Nie sądziłam, że zobaczę coś nowego i się nie pomyliłam — podejście do okna wystarczyło, bym widziała, że świat, choć trwa, to w formie, która świadczyła o coraz większej erozji. Budynki niszczały, ulice stawały się coraz bardziej dziurawe i nie do pokonania, latarnie raczej myślały o tym, by upaść niż dawać światło wieczorową porą. Do tego ludzie upodabniali się do cieni lub zombie, o których mówiło tyle filmów i dzieł literatury, nie zaś do osób, które cieszą się życiem.
Jakże dobrze to wszystko rozumiałam i współodczuwałam.
Taki widok nie zachęcał do wyjścia i jakiejkolwiek aktywności, ale nie mogłam dotrzeć do biura inaczej niż za pomocą metra. Tylko chęć przeżycia, nim wszystko przemieni się w nicość, motywowała mnie do tego, by zwlec się z kanapy w salonie-sypialni-gabinecie, ogarnąć choć trochę po słabo przespanej nocy i wyjść w ten obraz istnej nędzy i rozpaczy.
Że też przyszło mi zamieszkiwać Ziemię właśnie teraz, kiedy najlepsze — najgorsze chyba też — czasy miała już za sobą. Gdybym mogła wybrać, przeniosłabym się do początku dziewiętnastego wieku, gdy postęp dopiero nabierał dosłownie pary, a rolę w życiu miałabym z góry przypisaną i narzuconą, nie musiałabym wówczas poświęcić dwóch dekad na szukanie tego, co chcę w ogóle robić. Ale nie wynaleziono wehikułu czasu — to mrzonka, która nie może się wydarzyć –—więc mogłam jedynie żyć w tej teraźniejszości, w istniałam.
Zebranie się do pracy nigdy nie napawało ekscytacją, było zbyt rutynowe, więc nawet nie poświęcałam temu zbyt dużej uwagi. Rozbudzona stawałam się nie za sprawą wypitej przed wyjściem kawy z saszetki, ale przez kilka innych zdarzeń, które mogły wystąpić o tej godzinie.
Odrobinę pomogło, gdy jak każdego dnia — żadnego bowiem nie spędzałam w całości w mieszkaniu — sprawdzałam, czy w kieszeniach oliwkowej kurtki znajdują się potrzebne rzeczy. Cztery przedmioty, które musiałam mieć dosłownie pod ręką nawet podczas krótkiego spaceru. — Klucze są — mruknęłam do siebie — chusteczki są, pomadka jest, maseczka… cholera!
Powinnam wychodzić, ale bez nowej maseczki z filtrem było to chwilowo niemożliwe — bez niej byłabym martwa o wiele szybciej. A jakoś do grobu jeszcze mi się nie spieszyło.
Z szuflady komody na małym korytarzu wyciągnęłam nowe opakowanie, a z jego środka nieużywaną, czarną maseczkę, którą od razu założyłam na twarz, by przyzwyczaić się do oddychania w niej. Niby już od wielu lat była częścią codzienności i na razie nic nie zapowiadało, by to się miało zmienić, jednak mój organizm nadal potrzebował kilku sekund na adaptację.
— Maseczka jest — mruknęłam do siebie ponownie, przewiesiłam torebkę przez ramię i byłam gotowa do wyjścia.
Tym, co rozbudziło mnie rano całkowicie, był mężczyzna stojący na placu przed moim wieżowcem i krzyczący o tym, że oto przyszło nam czekać już jedynie na Antychrysta, bo zbawienie to bujda na resorach, wszyscy jesteśmy straceni!
— Koniec jest bliski! — grzmiał, obracając się i starając napotkać wzrok któregoś z mieszkańców, ci jak ja ruszali właśnie do pracy. — Zaraza już tu jest, a za nią nadchodzą wojna, głód i śmierć!
Jak na kogoś, kto nie wierzył w ponowne nadejście Pana, to staruszek dość dobrze orientował się w apokalipsie, to musiałam mu przyznać.
— Panienko! - Popełniłam błąd, zamyślając się na chwilę, bo przez to stwierdził, że mu się przysłuchuje. — Panienko!
