— Mam… mieć na nią oko — powtarza sceptycznie Clive. — Cid. Wysyłałeś już za nią Gava. — Zerka na zwiadowcę, który wraz z nim został wezwany do gabinetu przywódcy. — Jeśli on wrócił z niczym, to czego oczekujesz ode mnie.
Cid milczy. Pali, patrząc na Clive’a z pochmurną miną, po czym przenosi wzrok na zwiadowcę.
— Nie — mówi Gav, wyciągając przed siebie otwarte dłonie. — Nie tym razem, zapomnij. Mam ważniejsze rzeczy do roboty. A ty zaczynasz mieć obsesje, skoro chcesz wysyłać swojego najlepszego człowieka, żeby uganiał się za jakąś panną, zamiast śledzić wydarzenia w stolicy!
— I ten mój najlepszy człowiek nie potrafi ustalić, gdzie znika jakaś panna? — upewnia się Cid, podpierając policzek na pięści.
— Zostaw moją ambicję w spokoju. — Gav celuje w niego palcem. — Jestem najlepszym zwiadowcą, jakim dysponujesz, wiesz o tym. Znalazłem dominanta, za którym dziesięć lat uganiał się Rosefield! — Wskazuje na Clive’a i być może oczekuje wsparcia, lecz Clive zdaje się zatopiony w myślach.
— Lecz tym razem zawiodłeś — ryzykuje Cid, przymykając oczy, jakby oczekiwał, że Gav dopiero teraz zacznie się pieklić.
— Myśl sobie, co chcesz, Cid, ale prawda jest jedna: jeśli ja jej nie znalazłem, nikt tego nie zrobi. — Gav wzrusza ramionami. — Mówię ci, że to jakaś wiedźma — zaczyna snuć teorie, które jednak mają na celu nieco go usprawiedliwić — potrafi się teleportować albo zmieniać kształt, chuj wie. Nie wiesz przecież, skąd pochodzi. Może jest od wilkoludów, które żyją za oceanem i przemknęła mi przed nosem jak jakiś bezpański pies? Bo jak inaczej wytłumaczysz, że po prostu zniknęła mi z oczu?! Była i nie ma, rozwiała się jak dym na wietrze!
TREADING WATER, FADING OUT
— Na wietrze — powtarza w zastanowieniu Cid, gasząc niedopałek w ciężkiej kryształowej popielnicy. — No nic, w takim razie ty będziesz musiał spróbować, Clive. Może czegoś się dowiesz. Na przykład czy nasza koleżanka kryje pod szatą jakiś ogon.
— Nie kryje — odpowiada natychmiast Clive.
— Skąd ta pewność? — pyta podejrzliwie Gav, składając ręce na ramionach.
— Ja… Widziałem. — Clive zaczyna kaszleć w zaciśniętą pięść.
— Co takiego widziałeś, lordzie Rosefield? — nie ustępuje Gav. — Zakładając, że wiesz, skąd zwykle wyrastają ogony?
— No widziałem… jej… — Clive szuka ratunku u Cida, ale ten tylko uprzejmie się uśmiecha, zachęcając, by kontynuował. — Pośladki. Ogona nie ma i już — powarkuje Clive.
— On naprawdę wziął na serio to o ogonach? — upewnia się Gav, wskazując na Clive’a i patrząc na Cida. — Nie sądzisz, że… warto by zgłębić ten temat? — dopytuje ciszej, na co Clive zaciska usta, niecierpliwie się poruszając. Wygląda jakby zamierzał zdzielić Gava swoją płytowo-skórzaną rękawicą.
— Wiesz co, może ja się zajmę tym zgłębianiem, a tymczasem… — Cid wstaje, opierając dłonie o blat. — Chciałbym, żeby dotarła do was powaga sytuacji. Dla was to fanaberia, tymczasem z naszej tablicy łowieckiej znika zlecenie za zleceniem. Potwory, którymi powinniśmy się zająć, padają jakby same z siebie, przynajmniej nikt publicznie nie przyznaje się do ich zgładzenia. Świetnie, świat jest bezpieczniejszy i nie przyłożyliśmy do tego ręki – tym lepiej dla nas, chciałoby się rzec. Nie ponosimy ryzyka, żadnych strat w ludziach. Ale każde zlecenie to duże pieniądze, które mogłyby zasilić skarbiec Kryjówki, a przechodzą nam koło nosa. Ponieważ ktoś nas ubiega.
— Niech zgadnę — podejmuje Gav — zniknięcia tej wiedźmy i reszty szkarad są ze sobą powiązane.
Cid tylko rozkłada dłonie.
— Co? Myślicie, że… To niemożliwe. — Clive ściąga brwi, przypominając sobie trening, w którym brała udział Erish. — Nie byłaby w stanie pokonać czegokolwiek, za czym wystawiono list gończy.
— No nie wiem. — Cid wzrusza ramionami. — Kazałeś jej walczyć na miecze, tymczasem wydaje się, że jej siła jest niefizyczna.
