber. Nie podobał mi się od samego początku.
– On… Nic nie zrobił! Czemu… ty. Dlaczego?! Powiedziałeś…
– Mam wgląd w jego umysł! Wiem, co planował!
– On nie chciał… Nigdy nie chciał… Nic złego…
– Zamilcz, kobieto.
Milknie. Wszystko milknie, wszystko gaśnie, a potem nagle wybucha.
Oślepiający błysk.
Ból.
Ból pożera moje ciało.
Moja ręka…
Rozchylam powieki.
Ręka…
Nie mam. Nie mam ręki. Z mojego lewego ramienia wystają metalowe pręty i…
Ciemność mnie znieczula.
Czy to… Ten blask. Czy to już?
Dlaczego robi się tak… czerwono.
– Co tu robisz, głupia?! Leż, bo uszkodzisz płód!
– To nie jest… To już nie jest…
– To projekt. On w końcu się powiedzie, rozumiesz?! Zapewniliśmy mu najlepsze z możliwych warunków, twoja macica to wytrzymała, wiedziałem, że tak będzie.
– Daj mu… na imię…
– Wiedziałem, że jesteś inna. Jesteś naukowcem jak ja. Narodzisz coś przełomowego! Nawet jeśli będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobisz w życiu…
– …Sephiroth.
Ten blask. Zalewa mnie. Wżyna we mnie. Rani, lecz czym różni się ten ból od poprzedniego.
– Ciii… Cicho. Wy… Wytrzymaj! Spróbuję… Szlag. Tylko to... mogę dla ciebie zrobić. Tylko tak możesz... przetrwać... tylko ty… Och, Vincent. Przepraszam.
I was a hero
Szkarłatne kolory wdzierają się pod moje powieki. Klatkę piersiową wypełnia żar.
– Wytrzymaj! To… To cię ocali!
To podłe, potępieńcze wycie… Czy to ja?
Uchylam powieki. Ten blask… Bije z mojej piersi.
Zaczynam słyszeć głosy.
Głosy mówią do mnie w mojej głowie.
Warczą.
I już wiem, że zostałem przeklęty.
Rozumiem.
Wszyła mi ją.
Wszyła we mnie protomaterię.
Esencję chaosu i… potworności.
Rogata muskularna bestia o pysku demona.
To ja, teraz to ja.
Ta siła, która mnie rozpiera. Ból, który ją napędza…
Staję przed tobą jako ja i nie ja. Jako chaos.
Na podłodze ścielą się trupy. Wielu, wielu ludzi.
Lucrecio…
Nie ma ciebie tutaj. Kiedy… Kiedy to było? Kiedy to… się wydarzyło? Zdaje się, że… Ostatnimi czasy nie myślałem trzeźwo. Zdaję się, że… Całkiem straciłem poczucie czasu.
A teraz te trupy, teraz ta wściekłość, ten gniew… Ty.
Dostrzegam cię w tym wszystkim, profesorze. Wydajesz rozkazy, każesz mnie zgładzić, lecz jednocześnie patrzysz z chorym podziwem na to, co ze mnie wylazło. Powstało. Na to, czym się stałem.
Lecz niezależnie od tego, co sądzisz naprawdę, niezależnie od tego, co się stało…
Te trupy. Tyle ciał. Żołnierze Shin-Ry mierzący do mnie z karabinów.
Tak.
W tej historii…
Teraz to ja.
Jestem tym złym.
Now I'm the villain inside of your story
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz