Kurz walk osiadł na ramionach, pokrywając je brudnobrązową warstwą. Twarz zdobiły zasychające krople krwi. W szeroko otwartych różnobarwnych oczach gościł szok. Usta otwierały się w niemym okrzyku zaskoczenia. Ból rozchodził się powoli, w paraliżujących zmysły skurczach. Przyłożone do rany dłonie nie mogły zatamować krwotoku, gdy górujący nad nią wojownik wyszarpnął włócznię, którą ją przebił.
To było dziwne uczucie. Wpatrywać się w wypływającą pulsami krew, gęstą i wiśniową. Bardzo nierzeczywiste. Słabość, która oblepiała policzki, powoli obejmowała skronie, jakby to przez nie wnikała w głąb ciała, by odebrać siły. Wykonała krok w tył, noga ugięła się pod ciężarem ciała. Zachwiała się, uklękła na jedno kolano.
Mimo poczucia beznadziejności starała się uciskać ranę, choć czuła, że życie wycieka z niej jak powietrze z nakłutego balonu. Tamowanie w ten sposób krwi miało mniej więcej tyle samo sensu, co próba udaremnienia ziarnkom piasku ucieczkę przez palce.
To nie mogło się udać.
Ivrel o tym wiedziała.
Świadomość, że to już, że rozpoczął się proces umierania, jeszcze nigdy nie spłynęła na nią z taką pewnością i takim spokojem.
Dopiero, gdy brakło jej tchu, zaczęła się bać.
DON'T YOU MISS
THE BREATHLESSNESS
Upadła. Z coraz większym trudem nabierała powietrza i sam fakt, jak ciężko przychodzi coś tak naturalnego, przerażał. Dusiła się, dławiąc własną krwią, a wszystko, co widziała, to płonące czernią oczy nad nią, pełne niezdrowej ambicji i męki egzystencji. Gdyby chociaż był dumny z faktu, że polega z jego ręki… Nie. On zawsze patrzył z pogardą.
Harlow. Dla niego liczył się tylko jeden cel, ten, który dzielił z królem Venishem. On sam – uważany jedynie za królewskie narzędzie, doskonałe i ślepo zapatrzone w stygmatyzujące dekrety, niekwestionujące praw Lyvii – miał się za patriotę, lecz przez wszystkich, którzy mieli z nim do czynienia, uważany był za żarliwego fanatyka, pozbawionego moralnego kompasu.
Może byłoby łatwiej umierać z myślą, że Harlow upatrzył ją sobie na wroga, uznał za zagrożenie i uparł, by się jej pozbyć, ale dla niego nie było to nic osobistego. On tylko sprzątał. Nie miało znaczenia, czy to była ona, czy jakakolwiek inna hybryda.
Tylko dlaczego tak się jej teraz przyglądał. Napawał się śmiercią, zwycięstwem? Docenił walkę, którą stoczyli?
– Zamierzasz wreszcie zdechnąć czy nie? – zapytał suchym szeptem, który usłyszała mimo wrzawy walk. Nachylił się ku niej, oprawszy podeszwę ciężkiego buta na jej uciskających ranę dłoniach.
Zalała ją biała lawa bólu, oślepiając, a mimo to część Ivrel się z tego ucieszyła. Oślepiona, nie mogła już widzieć tych gorejących niezdrową żądzą oczu. To nie była ostatnia rzecz, którą chciała oglądać.
Wokół niej zapanowało jeszcze większe zamieszanie, szarpanina, trzaski i krzyki. Nie mogła widzieć jak grupa Błędów z jej dawnego oddziału, rzuca się na Harlowa. Nie od razu zareagowała na ten wzmożony szum, dopiero po chwili znalazła siłę, by unieść powieki i przekonać się, że przepastne niczym otchłań bez dna oczy znikły, zastąpione parą innych, dwubarwnych oczu, pełnych dzikich błysków.
THE WILDNESS IN THE EYE
Których też nie chciała oglądać w ostatnich chwilach życia.
– Nie… ty… – wyrzęziła, spazmatycznie nabierając powietrza, próbując się unieść.
– Wolisz tamtego chuja, ech?! – zdenerwował się na nią. Jak zawsze. Poczuła jego dłonie zaciskające się na swoich ramionach. Zdołała zaprotestować słabym sykiem, którego zapewne nawet nie usłyszał. Lub zignorował. Uwielbiał ignorować jej protesty.
Świat się zatrząsnął, ból nasilił. Zwymiotowała krwią, gdy Beria uniósł ją z ziemi. Chyba straciła przytomność, na moment. Ocucił ją duszący kaszel i poczucie, że się topi. Próbowała pozbyć się z oskrzeli lepkiej wydzieliny, czerwone kropelki bryzgały z jej ust, gdy zaciskała pobielałe palce na silnych, twardych ramionach, znacząc profil Berii krwistymi rozbryzgami. Nie zwrócił na to uwagi. Udało jej się skupić wzrok na jego twarzy. Łuna intensywnie czerwonego zachodu nadawała jej romantycznego wyrazu, wydobywała blask z jego wiecznie głodnych ślepi, a on szedł w stronę zachodzącego słońca pewnym, szybkim krokiem.
– Piękny... – wyszeptała, opadając z sił. Głowa bezwładnie zwiesiła się przez jego ramię i mogła podziwiać odwrócone do góry nogami pole bitwy zalane niemal purpurowym blaskiem. – Ten ostatni… Zachód.
Beria sapnął, zerkając na nią ze złością.
– Ostatni?! – krzyknął na Ivrel, ledwo się powstrzymując, by nią nie potrząsnąć. – Nie pierdol, wilczyco. Obiecałem ci, że zginiesz z mojej ręki, tak czy nie?!
– Za późno. – Świat się kołysał, jakby zawieszony na linach huśtawki. Z ust wyciekała krew, spływając po policzku do skroni. – Ja właśnie… umieram.
Ciemność gęstniała. Duszności się nasilały. Przed oczyma przelatywały obrazy. Nie wiedziała, czy są. Czy tym, co się wydarzy, wydarzyło, czy może to tylko wytwór jej wyobraźni.
Kursor miga leniwie na tle białego arkusza. Irytuje. Ściągam brwi, wpatrując się w niego i nerwowo przekładając patyczek po lizaku z jednej na drugą stronę policzka.
Czego on oczekuje? Przecież wie, że nie nadaję się do biurowej roboty. Po chuj kazał mi osobiście sporządzić ten raport?
Opieram łokcie na stole, wsuwam we włosy palce, niecierpliwie przytupując pod biurkiem nogą. Nie mogę się skupić. Co mam napisać? Nie jestem w tym dobra. Zrobiliśmy rekonesans w okolicy Rushmere i tyle. Nic podejrzanego. Aż się nie chce wierzyć, że już niedługo ma się tam rozegrać jakaś bitwa. No to przecież nie będę opisywać fauny i flory wzgórz, do cholery.
Wzdycham przeciągle, odchylając głowę. Zerkam za okno. Granat nieba przeszywają pierwsze pomarańczowe blaski. Świta.
Z korytarza dochodzą jakieś trzaski. Każdy powód jest dobry, żeby oderwać się od raportu, więc wstaję, by to sprawdzić. Wychylam głowę przez uchylone drzwi i wydaje mi się... Hm. Otwieram drzwi szerzej, wychodzę na korytarz, podążając za ginącą za rogiem sylwetką. Zaglądam za ścianę, coraz mocniej ściągając brwi.
To on, bez dwóch zdań. Poznałabym z kilometra te lśniące, gładko zaczesane do tyłu czarne włosy, postawiony kołnierz płaszcza. Tylko że coś się nie zgadza.
Zwykle, idąc, postukuje czarną laską ze srebrnymi okuciami. Teraz wlecze ją smętnie za sobą, utykając. W eleganckich skórzanych traperach rozwiązała się sznurówka, a on nie zwraca na to uwagi, co mu się nigdy nie zdarza. Tak samo jak wracanie nad ranem do firmy w stanie wskazującym na spożycie wysokoprocentowych trunków.