— Masz na myśli... — Clive marszczy brwi i bezwiednie pociera obojczyk.
— Dokładnie to mam na myśli — przyznaje Cid z uśmiechem, patrząc na miejsce, którego dotyka Clive. — Trochę się wtedy odsłoniła, no nie?
NO WAY TO DROWN THE SILENCE OUT
Przechadzam się po Kryjówce spokojnym krokiem i chyba stanowi to naprawdę niezwykły widok, bo wciąż ktoś rzuca mi zaskoczone spojrzenie. No cóż, sama moja obecność jest czymś niecodziennym, jako że ostatnio ciągle działam w terenie, goniąc od sprawy do sprawy i bardzo rzadko można mnie zastać na miejscu, a jeśli już, to i tak zawsze gdzieś się spieszę.
Ale nie dziś, dzisiaj nigdzie się nie wybieram.
Podgryzam jedno z jabłek, które udało nam się wyhodować w miejscu, w którym nic nie chce rosnąć, nawet chwasty. Wszyscy krzywią się na ten widok. Mam nadzieję, że to nie dlatego, że mnie nie lubią. Szczerze mówiąc, liczę raczej na przynajmniej umiarkowane poważanie i odrobinę sympatii, i to nie dlatego, że wybawiłem większość Naznaczonych obecnych w Kryjówce, zapewniając im godne warunki do życia, tylko z powodu tego, że jestem fajny.
Co prawda te warunki tutaj są takie raczej mocno średnie: są zdani sami na siebie w każdej możliwej kwestii, lecz wierzę, iż wszelki trud jest lepszy od widma bata i bezustannego wyzysku, nawet jeśli oznacza to, że muszą zatroszczyć się dosłownie o wszystko. Od hodowli żywności począwszy. To stąd wiedzą, że jabłka, wyhodowane na splugawionej ziemi, która została ich domem, są, delikatnie mówiąc, niejadalne.
Mimo to chętnie wbijam zęby w owoce, które nie wyrosłyby tu wcale, gdyby nie ciężka praca naszej społeczności. Dlatego z lubością ogałacam je do ogryzka nawet się nie skrzywiwszy.
Jest już po zmierzchu, kiedy mój spokój zostaje zakłócony. Tak to już jest, że nic nie może trwać wiecznie.
— Cid! — woła zarządca, gestem przywołując mnie do siebie. — Skoro już raczyłeś się pojawić, możesz się tym wreszcie zająć. — Próbuje wręczyć mi księgi rachunkowe, lecz wykonuję zręczny unik.
— Nie dzisiaj, Otto — proszę, unosząc ręce. — Mam kupę roboty.
— Jakoś nie widzę. — Otto podejrzliwie mruży oczy. — Snujesz się tu bez sensu i... Jak możesz to jeść?! — beszta mnie, gdy z głośnym chrupnięciem odgryzam kawałek jabłka i wzruszam ramionami, jakbym nie wiedział, skąd to pytanie. — Zająłbyś się lepiej raportami, które walają się po całym twoim gabinecie!
— Później! — wołam z pełnymi ustami, prędko się oddalając.
— Czyli kiedy?!
Udaję, że nie słyszę pytania i tego jak Otto złorzeczy, choć kątem oka widzę, że wygraża mi pięściami.
TWISTING, TURNING, BREAKING OUT
Skutecznie unikam go resztę wieczoru, spędzając przyjemnie czas na doglądaniu mieszkańców.
Charon każe mi nie wtykać nosa w jej biznes, kiedy pytam, jak idą interesy. Kochana, urocza Charon. Goetz przeprasza za swoją babcię, tłumacząc jej podły charakter starością, za co tym razem to on obrywa wiązanką. Harpocrates raczy mnie opowieścią z najnowszej księgi jaką pozyskał dla naszej kolekcji, a Blackthorne nieuprzejmym tonem wyjaśnia mi, dlaczego powinien wykuć mi nowe ostrze. Zaskakuje mnie, jak wyrosły już dzieciaki, które zabraliśmy z Popiołu. Lavia uczy się sztuki szycia i z tego co opowiadają krawcowe wynika, że idzie jej doskonale, a Avi jest już pełnym energii i buntu młodzieńcem. Żadne z nich nie wie, gdzie podziewa się ich starsza siostra. Szkoda, bo chętnie sprawdziłbym też co u niej.
Udaje mi się ją znaleźć, kiedy już zmierzam do gabinetu, by udać się spać. Dostrzegam Erish przy niewielkiej niecce z wodą. Zatrzymuję się w półkroku, nabierając podejrzeń. Kto robi pranie o takiej godzinie?
Najwyraźniej ona. Klęczy, próbując zawzięcie doprać jasną koszulę. Nawet z tej odległości, przy nikłym świetle wschodzącego księżyca, widzę, że materiał jest mocno splamiony czerwienią. To podsyca wątpliwości, które noszę w sobie od dłuższego czasu. Gdzie, na Założyciela, mogła aż tak zakrwawić ubranie?
Obserwuję ją dłuższą chwilę. Być może wyczuwa mój wzrok, bo zaczyna co jakiś czas unosić głowę i rozglądać się dookoła. A może po prostu sprawdza, jak wielu ludzi kręci się jeszcze po Kryjówce, bo gdy tylko robi się puściej, porzuca swoje pranie. Wyciera mokre dłonie w tył spodni i opuszcza główny pokład.
Wychodzę z cienia, ciekaw dokąd się uda. Zachowując dystans, przemierzam za nią pokład wejściowy i idę do otwartej pod gołym niebem mesy, gdzie w głębi, pod zadaszeniem, stoi dostępna dla wszystkich tablica łowiecka, pod którą się zatrzymuje. Znów rozgląda się nerwowo i pewna, że nikt jej nie widzi, zrywa jedno z ogłoszeń.
Czyli dlatego znikają od dłuższego czasu. Muszę przeprosić Gauta za to, że Otto nawrzeszczał na niego po tym, jak zwróciłem uwagę, że niestarannie je rozmieszcza.
Czekam, aż Erish odejdzie i podchodzę, żeby sprawdzić, jakiego zlecenia brakuje.
Hermadryna?
Prycham, kręcąc głową.
Dziewczyna chyba oszalała, jeśli rzeczywiście zamierza porwać się na coś takiego. Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy nie powinienem od razu wybić jej z głowy tego szaleństwa, ale myśl, by zostawić sprawy ich własnemu biegowi też jest bardzo kusząca. Część mnie chciałaby się dowiedzieć, jak potoczyłby się pojedynek. Jak ona to robi.
A gdybym wysłał za nią Gava...
Nie kryjąc dłużej swojej obecności, zachodzę na główny pokład, gdzie Erish w popłochu wraca do prania. Ogląda się, by sprawdzić, czyje kroki słyszy i chyba blednie na mój widok. Przez chwilę nawiązuje ze mną kontakt wzrokowy, lecz prędko go urywa, powracając do zawziętego prania koszuli w zalanej przejrzystą wodą niecce w ruinach.
— Marnujesz swój potencjał — komentuję, przyglądając się jak młoda dziewczyna z pasją oddaje się temu pragmatycznemu zajęciu.
— Skądże — odpowiada ona. — Bez eteru jestem bezużyteczna.
— To dlatego znikasz tak często i odwiedzasz miejsca, którym jest przesycony? — próbuję ją sprowokować i ruchy dziewczyny rzeczywiście zamierają. Wstaje, podnosi głowę i patrzy mi wprost w oczy.
— Od dawna nie opuszczam kryjówki — oświadcza bez mrugnięcia powieką.
Niech mnie piorun strzeli, jeśli nie kłamie mi prosto w twarz.
— Skoro tak, należy ci się wychodne, zanim ktoś pomyśli, że cię tu więżę! — Poklepuję ją po ramieniu na tyle mocno, że dziewczyna chwieje się na piętach, nieomal wpadając do wody. — Będę mieć dla ciebie zadanie, co ty na to?
— Przepraszam, ale mam własne sprawy, którymi muszę się zająć — mówi Erish, odchrząkując. — Jeśli tak ci zależy, żebym opuściła Kryjówkę, to zamierzam to zrobić w najbliższym czasie.
— Och, mam nadzieję, że nie na długo. — Przybieram zmartwioną minę i w pozornie czułym geście kładę rękę na jej ramieniu, a wtedy sieć wyładowań wyzwala się spod mojej dłoni. — Obiecałaś mi to wyjaśnić — upominam ją, patrząc z bliska w orzechowe oczy. Mój głos zdaje się wibrować bardziej niż zwykle.
— Niczego takiego nie mówiłam — zaprzecza Erish, wycofując się w popłochu, pilnując stopami kamiennego brzegu. Spłoszone spojrzenie błądzi dookoła.
Już myślę, że ją mam, że ją przyparłem do muru, kiedy na pomoście wybucha spore zamieszanie. Słychać dobijającą do molo łódź, nawoływania o pomoc, o medyka, krzyki i bolesny jęk, przeradzający się w długi syk.
— Szlag. — Zaciskam zęby, jeszcze przez sekundę nie spuszczając wzroku z twarzy Erish, lecz nie jestem w stanie wyczytać niczego poza tym, że dziewczyna z całą pewnością coś przede mną ukrywa. Odwracam się i biegiem zmierzam w stronę krzyków.
— Co się stało?! — Wbiegam na pomost, próbując szybko rozeznać się w sytuacji.
Obolus i Jill podtrzymują rannego Clive’a, który broczy krwią na deski, dysząc szybko i ciężko.
— Kurwa.
Szybko wymieniam się z Jill, której kolana uginają się pod ciężarem mężczyzny.
— Tarja — instruuję ją prędko. — Biegnij. — Przytrzymuję ramię, które zsuwa się z mojego karku. — Clive, chłopie, w coś ty się znowu wpakował?!
Clive nie jest w stanie odpowiedzieć. Rzęzi i mimo słusznej postury i ciepłej nocy, czuję, że drży.
— Nie jest dobrze, co? — pytam Obolusa, gdy z wysiłkiem we dwóch wnosimy go po schodach.
— Nie jest — przyznaje przewoźnik, z trudem podtrzymując młodego Rosefielda pod pachami. — Myślałem, że mi umrze na łodzi.
Krew obficie kapie na drewniane schody, słyszę jej nieprzyjemne pluski i strach zaciska mi gardło.
— Co się dzieje, na świętą Gregorę?! — Przybiega Tarja i tylko wciąga ze świstem powietrze, widząc w jakim stanie jest Clive. — Szybko! — Popędza nas. — Połóżcie go od razu na stole. Biegnę się przygotować!
GOING 'ROUND, AND 'ROUND, AND 'ROUND
Mam wrażenie, że trwa to wieczność, ale w końcu docieramy do lazaretu. Białe prześcieradło, na którym kładziemy Clive’a błyskawicznie nasiąka czerwienią, co budzi moje skojarzenie z koszulą, którą z takim uporem próbowała doprać Erish, ale prędko pozbywam się tej myśli.
— Co mam robić? — pytam Tarję, która dezynfekuje szybko dłonie. — Coś mogę zrobić?
— Pomóż mi to z niego pościągać. Ty też, Jill.
Sparaliżowana, pobladła Jill natychmiast podwija rękawy i pomaga w wydobywaniu Rosefielda z elementów płytowej zbroi. Zrzucamy na podłogę ciężkie, sięgające połowy ud nagolenniki, rękawice i płytowe buty, a Tarja delikatnie rozcina skórzaną kurtkę, która przesiąkła krwią. Nic z tego nie uchroniło go przed doznaniem tak poważnych obrażeń.
— Mieliście tylko odwiedzić Dalimil, co się tam, kurwa, stało, Jill?! — pytam jej, w przerażeniu patrząc na tryskającą z rany na piersi mężczyzny krew i próbuję uciskać ją bandażami, które rzuca mi Tarja. Zarówno bandaże jak i moje dłonie niemal natychmiast stają się czerwone.
— D-Dziewiątka Noży... — odpowiada cicho drżącym głosem Jill. — Pojawił się na naszej drodze znienacka... Nie byliśmy gotowi do walki, zrobiliśmy wszystko i... Och, Clive! — Jill ukrywa twarz w dłoniach i zaczyna płakać, gdy chłopak traci przytomność.
WHEN THE WATER PULLS YOU UNDER
— Paskudnie to wygląda. — Tarja podaje Clive’owi środek zwiększający krzepliwość krwi i już dzierży w dłoniach zestaw do szycia, a jej asystent spryskuje rany ziołowym wyciągiem, mającym powstrzymywać krwawienie. — Głęboka rana na udzie, w pachwinie, dwie rany kłute w brzuchu, liczne płytsze cięcia i najpaskudniejsze, to nad obojczykiem... — Tarja podbródkiem wskazuje na miejsce, które uciskam. — Niebezpiecznie blisko tętnicy szyjnej. Obawiam się, że jest naruszona.
— Kurwa. — Usta mi drętwieją, Jill płacze coraz mocniej. — Zrób, co w twojej mocy — proszę uzdrowicielkę, a ona krótko patrzy mi w oczy. Nie dostrzegam w nich wiele optymizmu.
— Kiedy powiem, przesuń ręce, muszę zacząć szyć — instruuje mnie, lecz za każdym razem, gdy przesuwam dłonie, krew wypływa tak obficie, że Tarja nie jest w stanie ocenić, gdzie wbija igłę.
— Ja pierdolę, nie zdążę — syczy po kolejnym nieudanym podejściu. — Nic nie widzę. Jak mam go zszyć, jak nic nie widzę!
— Spokojnie, spróbuj jeszcze raz — zachęcam ją, samemu siląc się na spokój.
— Nie dam rady! — Igła w ręce Tarji drży. — Nie dam, kurwa, rady, Cid!
— Może... Może ja spróbuję?
Wszyscy podnosimy wzrok na drzwi, zza których dobiega pytanie. Widzę osobę, której w ogóle się nie spodziewam, lecz w tym momencie nie ma to znaczenia.
— Wiesz cokolwiek na temat medycyny albo wracania ludzi z zaświatów? — pytam przez zaciśnięte zęby.
Erish wzrusza ramionami i wchodzi do środka. Zdaje się, że ilość wszechobecnej krwi, od której nawet ja czuję się nieswojo, nie jest w stanie jej przestraszyć.
— Zobaczymy. Mogę? — pytanie kieruje do Tarji, która desperacko kiwa głową i spuszcza wzrok, wycofując drżące, zakrwawione palce, które wciąż uparcie dzierżą igłę. Próbuje oddać ją Erish, ale ta kręci głową.
— To nie będzie konieczne.
Kładzie dłonie na moich dłoniach, a mnie przebiega prąd.