Faktycznie spojrzałam w jego stronę, ale szybko odwróciłam wzrok. Dziwnie się czułam, patrząc w jego oczy pokryte bielmem.
Nie dałam się zatrzymać, lecz przyspieszyłam kroku, by jak najszybciej znaleźć się przed zejściem do metra. Jak sardynka w puszce podróżowałam nim mniej niż piętnaście minut w jedną stronę, niebawem stanęłam więc przed budynkiem, któremu także bliżej było końca istnienia, o czym przekonywał spadający tynk i coraz bardziej odkryta cegła. Aż dziw, że firma wciąż mogła wynajmować w nim pomieszczenia. Chyba ktoś liczył, że jego nagłe zburzenie pogrzebie i nas, istnienia, które w życiu już nic dobrego nie czeka.
Odbębnienie dziewięciu godzin zdawało się coraz trudniejsze, kiedy wokół nie było już nic godnego uwagi czy wywołującego radość. Biurowe maszyny coraz częściej ogłaszały bunt, także ekspres do kawy gotowy był parzyć parą niż zaparzać napój, a do tego gdzieś podziałami swój ulubiony pomarańczowy ołówek, bez którego nie ruszałam się na wszelkie spotkania. Nic dziwnego, że godzina zakończenia pełnienia obowiązków przywitała mnie zmęczeniem, które obejmowało kark coraz wyżej. To znaczyło, iż przeziębienie także się mną interesuje. Bo gdy na świecie ma się robić gorzej, to psuć powinno się wszystko naraz.
Jak u wszystkich innych ludzi, tak i u mnie powrót do domu nie oznaczał odpoczynku, a w pierwszej kolejności podróż pod prysznic — wystarczyło zaledwie pięć minut spędzonych na zewnątrz, by każdy stał się brudny za sprawą pyłu, popiołu i różnych dziwactw latających nad głową i wdzierających się przez nos do środka organizmu. Coraz częściej zamiast jednak robić to w normalny sposób, kucałam w brodziku i przenosiłam się w czasie do lat dzieciństwa, kiedy wraz z rodzeństwem myliśmy się w misce, a wyprawa do wanny mogła odbywać się tylko i wyłącznie w soboty. Nie było to złe wspomnienie, obecnie odbierałam je jako jedne z bezpieczniejszych w mojej pamięci.
Od tego zaczęłam, gdy dotarłam do mieszkania. Nie trwało to zbyt długo, gdy z zaczerwienioną skórą pojawiłam się w niewielkiej kuchni, by zaparzyć coś, co kiedyś byłoby nazywane herbatą. Nie mogła na mnie w żaden sposób zadziałać, piłam ją jedynie po to, by się rozgrzać. Z kubkiem w dłoni przeszłam do pokoju, by przez jedyne okno w mieszkaniu, jakie ono miało, wyjrzeć ponownie na świat, który nic dobrego spotkać już nie mogło.
I tylko patrzeć mogłam na to wszystko każdego wieczora, a po mojej twarzy spływała kolejne ukradkowa łza.
Swiet trwa w coraz wiekszej erozji - dobre, podoba mi sie to strwierdzenie.
OdpowiedzUsuńCiekawe, ze bahaterka wolalaby zyc w czasach gdzie to kim ma byc jest jje narzucone. Moze chodzi o brak koniecznosci odpowiedzialnosci za wlasne zycie i za decyzje.
Hoho taki troche posapokaliptyczny obraz, moze niedaleka przyszlosc ale mroczna bez dwoch zdan, te maseczki bez ktorych szybciej zginie.
Lubie takie klimaty :)
ciezko jest znalezc szczescie i sens zycia gdy wszytko wokol sie rozpada.
troche mi ten tekst przypomina film, ktory niedawno ogladalam, ten pyl i zagrozenie smierci na codzin. Niestety nie pamietam tytulu.
Ale przyznam ze chcialbym poczytac wiecej w tym uniwersum, bo mnie wciagaja takie wizjie. Moze nowa seria?