COME HOME LATE IN THE MORNING LIGHT
– Soth? – wołam za nim niepewnie, a on stawia jeszcze kilka chwiejnych kroków, po czym powoli odwraca się w moją stronę, szurając butami. Kilka kosmyków wymyka się z jego starannie ułożonej fryzury, a on odgarnia je sprzed jasnych oczu, by lepiej mnie widzieć.
– Ja pierdolę. – Parskam śmiechem, gdy on próbuje zogniskować na mnie wzrok. – Aleś się załatwił. Tylko wypada to tak samemu?
– Niczego nie załatwiałem. I… skąd wiesz... że byłem sam.
Może i ledwo stoi na nogach, lecz dykcję wciąż ma nienaganną. Może jedynie pauzy między wyrazami są dłuższe niż trzeba.
Wzruszam ramionami.
– Bo nie masz żadnych znajomych?
Jasne jak topniejący śnieg oczy zwężają się, gdy analizuje to, co usłyszał.
– Aha – stwierdza wreszcie, ściągając usta. – Tak uważasz?
– Tak jest – wzdycham, robiąc w zamyśleniu bałagan na głowie. Być może powinnam czasem ugryźć się w język.
– Jestem tutaj – Soth wyciąga rękę, wskazując na mnie palcem – dyrektorem. Wszyscy… tutaj… Mnóstwo ludzi. Zatrudniamy… Ilu. Trzy tysiące? Sześć? I oni… – Soth krzywi usta, zastanawiając się, co właściwie chce powiedzieć.
– To twoi pracownicy, nie przyjaciele – podpowiadam dobrotliwie, choć zapewne brzmi to dość szorstko.
– Oni wszyscy pójdą ze mną tam, gdzie zechcę... jeśli dostaną takie polecenie – kończy twardo Soth.
– Och. – Unoszę brwi, wykrzywiając usta w podkowę. – A może… złożą wypowiedzenia?
Soth marszczy nos, kręci powoli głową.
– Nie – odpowiada pewnym siebie tonem. – Nie, ponieważ... Mają obowiązek słuchać swojego... – Marszczy mocno brwi, ściąga usta. – Nieważne. – Macha ręką, a ja patrzę na niego w konsternacji.
Za kogo on się ma? Może sobie być cholernym dyrektorem zasranej korporacji zrzeszającej pod przykrywką współpracy handlowej samych zbirów i najemników, ale jeśli uważa, że może wydawać nam rozkazy jak jakiś pierdolony generał, to chyba mu woda sodowa uderzyła do głowy. Naprawdę, za każdym razem, gdy zaczyna mi się wydawać, że jednak mogłabym go polubić, on przypomina mi, dlaczego go nie znoszę.
Arogancki dupek.
– Właśnie dlatego nikt z tobą nie wytrzymuje – prycham, wpychając ręce do kieszeni i odwracając się do niego tyłem.
– Nikt? – On też prycha. – Nigdy nie jestem sam. – Nieprawdopodobnie jasne oczy patrzą na mnie smętnie zza mgły nietrzeźwości. – A jeśli jestem, to z wyboru. Z... konieczności.
– Ta. – Wzruszam ramionami, oddalając się. Wyciągam z kieszeni rękę, machając nią w geście pożegnania. – Nara.
– Zaczekaj.
Zatrzymuję się, niechętnie. Odwracam przez ramię.
– Może... Może masz rację. – Soth uciska palcami nasadę nosa, zaciskając powieki. Wygląda, jakby przyznanie tego na głos sprawiało mu fizyczny ból. – Nie chcę... Nie zawsze chcę być sam. – Opuszcza rękę. Wpatruje się gdzieś obok, w ścianę, zagryzając usta. Między jego brwiami odznacza się pionowa zmarszczka. – Dlatego... Dzisiaj będziecie mi towarzyszyć. – Przenosi spojrzenie na mnie. – Wszyscy. Uprzedź swoje Błędy. Wieczorem… wychodzimy.
Nim udaje mi się zareagować, Soth naciska na klamkę drzwi, przy których stoi i śmiało wchodzi do środka, najwidoczniej przekonany, że to jego biuro. Sądząc po łoskocie, który się za nimi rozlega, jest to schowek na miotły.
Ramionami wstrząsa krótki śmiech. Kręcąc głową, wracam do siebie. Nie przejmuję się zapowiedzią Sotha. Nie sądzę, żeby zapamiętał naszą uroczą wymianę zdań.
***
A jednak pamięta.
Na skrzynkę wszystkich Błędów przychodzi informacja o planowanym na godzinę dwudziestą wyjściu i jestem jedyną, której się to nie podoba.
– Co cię ugryzło? – Evi przysiada na moim biurku, wyginając się w i przekrzywiając pod nienaturalnym kątem głowę, żeby zasłonić mi ekran, na którym wciąż wśród bieli miga coraz bardziej złowieszczo pionowa kreseczka. – Szefuncio chce nas zabrać na piwo, a ty narzekasz? Gorzej ci?
Warczę na niego głucho, wpatrując się w hybrydowe oczy i Evi zabiera tyłek z mojego biurka, wyciągając przed siebie otwarte dłonie w geście samoobrony.
– A wam naprawdę się wydaje, że to dobry pomysł?!
Obrzucam krytycznym spojrzeniem resztę hybryd. Atre jak zwykle się nie odzywa, spuszcza wzrok. Jax też milczy, ale nie odwraca oczu. Blitz strzela balonem z gumy, wzruszając ramionami i wciąga na grzbiet kurtkę, gotowa do wyjścia.
– A czemu tobie się wydaje, że nie? – Tylko Cruna wdaje się ze mną w dyskusje. Patrzy na mnie nieprzychylnie, odwracając nieco monitor, przy którym siedzi, by nawiązać kontakt wzrokowy; policzek podpiera na pięści.
– Serio? Muszę wam to wyjaśnić? – Wysuwam podbródek w przód, gestykulując z irytacją. – Banda cholernych hybryd, za głowy których półświatek oferuje niezłe już sumki i dyrektor znienawidzonej korporacji szlajający się po nocy po ulicach Exset! Znakomity pomysł! Nie musimy nawet zabierać ze sobą transparentu, że prosimy o wpierdol!
Bloodshot dreams under streetlight spells
– Wpierdol? To tego się boisz? – Przez drzwi (które z hukiem uderzają o ścianę) wchodzi wyszczerzony w dzikim uśmiechu mężczyzna. – Myślałem, że już cię oswoiłem z tematem. – Rozsiada się wygodnie na sofie stojącej pod ścianą, która trzeszczy w proteście pod jego ciężarem, a on sięga po pomarańczę ze stosu owoców umieszczonych w koszyku, stojącym na stoliku obok i wgryza się w nią z apetytem, pochłaniając od razu połowę i nie zadając sobie trudu, by wpierw obrać ją ze skórki.
Szczątki dobrych myśli opuszczają mnie na dobre na ten widok.
– Tylko mi nie mów, że ty też idziesz.
Patrzę na niego spode łba. Sok ścieka z kącika jego ust, a on ociera go przegubem, nie przestając się szczerzyć. To wystarcza mi za odpowiedź.
– No to na pewno nigdzie nie idziemy – oznajmiam, na co Błędy wydają jęk zawodu, a Beria wreszcie przestaje szczerzyć kły.
– O co ci chodzi, wilczyco, hę?! – naskakuje na mnie, zaciskając dłoń na oparciu sofy tak mocno, że pazury przebijając tapicerkę. – Ten mały, rządzący się sukinsyn choć raz nie zawraca Błędom dupy jakimś pojebanym gównem, tylko...
– Zaraz – wchodzę mu w słowo – “Błędom”?
Beria się zamyka, przesuwa żuchwę w bok, patrząc na mnie, jakby wymsknęło mu się coś niestosownego, choć przecież większość z tego co mówi, można uznać w najlepszym razie za niezbyt stosowne.
– Błędom – powtarza po chwili, jakby potrzebował czasu, by zdecydować, czy się z tego wycofać.
Teraz to moje usta rozciąga uśmiech.
– A od kiedy to ty jesteś jednym z nas, co?
Nozdrza Berii się rozszerzają.
– Przecież mnie do was, zasrańcy, przydzielili jeszcze w jebanej Akademii.