I’LL WRAP MY ARMS AROUND YOU
Waham się, czy powinienem zabrać ręce, czy nie, lecz ona wydaje mi polecenie:
— Zostaw.
Zerkam na nią; ma zamknięte oczy, ciemna linia rzęs wyraźnie odcina się na tle jej skóry. Dostrzegam piegi na grzbiecie jej nosa. Zabawne na jakie szczegóły zwraca uwagę człowiek w stresie. Mimo wszystko niemal mimowolnie się wycofuję, czując nagły wybuch gorąca. Zerkam w dół i widzę, jak przez nasze dłonie sączy się ciepłe światło. Żar. Jak po skórze wspinają się płomienie.
— Wytrzymaj — mówi Erish, gdy gorąco staje się nie do zniesienia. Gdy znów podnoszę spojrzenie na jej twarz, oczy ma otwarte. Płoną jak dwa słoneczne dyski, sypiąc wokół iskry. — Jeszcze nie — informuje mnie, zupełnie jakby odpowiadała na jakieś moje pytanie, a ja mogę myśleć jedynie o coraz dotkliwszym, parzącym skórę pożarze. — Ifryt nie pozwoli — szepcze i chyba dopiero wtedy zdaję sobie sprawę ze strachu, jaki mnie wypełnia. Strachu, że potomek Rosarii dzisiaj umrze.
— Już. Możesz zabrać ręce — oświadcza wreszcie.
I’LL HOLD YOU WHILE YOU CRY
Wyciągam zbrudzone, rozgrzane dłonie spod jej mniejszych, które wciąż błądzą po ranie, lecz... Nie ma już żadnej rany. Jest gruba, różowa blizna, której krawędzie przeszywają języczki ognia. Przeszywają jak igła, którą Tarja nie mogła pracować. I omijają dłonie Erish, wyginając się niczym pod wpływem podmuchu za każdym razem, gdy zdaje się, że ją poparzą.
— Już — powtarza Erish i porusza się jak w transie, przesuwając dłonie nad inne zranienia na ciele Clive’a. — Już. — Rana sklepia się za raną, lecz tym razem nie pojawiają się płomienie, choć wyraźnie na tkanki oddziałuje jakaś energia. Nie widzę jej barwy, ale widzę drgania i ruch powietrza. — Już po wszystkim. — Erish zajmuje się ostatnim rozcięciem, jej dłonie błądzą po udzie Clive’a, ugniatając skórę jak plastelinę. Gdy wreszcie się odsuwa, Clive wyglądałby, jakby po prostu się zdrzemnął, gdyby nie ślady po krwotoku, którego doświadczył. Jego oddech jest wyraźnie równiejszy i już nie wstrząsają nim drgawki.
— Reszta w twoich rękach. — Oczy Erish gasną, gdy patrzy na Tarję. — Ale chyba lepiej go nie budzić. Powinien teraz odzyskiwać siły. Ciało i krew się odbuduje podczas snu. Ale ty to przecież wiesz.
— Wiem? — powtarza Tarja i chyba pierwszy raz widzę, że jest w szoku. — To, co zrobiłaś... Co ty zrobiłaś?
— Pomogłam, mam nadzieję.
— Tak, ale ty... — Tarja zerka na mnie i wraca spojrzeniem do Erish. — Czy ty... użyłaś eteru?
— Tak. Przecież to naturalne. Dla Naznaczonych.
— Erish — Tarja niepewnie chwyta jej dłoń, ogląda ją, lecz nie dostrzega niczego, czemu wartoby się przyglądać — jesteśmy na terenie pochłoniętym plagą. Nic tu nie rośnie, nie żyje, jest tylko ciemna, splamiona i splugawiona ziemia. Pozbawiona eteru w promieniu dobrych kilkudziesięciu kilometrów. Żaden z przebywających tu Naznaczonych nie może tutaj korzystać z magii. Żaden poza tobą, najwyraźniej...
Erish patrzy na nią z niezrozumieniem, aż wreszcie parska krótkim śmiechem.
— Aha — obwieszcza, wciąż chichocząc. — No tak. O kurde. — Zerka na mnie i jej uśmiech rzednie. — To teraz nie dasz mi żyć, co? — Zanim jej oczy zasnuwa mgła wyczerpania, dostrzegam w nich cień strachu.
AND IN THE DARK I’LL BE YOUR EYES
Rano nie pamięta niczego z tej rozmowy. A przynajmniej tak twierdzi. Jednak ja już wiem, że lubi mijać się z prawdą.
I że skrywa więcej niż jedną tajemnicę.
— Ale czy ona nie wyjaśniła, że od dziecka potrafi magazynować eter? — zastanawia się Gav, ściągając jasne brwi.
— Tak, tak twierdzi. Nawet jeśli założymy, że to prawda, to rodzi to tylko coraz więcej pytań. — Cid zakłada ręce na ramiona, zadowolony, że wreszcie potraktowano jego podejrzenia poważnie. — Osobiście nie znam żadnego Nosiciela, który potrafiłby kumulować eter, by wykorzystać go później.
