Rhys wygenerowany przez AI.
Ból.
Odklejam policzek od szorstkiej deski podłogi, ciągnąc za sobą zakrwawioną strużkę śliny. Od razu mnie mdli, a głowa ciąży, jakby spuchła, ciągnąc mnie w dół, w mrok.
Z najwyższym trudem podpieram się na łokciach, unosząc na czworakach. Wpatruję się tępo w podłogę, nie mogąc zapanować nad ślinotokiem.
Co tym razem się stało? Za co Liekki spuścił mi taki łomot?
Próbuję się skupić, cokolwiek sobie przypomnieć.
Podtrzymuję ogień, pilnując, żeby temperatura nie spadła, ani nie przekroczyła progu, który ustalił kowal. Po tylu latach spędzonych na służbie, nauczyłam się paru rzeczy i jestem pewna, że wartości są zaniżone. Podnoszę je. Liekki to zauważa. Każe przestać mi ingerować. Ale ja nie przestaję. Coś we mnie gaśnie lub coś się wznieca. Coś pęka. Chce zrobić dobry miecz, ja wiem jak, a on się myli. Ale nie wolno mi mieć własnego zdania, a tym bardziej komuś je narzucać. Jestem tylko Naznaczoną, a on moim panem. Słucham panów całe swoje życie. I to życie właśnie przestaje mi się podobać. Musi się zmienić. Albo skończyć. Chyba jest mi w tym momencie wszystko jedno, w którą to pójdzie stronę. Byle zaszła zmiana.
Co było dalej?
Nie słucham go, a on mnie odpycha. Mimo pchnięcia nie przestaję używać mocy. Parzę jego twarz. Liekki ryczy z ból i wściekłości. Wpada w szał. Tłucze mnie tym, co ma pod ręką. Pogrzebacz? Chyba tak. Po tym jak obrywam w głowę, tracę świadomość.
Ale on najwyraźniej nie przestał nawet wtedy.
Wciąż znajduję się w kuźni. Przez prześwity pomiędzy deskami dociera tu wątłe światło płonących na zewnątrz pochodni. Czołgam się w kąt izby i niezdarnie dźwigam na nogi, walcząc z bólem i przytrzymując się wygaszonego pieca. Zaciskam mocno szczęki i czując podejrzaną pustkę, badam ją językiem. Skurwiel wybił mi ząb. Kła? Czwórkę? Albo oba.
Gniew dodaje mi sił. Opierając się o ścianę, udaje mi się dojść do drzwi. Są, oczywiście, zamknięte. Siłuję się z klamką, ale oszołamiający ból głowy zdaje się rozsadzać czaszkę. Daję za wygraną, mdlejąc.
Budzi mnie odgłos łomotania. Najpierw sądzę, że to moja głowa pulsuje tym rytmem, ale potem słyszę skrzypienie otwieranych drzwi i głosy. Opryskliwy, należący do Liekkiego Brenna i brzydki, ochrypły, obcy głos.
— Czego, do chuja, nie wiesz, która godzina?! Zakład jest zamknięty!
Pogardliwe prychnięcie nieznajomego.
— Nie szukam miecza.
— To czego, kurwa, szukasz?! Guza?!
— Szukam... — Świszczący wdech, jakby węszenie. — Starej krwi.
— Co, kurwa?
— Jest tutaj. — Nie brzmi to jak pytanie, lecz jak niecierpliwa hybryda westchnienia z warknięciem. — Masz ją na rękach.
Rozlega się głuche łupnięcie, odgłos szarpaniny. Przystawiam oko do szpary między deskami i widzę wystające spod płaszcza ramię, rękę, dłoń, której palce zaciskają się na gardle Liekkiego.
— Nie masz do niej prawa — warczy nieznajoma postać. — Ta krew należy się mnie.
Zaciśnięta pięść trafia kowala w sam środek twarzy. Raz. Pod światło widzę dobrze bryzgające drobinki krwi z rozwalonego nosa. Trzask, jaki rozlega się przy uderzeniu, jest obrzydliwie niepokojący, stawia dęba wszystkie włoski na moim karku. Liekki upada i nie sądzę, by jeszcze kiedykolwiek miał się podnieść.