– Przecież ty nigdy tego nie uznałeś.
Beria zgrzyta zębami. Sam się zapędził w kozi róg. Nie zaprzeczył – tym razem – że do nas należy (może tylko dlatego, żeby nie ominęło go chlanie na koszt firmy), ale też, znając go, nie zamierza wprost do niczego się przyznać.
– Gówno cię to obchodzi, wilczyco – syczy wreszcie, nachylając się z kanapy w moją stronę. Mogę poczuć zapach pomarańczy i cedru, którym zwykle pachnie.
– Czy ja wiem, czy gówno. – Wzruszam ramieniem, udając, że się zastanawiam. – Chyba chciałabym usłyszeć, jak mówisz: “Jestem Błędem.” – Z całych sił staram się nie zaśmiać na widok szerzącej się w dwubarwnych oczach furii. – Zwłaszcza że, jak wiesz, to ja dowodzę Błędami.
Beria zrywa się z kanapy, zaciskając pięści. Patrzy na mnie z góry, wściekły.
– Zabawne są te twoje wahania nastroju – informuję go ze śmiechem, nieznacznie kręcąc się w krześle i śmiało znosząc jego pełne gniewu spojrzenie. – Próbowałeś to leczyć?
Łapa Berii staruje w kierunku mojej szyi, lecz zanim mnie dosięga, Cruna i Jax łapią go pod ramiona i wywlekają za drzwi. Wiem, że gdyby chciał, gdyby był naprawdę wkurwiony, ta dwójka by go nie powstrzymała, ale tym razem zadawala się obrzuceniem mnie stosem inwektyw, na co jedynie wzruszam ramionami.
Z jakiegoś powodu po moim ponurym nastroju nie został nawet ślad. I zaczynam nabierać ochoty na ten z góry skazany na porażkę wieczór.
– No dobra! – Podrywam się z krzesła, zacierając ręce i nie mogąc przestać się uśmiechać pod nosem. – To ja idę coś wszamać, może ten wszarz nie skonsumował całej stołówki i widzimy się o dwudziestej przed Hordą!
Wychodzę, śmiejąc się do siebie. W progu mijam zdezorientowanych Crunę i Jaxa. Błędy za moimi plecami tracą entuzjazm proporcjonalnie do tego, który ja zyskuję.
Ziemia Rushmere spływała krwią, bitwa wrzała, zderzając ze sobą żołnierzy Lyvii. Wiatr wojny unosił w górę piach, tumany kurzu wirowały w powietrzu, tworząc brudne spirale, rozbijające się o plecy walczących. Wiatr niósł w dal krzyki ginących, obojętny na ich losy i przebieg walk.
Ten sam wiatr uderzał w nozdrza Sotha, jakby chciał, żeby poczuł krew i śmierć, żeby w niej uczestniczył mimo dystansu, który pośredniczył między nimi. Stojący na wzgórzu mężczyzna mrużył oczy, gdy zimny podmuch owiewał mu twarz. Obserwował w napięciu przebieg bitwy w towarzystwie swojego zarządcy. Zaciśnięte w pięści dłonie pobielały.
Na tle walczących wyraźnie wyróżniała się sylwetka niebieskowłosej hybrydy. Soth obserwował ją od dłużej chwili, lecz wszystko wskazywało na to, że zamierza dotrzymać słowa.
Nawet wtedy, gdy padł na nią cień Harlowa.
Soth z niepokojem przyglądał się ich dynamicznej walce. Ivrel się nie poddawała, choć stawało się jasne, że przegrywa.
– Czemu się nie zmieni?! – syczał do siebie przez zęby, gdy hybryda upadła na jedno kolano. – Chyba nie zamierza dać się pokonać?!
Lecz wyglądało na to, że rzeczywiście przegra tę walkę.
Mimo tego, co jej obiecał.
Nie wiem, co mnie podkusiło.
No, może jednak przypuszczam.
Oddech. Szukam go desperacko. Potrzebuję chwili, by móc spojrzeć na wszystko z dystansu, przemyśleć to po raz ostatni, a może właśnie przez chwilę nie myśleć o niczym. Lub o czymś innym, czymś mniej poważnym, od czego nie zależą dalsze losy mojego życia czy całego królestwa.