— Tylko dominaci potrafią coś podobnego. Prawda? — Gav przenosi spojrzenie od Cida do Clive’a i z powrotem.
— Nie potrzebujemy eteru, żeby korzystać z mocy eikona — zgadza się Cid. — Ale tylko z tej konkretnej mocy, żywiołu, którego jest strażnikiem. W moim przypadku: Ramuh jest władcą piorunów, więc i ja mogę przyzwać błyskawice. — Pstryka palcami i między nimi rozciągają się drobne nici wyładowań. — Clive ma pod ręką ogień. I parę innych bajerów, taki wyjątkowy jest ten nasz lord markiz. — Cid uśmiecha się do Clive’a, który obdarza go chłodnym spojrzeniem. — Może Erish też jest w jakiś sposób wyjątkowa... — zastanawia się na głos, nie spuszczając wzroku z Pierwszej Tarczy Rosarii.
— Nie wiem — wzdycha ciężko Clive. — Ale po tamtym... incydencie...
— Nazywasz incydentem uratowanie ci życia? — upewnia się Cid, a Clive tylko zaciska usta.
— Chodzi mi o to, że nigdy nie widzieliśmy, by używała eteru w innym celu, niż do leczenia.
— To, że czegoś nie widziałeś, nie znaczy jeszcze, że to nie na miejsca.
— No dobra — kapituluje Clive. — Niech będzie. Coś w niej siedzi. Może to ten kłębiący się wewnątrz eter... Bo rzeczywiście wyczuwam go od samego początku. Już w Drahnie, gdy ją znaleźliśmy, ale... Jest coś jeszcze — zgadza się, wymieniając z Cidem długie spojrzenie. — Ty też to wyczuwasz.
— Masz na myśli to, jak na nas działa?
Clive kiwa głową.
— To znaczy... Jak? — pyta zdezorientowany Gav. — Bo zaczynam podejrzewać, że kręci was ta sama laska.
Cid śmieje się cicho, gardłowo.
— Erish z jakiegoś powodu wyzwala moce naszych eikonów — tłumaczy Gavowi. — Zupełnie jakby... — zamyśla się, próbując oddać w słowach uczucie, którego doświadcza. — Jakby je przyciągała. Jak magnes opiłki żelaza. — Przypomina sobie, co wydarzyło się wczorajszego wieczora, kiedy znaleźli się blisko siebie. — Wciąż nad nim panuję, ale... Mam wrażenie, że Ramuh chciałby się z nią... porozumieć.
DON'T THINK THAT THERE'S A SEDATIVE
STRONG ENOUGH TO STOP
— Ale czy... — Gav zerka niepewnie na Clive’a. — Czy to znaczy, że mogłaby zrobić to, co on?
Cid przez chwilę nad tym myśli.
— Nie, nigdy nie odczułem, że chciałaby mi coś odebrać. — On też przygląda się teraz Clive’owi. — Tobie zdarzyło się już podkraść moc cudzych eikonów, a że akurat byłem tego świadkiem, nie wyglądało to tak, jakby można było nad tym jakoś zapanować. Co, Clive?
— Jeśli pytasz, czy podjąłem w tej kwestii jakąś decyzję, to dobrze wiesz, że nie — odpowiada niechętnie. — To... Po prostu się wydarzyło. Zwalając mnie z nóg, przy okazji.
— A czy.... — Cid wyraźnie na coś wpada. — Nigdy nie wyczułeś od niej czegoś... co mógłbyś sobie przywłaszczyć?
— Hm. — Clive musi się zastanowić. — Nie, nigdy nie wyczułem, by Erish była w posiadaniu eikona... — W jego głosie słychać wyraźną wątpliwość, którą natychmiast wyłapuje Cid.
— Ale? — ponagla, uważnie śledząc mimikę jego twarzy.
— Nigdy też nie próbowałem... tak naprawdę się o tym przekonać.
THE WAVES THAT COME CRASHING DOWN
ON EACH AND ALL OF US
— No! — Cid bierze porządny zamach i uderza mężczyznę w plecy. — To teraz będziesz miał mnóstwo okazji, żeby to nadrobić! — Szczerzy zęby, wstając zza biurka. — Zapakować wam na drogę wino? Może pomóc. Chociaż mi się z tym niezbyt powiodło, to może jednak... — Drapie się po głowie porośniętej niedługimi włosami koloru brudnego blondu. — Może coś mocniejszego? Hm? Jak dużo alkoholu musisz wypić, żeby zbliżyć się do jakiejś dziewczyny, Clive?
— Nie masz tyle w zapasie — odpowiada za niego Gav i dwójka z trójki mężczyzn wybucha gromkim śmiechem.
Szczęk stali i krótkie okrzyki niosą się po tafli jeziora, jednak w promieniu wielu kilometrów nie ma nikogo (prócz mieszkańców Kryjówki), kto zwróciłby na nie uwagę. Okolica jest wyludniona i Erish odczuwa to mocno, patrząc na ciemne, niezmącone jezioro, z którego niczym kły z potwornej paszczy wystają fragmenty ruin Upadłych.