Wysoka postać w płaszczu nie poświęca mu więcej czasu. Unosi podbródek, kaptur zsuwa się z głowy, odsłaniając proste, czarne włosy, opadające swobodnie na czoło, a po bokach do linii szczęki. Jego nozdrza się poruszają. Teraz jestem już pewna, że mężczyzna węszy.
Nagle opuszcza wzrok i patrzy wprost na mnie. Jestem tego pewna, mimo że odgradza nas ściana. Przecież nie może wiedzieć, że go podglądam.
Rusza wprost na drzwi kuźni. Odsuwam się tak szybko, jak pozwalają mi obolałe mięśnie, widzę poruszającą się klamkę, słyszę pełne irytacji chrząknięcie. Po chwili drzwi zostają wywarzone potężnym kopnięciem. Deski pękają, sypią się drzazgi. Z mroku i pyłu wyłania się sylwetka rosłego mężczyzny. Przestępuje przez próg, pochylając nieco głowę. Jego twarz skrywa cień, lecz niemal mogę sobie wyobrazić, jak ściąga brwi, przyglądając mi się z odległości kilku metrów. Trwa to chwilę, aż rozlega się pomruk aprobaty. Mężczyzna zabiera z uchwytu przed kuźnią pochodnię i zbliża się, zatrzymując o krok przede mną. Obniża ogień na wysokość mojej twarzy i nachyla się. Przygląda mi się uważnie. A ja przyglądam się jemu.
Ma ostre rysy twarzy, ciemne, mocno zarysowane brwi, czarne włosy, wydatną, szeroką szczękę, gładką, wykończoną spiczastym podbródkiem. Poważny wyraz twarzy, ale kąciki jego ust się unoszą, a szczery, choć oszczędny uśmiech sięga różnobarwnych oczu.
— Heterochronia? — pyta Cid, ściągając brwi.
Erish przecząco kręci głową.
— Na początku też tak pomyślałam — mówi, marszcząc brwi — ale te kolory były zbyt... nierealistyczne. — Jej zamyślone spojrzenie ślizga się po konturach Cida, dziewczyna zdaje się być myślami gdzie indziej. — A teraz... Jesteś jeszcze mniej realny — mówi cicho, lecz nie do Cida, lecz do obrazów w swojej wyobraźni, w których Rhys powraca w jej życie. — Nie to, co gdy cię poznałam. Wtedy byłeś z krwi i kości. Gorącej krwi. I mocnych kości.
— Cześć — mówisz, wyciągając do mnie dłoń. Dłoń wciąż spływa krwią mojego oprawcy. Mojego pana. Nie sięgam po nią, mierząc cię podejrzliwym spojrzeniem. Nie zachęcasz mnie, lecz nie opuszczasz ręki. — Długo cię szukałem.
Głód w twoich oczach urzeka mnie, zastanawia i paraliżuje. Hipnotyzuje. Przeskakuję spojrzeniem z jednego w drugie twoich oczu. Z bystrego, złotego koloru w niekończącą się, kłębiącą noc. Strach walczy z fascynacją. Nadzieja z obawą, że oto trafiam z deszczu pod rynnę.
— Kim ty jesteś? — mamroczą moje usta, gdy próbuję poradzić sobie ze sprzecznymi doznaniami.
Uśmiechasz się żywiej.
— Jestem, by cię wyzwolić — mówisz, a głos twój czyni mnie podatną i tęskną. — Przybyłem po ciebie. — Dlaczego te oczy wydają się tak znajome? — Chodź ze mną.
Czekasz długo, wreszcie rezygnujesz. Chcesz zabrać dłoń, lecz wtedy ja, nie wiedzieć czemu, zaciskam na niej palce.
HEY I’M BEGGING YOU TO STAY
Twoja dłoń jest duża, ciepła i śliska od posoki. Mocny chwyt stawia mnie na nogi. W przypływie zawrotów głowy i lęku, instynktownie chwytam coś do samoobrony. W kuźni o to nie trudno.
— Nóż? — Śmiejesz się ochryple, jakbym właśnie opowiedziała świetny dowcip, podczas gdy ja celuję sztychem w twój brzuch. Nie mam wątpliwości co do jednego: jesteś zabójcą – otacza cię specyficzna, duszna aura, no i właśnie załatwiłeś Liekkiego. Kropelki jego krwi wciąż szpecą twoją twarz. Byłabym głupia, poddając się złudnemu poczuciu bezpieczeństwa, które próbujesz nade mną roztoczyć. Strach narasta, lecz twój cichy, nieładny śmiech topi rozsądek i mąci mi w głowie. — Czy ty właśnie ze mną flirtujesz? — pytasz rozbawiony; nachylając się ku mnie, niemal opierasz tors na ostrzu.
— Nie znam cię
(kurwa, czy aby na pewno?)
— odpowiadam dzielnie. — Nigdzie z tobą nie pójdę.
— Hm. — Wypuszczasz powietrze nosem; kącik twoich ust pozostaje uniesiony. — Skoro tak twierdzisz... — Patrzysz na mnie spod rzęs, głebia tego spojrzenia mnie przytłacza. — To chyba czas się zapoznać. — Błyskasz zębami w krótkim, wilczym uśmiechu. — Mam na imię Rhys
(coś w mojej pamięci szarpie się gwałtownie, zgłoski twego imienia huczą jak fale rozbijane o klif)
— i skoro już się znamy, Erish
(nie zdradzałam ci, jak się nazywam)
— pozwolisz ze mną.
Twój uśmiech, twoje oczy – wszystko spowija mrok.
Budzę się pod wpływem wstrząsów i drgań. Moje powieki rozchylają się leniwie, niechętnie. Świat drży. Prostuję plecy, opierając się o coś twardego – twój tors.
— Dzień dobry! — krzyczysz w moje ucho, podczas gdy rozpędzone chocobo pędzi w dół wzniesienia, skrzecząc radośnie. — Wyspałaś się?!
— W takich warunkach?! — Wizja, że zaraz rozbijemy się na jakimś drzewie na tym szalonym ptaku skutecznie mnie cuci. Chwytam mocno piór porastających masywny kark, na co zwierzę kwiczy w proteście, lecz nie zwalnia.
— Nie martw się, zadbałem o twój wypoczynek, nim wyruszyliśmy w podróż!
— Podróż?! — wykrzykuję, wykręcając szyję, by rzucić mu pełne wściekłości spojrzenie. — Uprowadziłeś mnie, do chuja!
Uśmiechasz się szeroko, twoje oczy – to złote i to czarne – wpatrują się we mnie intesywnie.
— Nic nie ujdzie twojej oszołomionej uwadze, doprawy! — chwalisz, a może kpisz, kto wie.
Chocobo wciąż mknie jak na złamanie karku, a mnie zaczyna mdlić.
— Każ mu zwolnić! — żądam, konstatując, że trzymasz lejce. — Nie chcę zginąć!
— Spokojnie! Przy mnie nic ci nie grozi!
Dlaczego ci wierzę? Dlaczego spływa na mnie spokój?! Dlaczego, do diabła, ci ufam, skoro nawet cię nie znam? Nieważne, ile razy powtórzysz mi swoje imię, nieważne, że sprawiasz obłędnie znajome wrażenie – jesteś mi obcy. I zdecydowanie powinnam się ciebie obawiać, a nie...
(twoje twarde mięśnie i szerokie barki za moimi plecami, żywiczny zapach zapadającego zmierzchu)
...pragnąć.
Nim dochodzę z sobą do porozumienia, spełniasz moją prośbę.
— No dziękuję ba…
— Cicho. — Kładziesz dłoń na moich ustach. Chłodną, dużą dłoń, pachnącą popiołem dogasającego ogniska.