Chciałbym choć na moment być kimś innym. Zrzucić ciężar zdrady, odpowiedzialności, przewrotu. Odpocząć.
– Wszystko... w porządku?
Ivrel stoi naprzeciw mnie, ściskając w dłoniach wysoką szklankę z jakimś finezyjnym drinkiem, chyba Lavender Sea. Zerka w stronę darta, gdzie reszta hybryd urządziła sobie turniej. Przez pub toczy się właśnie zwycięski ryk Berii, który trafia w środek tarczy. Dziewczyna wyraźnie się waha, jednak siada naprzeciw mnie, jej ciemne brwi zbliżają się do siebie, gdy obrzuca mnie uważnym, choć nieco zamglonym spojrzeniem dwubarwnych oczu.
Zawsze zastanawiały mnie te brwi. Dlaczego nie są niebieskie jak włosy? Czy to domena rasy?
– Tak – odpowiadam, wznosząc piwo i patrząc w zamyśleniu za okno. – W porządku...
– Yhym. A ty tak często mijasz się z prawdą?
A truth no one can tell
Przyglądam się hybrydzie uważniej. Nie sprawia wrażenia szczególnie bystrej i nie dla bystrości ściągnąłem ją do Hordy, a jednak zdaje się, że jej inteligencja emocjonalna jest na wysokim poziomie. Ciężko ukryć przed nią uczucia, nie sposób jej okłamać. Może to te wilcze zmysły. A może jeszcze coś innego.
– Muszę – odpowiadam zwięźle.
– Bo? – dopytuje, pazurem wygrzebując z drinka plasterek limonki.
– Bo i tak nikt by mi nie uwierzył.
Ivrel rozkłada ręce, jej postawa woła: sprawdźmy to.
Wzdycham ciężko, zerkam za okno, jakbym szukał tam ratunku, ale...
Może to dlatego, że piję od wczoraj, zaczynam się zastanawiać, czemu nie powiedzieć jej prawdy? To znaczy, istnieje więcej niż jeden dobry powód, to racja. Nie mam pojęcia, co Ivrel zrobi z tą wiedzą, a nie należy do najbardziej zrównoważonych osób, które znam. A jednak... Od początku zależy mi na tym, by pozyskać jej zaufanie. Zabrałem się do tego od dupy strony i aż dziw, że udało mi się uzyskać tyle, że się u mnie zatrudniła. Choć mam świadomość, iż nie zrobiła tego z sympatii do mnie. Wyczuwam dystans z jej strony, może nawet wrogość, a tym nie zjednam sobie jej potencjału. Ani lojalności, na której zależy mi najbardziej.
– HORDA – mówię, patrząc na nią znad szklanki. – Wiesz, czym jest?
Ivrel milczy przez chwilę, przyglądając mi się badawczo.
– Handlowa Organizacja Ras Dowolnej Anatomii – recytuje pełną nazwę znudzonym tonem. – Lecz skoro zadajesz mi takie pytanie, to zapewne... tylko przykrywka.
Celuję w nią palcem, kiwając głową na znak, że potwierdzam te domysły, a ona wzrusza ramionami.
– Podejrzewam to od dawna – wyznaje. – Za dużo kręci się tu morderców i innych takich pokurwieńców. – Spode łba rzuca spojrzenie Berii, który dla odmiany ryczy ze złości, próbując potrząsać maszyną do darta i w ten sposób zmusić ją, by doliczyła na jego konto więcej punktów. – Czyli – przenosi spojrzenie na mnie – nie pracujesz w handlu?
Nie sposób się nie uśmiechnąć, słysząc jak to ujęła.
– Nie, nie pracuję w handlu – potwierdzam, unosząc kącik ust. – To znaczy dokonujemy pod szyldem HORDY różnorakich transakcji, ale najczęściej mają mało wspólnego z handlem jako takim.
– Czyli są nielegalne albo są tylko przykrywką?
– Albo obie te rzeczy na raz.
– OK. – Ivrel jeszcze mocniej ściąga brwi. – Czyli co ty właściwie... prowadzisz?