Jej serce drży na ten widok. Rozsiane po całej Valisthei ruiny od zawsze wzbudzają w niej tęsknotę. Przywodzą na myśl niewyraźne wspomnienie, które ciężko wyostrzyć; są jak znajomy zapach, który jednak nie sposób zidentyfikować.
Jak zapach chaosu i siły.
Jego zapach. Niepojęte ciepło dłoni i nie wróżący niczego dobrego uśmiech. Duszny i otulający mrok, w którego głębi kotłuje się złoty, starodawny blask. Wezwanie, pulsujące na wyciągnięcie ręki...
WHEN THE HURT IS A HUNDRED MILES LONG
— Kurwa!
Krzyk brata wyrywa ją z zamyślenia. Koncentruje spojrzenie na walczących na arenie chłopakach i zrywa się na nogi, widząc, że Avi trzyma się za dłoń, a spomiędzy jego palców wycieka krew, kapiąc obfitymi kroplami na ziemię.
— “Kurwa”, już ja ci zrobię “kurwa”! — Erish przeskakuje przez otaczającą arenę barierkę i wchodzi na niewielki plac treningowy. — Od początku mówiłam, że to durny pomysł, trenować na ostrą broń! — beszta brata i rzuca gniewne spojrzenie kapitanowi Łamaczy Klątw, który go szkoli.
— To… się wydarzyło niechcący! — tłumaczy prędko Cole. — Mówiłem mu, żeby włożył rękawice.
— Czemu nie posłuchałeś?! — Erish chwyta brata za rękę, niezbyt delikatnie przyglądając się ranie. — Czemu musisz być tak uparty?!
Avi z sykiem próbuje zabrać dłoń, ale Erish trzyma ją mocno. Jej oczy jaśnieją, z oczu chłopaka sypią się iskry.
— Po kimś to chyba mam, co? — odpowiada, a w Erish uderza, jak zmienił się jego głos. Jest głębszy, niższy, przypomina głos mężczyzny, którego znała.
— Jesteś… — zaczyna, ale zamiast kontynuować, skupia się na ręce chłopaka. Uścisk jej dłoni się wzmaga, nieznośne gorąco rozprzestrzenia w górę kończyny, lecz Avi już się nie wyrywa, znosząc bez słowa proces leczenia. — Jesteś prawdziwym synem swego ojca, Avi — kończy Erish, puszczając jego rękę. Chłopak podnosi ją na wysokość oczu i spod ciemnych, ściągniętych brwi przygląda się wygojonej ranie.
— Dzięki — mruczy niechętnie, przenosząc zaintrygowane spojrzenie na siostrę. — Rzadko mówisz o tacie… Ja i Lavia go nie pamiętamy.
— Wiem. Przepraszam — wyrzuca z siebie prędko Erish. — Po prostu… Mówienie o nim sprawia mi ból. Ale… Musisz wiedzieć, że bardzo go przypominasz... — Erish uśmiecha się, patrząc w jasne oczy brata i czochra jego pociemniałe włosy. — Bardzo — dodaje ciszej.
AND YOU SHADOW WEIGHS A TON
— A… Lavia? — pyta Avi, dzielnie wytrzymując „pieszczotę” siostry. — Czy… Przypomina mamę?
— Och. Ona… — Erish popada w otępienie, zanurzając się w myślach. — Ona też wdała się w ojca… Zdecydowanie.
— Mówisz to tak, jakby to było coś złego — zauważa Avi, uważnie studiując emocje Erish.
— Co? Nie! Znaczy… — Erish przygryza wnętrze policzka. — Martwi mnie jedna sprawa… Ale ty się niczym nie przejmuj. — Nabiera oddechu. — Wszystko mamy pod kontrolą.
Chciałabym, żeby tak było.
— Hm. Czy to z powodu tej jednej sprawy traktujesz Lavię inaczej?
— Inaczej? — Erish prędko zamyka i otwiera powieki. — Co masz na myśli?
— Ona to widzi, Erish. — Avi patrzy na starszą siostrę z przyganą. — Unikasz jej. Odkąd Rhys odszedł… Ona się o to obwinia.
— Co?! Jak to…. Przeze mnie?!
Avi wzrusza ramionami.
— Nie wiem, czy przez ciebie, ale… Trzymasz ją na dystans. I Lavia to czuje. Staram się jej tłumaczyć, że sobie to wymyśla, ale… ja też to widzę.
— Szlag, Avi, to nie tak… — zaczyna Erish, ale chłopak unosi dłoń, żeby ją powstrzymać.
— Jej to wytłumacz. Chyba na to zasługuje, co?
Rodzeństwo mierzy się na identyczne, orzechowe spojrzenia.
— Jakby to było takie proste — wzdycha Erish. — Ale dziękuję, że mi powiedziałeś. Porozmawiam z nią — Avi uśmiecha się z ulgą, ale ten uśmiech rzednie, gdy Erish kończy zdanie — jak tylko wrócimy z tej cholernej wyprawy.