Chocobo zwalnia do marszu. Wielkie ptaszysko stawia długie kroki niemal bezszelestnie, dzięki czemu słyszę, co cię zaniepokoiło.
Głosy. Śmiechy. Gdzieś niedaleko, zapewne na biegnącym równolegle gościńcu, ktoś podróżuje. Tylko czemu zachowujesz taką ostrożność? Czemu omijasz główny trakt, czemu skradamy się jak złodzieje, jak jacyś… Wrogowie Waloedu?
— Królewscy — syczysz z tak czytelną nienawiścią, że oblatuje mnie strach. Co ci zrobili? I co ty zrobisz im? — Poczekaj tu. — Zabierasz dłoń z mojej twarzy i całkiem zwinnie jak na swoje gabaryty zeskakujesz z wierzchowca. — Jeśli zrobi się niebezpiecznie, ona na pewno cię stąd zabierze — mówisz jeszcze, z niespodziewaną dla mnie czułością gładząc po dziobie białe chocobo. Oddalasz się, wpierw przeszywając mnie tym swoim dziwnym spojrzeniem. Patrzę za tobą, zachodząc w głowę, kim, kurwa, jesteś. I dlaczego wydaje mi się, jakbym już cię kiedyś spotkała.
Twoja sylwetka kołysze się lekko na boki, mierzysz około dwóch metrów i jesteś atletycznie zbudowany. Nosisz workowate, ciemnoszare spodnie, wciśnięte w sięgające za kostkę solidne buty ze stalowymi okuciami. U twojego boku kołysze się niecodziennego kształtu miecz. Dopasowana koszula i krótka, rozpięta kurta o podwiniętych rękawach dopełniają wizerunku. Płaszcz, w którym widziałam cię po raz pierwszy tkwi w bagażach przytroczonych do boków chocobo, rozpoznaję jego zwinięty materiał, wystający spod klapy podróżniczej torby.
Zostaję sama. Nic nie stoi na przeszkodzie, by wziąć cugle w ręce i stąd zniknąć. Uwolnić się od wszystkiego i zakosztować wolności.
Tylko czym jest wolność dla kogoś, kto zna tylko niewolę. Kto zawsze do kogoś należał i nie umie sam o sobie decydować, sam sobie być panem, bo zawsze miał pana. Może… Może go potrzebuję. Może ten stan rzeczy trwał zbyt długo i już nie wymknę się wypaczeniu. Może już nie da się obrać innej drogi.
Albo to twój magnetyzm każe mi za tobą podążać.
Kieruję chocobo na trakt. Z początku niechętnie mnie słucha, ale gdy rozumie, że podążamy za jego panem, opór znika. Wciąż ostrożne podąża gościńcem, aż za zakrętem wyłania się królewska karawana. Kilku żołnierzy leży przed nią, wykrwawiając się na zimnym bruku. Dalej wrze walka. Czterech odzianych w zbroję mężczyzn stawia ci czoła. Są o wiele lepiej uzbrojeni, ich stalowe zbroje odbijają promienie zachodzącego słońca, ale to ty cieszysz się od ucha do ucha. Twoja szybkość jest wręcz nienaturalna, refleks, którym się wykazujesz, unikając i parując ciosy, jest niebywały. I bardzo widowiskowy. Robisz to z lekkością i pewnością, a jednocześnie niedbale, od niechcenia, jakby czas płynął dla ciebie zupełnie inaczej. A kiedy żołnierze zaczynają dostrzegać swoją jedyną szansę we wzajemnej współpracy… nagle zapada noc, jakby tego wieczora jej się spieszyło. Niebo z pięknych kolorów różu przechodzi w głęboki fiolet w ciągu zaledwie pół minuty. Granat wyciska z siebie niebieski pigment, duszony czernią, aż zostaje tylko ona: rozpostarta nad nami ciemność. Nie ma księżyca, nie ma gwiazd, nie ma najlżejszego punktu, który służyłby za odniesienie w mroku. Są tylko wrzaski umierających kolejno żołnierzy. Agonalne jęki i metaliczny zapach krwi.