– Hm. Dobre pytanie. – Pociągam łyka ze szklanki. – W sumie nie zastanawiałem się, jak to nazwać, by oddawało rzeczywisty charakter tej... instytucji – przez głowę przelatuje mi myśl, że powinien to być odpowiednik słowa „burdel”, w którym w pewnym sensie też wynajmujesz czyjeś ciało i zdolności, jednak nie w kontekście erotycznym – aczkolwiek samo słowo „Horda” dość trafnie określa to... wszystko.
Ivrel gestem zachęca mnie, żebym kontynuował.
– Zatrudniam ludzi o wyjątkowych talentach. Bojowych – uściślam. – Opłacam ich tak jak Błędy. Wielu wykonuje dla mnie różne zadania, które im powierzę, jak i wy. Większość... czeka w gotowości.
– Na co? – dziwi się Ivrel. – Po co ci te wszystkie łotry? Zbierasz jakąś armię, czy co? I skąd masz na to pieniądze, skoro tak naprawdę z nikim niczym nie handlujesz.
Przez moment wymownie milczę, bawiąc się podkładką pod szklanką.
– Pieniądze... mam. A armii potrzebuję. – Postukuję podkładką o blat. – A skąd i po co... Chyba jest na to jedna odpowiedź.
And I was still a secret to myself
Sięgam pod sweter, by wydobyć misterny łańcuszek, na którym zawieszona jest blaszka z białego złota. Podaję go Ivrel, która wpatruje się w nią z coraz większą konsternacją.
– Soth IV – odczytuje z niezrozumieniem. – Iv? Myślałam, że tylko na mnie tak wołają. Iv – od Ivrel – tłumaczy, jakbym tego potrzebował.
– To liczba, nie litery – wzdycham, a ona jeszcze raz zerka na blaszkę.
– Soth Czwarty? – Patrzy na mnie z coraz większym zdumieniem, a ja kiwam głową i sięgam, by zabrać jej łańcuszek.
– To moje insygnia. – Uważnie badam wzrokiem jej twarz, lecz tym razem nie jestem w stanie wiele wyczytać z mieszaniny emocji. Na wszelki wypadek, gdyby nie zrozumiała, dodaję: – Otrzymałem je podczas koronacji. Noszę je przy sobie, żeby... pamiętać, kim jestem.
Ivrel patrzy na mnie w bezruchu. Nie porusza się nawet, gdy tuż obok jej ucha przelatuje ze świstem rzutka do darta.
Hej :)
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy to pocieszające, kiedy ma się kogoś, kto obiecał być tym, który cię zabije, i właśnie stara się ciebie uratować, byś nie zginęła z rąk kogoś innego. Ale jest w tym coś sentymentalnego.
Iv ma poczucie wartości swojej i swoich ludzi, rozumiem, dlaczego z takim dystansem podeszła do zaproszenia szefa na wyjście i jak widać, jej intuicja dobrze odczytała jego intencje. Nieco zaskoczyłaś mnie tym, że Soth jest królem, ale to naprawdę jest odpowiedzią na pytanie, po co mu armia stworzona prze zbirów, łajdaków i morderców.
Jak zwykle dobre opisy i ukazane cechy charakterów bohaterów, jest też i akcja. Przy Twoich tekstach nie mam jak się nudzić.
Czekam na więcej.
Pozdrawiam
miachar
Ba samym początku gdy czytam o procesie umierania Ivrel, pomysłam, że w opisany sposób na pewno umarł by każdy ale nie ona. Jest to życie uciekające z niej i ta świadomość ale myślę sobie, że nie ona i nie dzisiaj. To zbyt proste, zbyt łatwe. Jak sen z którego się zaraz obudzi i powie sama do siebie : chciałabyś 😅
OdpowiedzUsuńStruktura HORDY jest mi znana od dawna i wiem jakie zasady nią rządzą i przyznam że nie zdziwiło mnie nic co uslyszla i doświadczyła Ivrel.
Tekst bardzo mi się podobal i jak zwykle ładnie łączy soe z resztą serii. A i piosenką ładnie wykorzysna i było to odczuwalne czym się inspirowała pisząc.