— Jakiej znowu wyprawy?! — oburza się chłopak, krzyżując nabierające mięśni ramiona na piersi. — Ciągle gdzieś znikasz!
Erish wzdycha niecierpliwie, biorąc się pod boki.
— Wyobraź sobie, że nie robię tego dla własnej przyjemności — syczy i ścisza głos, zerkając, czy Cole nie podsłuchuje. — Ktoś z nas musi myśleć o przyszłości. Nie będziemy przecież ukrywać się tu do końca życia.
— Tak? I teraz też nas zostawiasz w trosce o naszą przyszłość? — Avi mruży oczy, nie spuszczając z siostry uważnego spojrzenia.
— Teraz... — Dziewczyna zastanawia się nad odpowiedzią i postanawia, że szesnaście lat to dość dużo, by czasem usłyszeć prawdę i zajrzeć do świata dorosłych. — Muszę wybrać się z Clivem do Dhalmekii.
— Z Clivem? — dziwi cię chłopak. — Po co? — Nim Erish udziela odpowiedzi, sam wysuwa teorię. — Bo Cid tak kazał?
Erish otwiera i zamyka usta, wypuszczając powietrze nosem.
AND YOUR RIVER HAS RUN DRY
Smagnięcia rozdzierają skórę, pieką żywym ogniem, naruszając stare blizny. Ból wypełnia umysł, wypiera każdą myśl. Nie możesz się ruszyć, trzymają cię okowy ich woli. Nie możesz uciec. Możesz jedynie błagać i obiecywać, że zrobisz wszystko... Wszystko. Byle przestali. Nie zakończysz cierpienia, ale niech się chociaż rozleje falą po ciele, niech już nie rozdziera duszy.
— Nie pozwolę, by ktokolwiek jeszcze wydał mi jakiś rozkaz — syczy wściekle, otrząsając się z ponurych wspomnień. — Ale... tak, Cid dał mi do zrozumienia, że życzy sobie mojej obecności w Dhalmekii.
Avi prycha ze złości.
— Ale nie pozwolisz sobie rozkazywać, co? — rzuca kpiąco, odwracając się, by wrócić do treningu, jednak raz jeszcze zerka na siostrę. — Pamiętasz, co powiedział kiedyś Rhys? — pyta, a Erish zamiera. — Wtedy tego nie zrozumiałem, ale teraz chyba wiem, co miał na myśli. — Robi krótką pauzę, by bezbłędnie przytoczyć zasłyszane słowa. — "Całe życie służyłaś, teraz zacznij żyć." — Patrzy na Erish spod prostej, niemal czarnej grzywki, a ją przebiega dreszcz; ma wrażenie, jakby patrzył na nią sam Rhys. — Ty też nic z tego nie zrozumiałaś, co? — Chłopak unosi miecz, opiera go o ramię i szuka wzrokiem Cole'a. — Sama powiedz Lavi, że znów znikasz. Nie będę cię więcej tłumaczył.
Znikajace panny sa najgorsze :D
OdpowiedzUsuńWilkoludy, fajna nazwa :) sama wymyslilas czy zainspirowana z gry?
Czyzby mieli konkurencje w polowaniu na potwory? Taka Final fantasowa wiedzminka :)
Tajemnicza dziewczyna ta Erish i bardzo niezalezna, widze, ze nie potrzebuje ani niczyjej zgody ani pomocy, zeby wykonywac zlecenia.
Czym jest lazaret tutaj? Jest pisany z malej litery, a mi sie kojarzy ten termin tylko z II wojna swiatowa. I rozstrzeliwaniem ludzi, wiec to nie to. Czy to jest nazwa miesjac i powinna byc pisana z duzej litery czy jak?
Dobra szpitalna akcja.
Nie spodziewalam sie ze Cliveowi moze sie stac cos tak powaznego. Gdzies w mojej glowie byl tym nietykalnym.
Czy Erish jest naznaczona? Czy tym dominantem?
A moze ona jest najsilniejsza z nich wszytskich :D Moze potrafi wladac wszytskimi Summonami a nie tylko jedym OOOOooooo.
( ja juz tworze w glowie alternatywna historie )
Cid - haha ja pierdole ale on ma czasem teksty. zawsze w odpowiednim momencie cos walnie.
Mysle, ze podobienstwo rodzenstwa Erish do ojca jest czyms negatywnym.
Jak swietnie wplotlas temat w koncowke. Dodalo to dodtakowej sily calemu powiedzeniu.
Hej :)
OdpowiedzUsuńOho, podoba mi się rozmowa naszych panów, wzmianka o pośladkach Erish mnie rozbawiła, a myśl o nowej misji zaostrzyła apetyt na niezłą przygodę. Dziękuję za przedstawienie za pomocą narracji Cida pewnych kwestii związanych z Erish. Jak zwykle świetne opisy i dialogi z Twoim poczuciem humoru sprawiły, że czerpałam przyjemność z lektury, niezmiennie czekam na więcej.
Pozdrawiam
Miachar