MY DARKSIDE WON TODAY
Nagle czuję na sobą twój oddech i zimno stali na gardle. Dyszysz, słyszę, jak wali ci serce. Twarz naznaczają żywoczerwone, rozproszone krople. Napędzany destrukcją ślubujesz mi los, który mam dzielić z trupami.
A jednak się zatrzymujesz. Rzężąc, z wysiłkiem odsuwasz ostrze, widzę na nim pełen obłędu uśmiech i odblask sypiący się z twoich oczu. Złote gorzeje intensywnością walki, lecz to drugie, pogrążone w nienazwanej żałobie zdaje się żarzyć. Jakby coś żyło na jego dnie. I było zaskoczone.
— Co tutaj — dyszysz — robisz. Kazałem ci czekać.
— Nie jestem pewna, czy możesz mi cokolwiek kazać.
Śmiejesz się brzydko, ochryple.
— Może dobrze… się stało — mówisz z trudem, jakbyś się dławił słowami. — Choć było… blisko.
Blisko czego?
Nie wyjaśniasz.
Patrzę na chaos i śmierć, które pozostawiłeś. Odzyskują kontury, jakby noc uzmysłowiła sobie, że za szybko zapadła i starała się oddać wieczór. Powykręcane ciała leżą bezwładnie rozrzucone. Niektóre wciąż drżą.
— Dlaczego? — pytam, ściągając brwi.
Wzruszasz ramionami.
— Nie znoszę skurwieli — ucinasz temat. Patrzysz z pogardą, lecz tylko w ciemniejszym z oczu odbija się nienawiść. Dopiero wtedy rozumiem.
— Jesteś dominatem — szepczę, a ty parskasz pogardliwie.
— Nie — zaprzeczasz. — Nie — powtarzasz z naciskiem, patrząc na mnie znacząco. — My ich nie dominujemy,
Wpatrujesz się we mnie, jakbym miała od tego pojąć, co masz na myśli.
Lecz nie pojmuję.
— Ty naprawdę nic nie wiesz... — wzdychasz; przez twoją twarz przebiega grymas rozczarowania. — Nie szkodzi. — Nie wiem, które z nas pocieszasz. — Nadrobimy to. — Pocierasz twarz, rozmazując krew i chowasz ostrze do kabury.
Mogłabym się założyć, że klinga się do mnie uśmiechnęła.
CDN.
Hej :)
OdpowiedzUsuńOch, jakże Ci dziękuję za przedstawienie pierwszego - nazwijmy je oficjalnym, okej? - spotkania Erish i Rhysa. Dopytam tylko: czy AI odzwierciedla to, co widzisz w głowie, myśląc o Rhysie? Dobrze go stworzyło? :)
Samo spotkanie musiało być krwawe, bez wyjaśnień, ale za to ze spojrzeniem, które potem trudno wybić sobie z głowy. Spodziewałam się, że Rhys to niezłe ziółko i lubi bitki, ale takie urządzanie rzezi... Chyba muszę do tego przywyknąć? Choć przecież cała ta seria ma w sobie dobrą dawkę brutalności.
Skoro Rhys znał imię Erish, kiedy po nią przyszedł, musiał o niej wiedzieć więcej. Skąd? Dlaczego przyszedł? Była z jakiegoś powodu ważna? Niby coś wiemy, ale pewne pytania pozostają. Dziękuję za te opisy, kolejny mocny charakter i końcówkę, która każe mi myśleć teraz o tym, jak klinga mogłaby się uśmiechnąć...
Pozdrawiam
miachar
Hey, tak! Generowałam i generowałam, aż zobaczyłam Rhysa. Może nie 100%, ale mocne 90. Zwłaszcza to coś w jego spojrzeniu, to widzę.
UsuńUdało mi sie wygrnerować też Seta, Erish i Zefira ;) Na pewno w przyszłych tekstach udostępnię.
Dziękuję za komentarz. Niezmiennie mnie buduje ;)