Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 1 sierpnia 2021

[106] FINAL CRISIS: Stay with me ~ Wilczy

 


 

 

Jakby coś na mnie opadało. Kurtyna wspomnień i wszystkiego, co zdążyłam sobie wyobrazić przez te wszystkie lata. Uczucia gasną jedno po drugim, jak ogień, któremu odcięto dopływ tlenu. Narasta tylko jedno. Niepohamowany gniew. Tak samo jak wtedy, gdy nic już nie miało znaczenia. Nawet życie.

Wszystko jest wytłumione. Wszystko, oprócz tego wrażenia, że zaraz odejdę od zmysłów.

YOU SHOULD PROBABLY RUN FOR YOUR LIFE

Światła laboratorium sączą się jak trucizna, ich poświata jak gnijąca mgła unosi się wokół. Wody w inkubatorach stoją spokojnie, wypełniają naczynia do różnych poziomów. Nic przyjemnego, znaleźć się w jednym z nich. Wszędobylska ciecz zdaje się mieć swoją wolę. Próbuje dostać się do ciebie wszystkimi drogami. Rozszerza pory skóry. Piecze. Gwałci. W końcu wypełnia płuca, ale nie zabija. Mutuje. Kiedy z tobą skończy, wyostrzy twoje zmysły, zwiększy twoją siłę, pozostawi szereg powikłań i skutków ubocznych oraz swój jadowity zielonkawy kolor w twoich oczach.

YOU SHOULD PROBABLY COVER YOUR EYES

Takie oczy miał Zack, gdy widziałam go po raz ostatni. Takie mam teraz ja. Ale jeśli ten sam niezdrowy blask ujrzę w oczach swojej córki…

Przyspieszam, biegnąc przez laboratorium jak ucieleśnienie furii. Omiatam wzrokiem każde pomieszczenie, serce chce się wyrwać z piersi za każdym razem, gdy w którymś z inkubatorów dostrzegam jakiś kształt. Ale nie znajduję żadnych dzieci, żadnych ludzi, choć eksperymenty, które tu przeprowadzają wciąż budzą grozę. W biegu potrącam kilku laborantów. Ktoś się przewraca, ktoś pyta, co się dzieje, czego szukam, ktoś inny przeklina SOLDIERS. Nie zatrzymuję się. Badam każde pomieszczenie, ale wiem, że główne laboratorium to nie wszystko. To zaledwie czubek góry lodowej. Poza oficjalną częścią, jest jeszcze kilka rozległych pięter podziemia, gdzie w ogromnej przestrzeni znaleźć można przerażające rzeczy.

 

Nigdy nie byłam w tej części firmy. Pracuję tu od dwóch lat i nie miałam pojęcia, że w ogóle istnieje. Czuję w gardle blokadę, zimny pot na plecach. Ciało mnie ostrzega. Tu nie jest bezpiecznie. Kiedy stalowe drzwi magazynowej windy się rozsuwają, uderza mnie w twarz zimne, nieświeże powietrze, przesycone chemicznym zapachem.  Jakby ktoś rozlał aceton. Krzywię nos, ale wkrótce się przyzwyczajam. Nie chcę zdradzić, jak nieswojo się czuję, więc milczę i podążam za swoim przełożonym. Długi, czerwony ogon włosów kołysze się przede mną w rytm jego kroków. Idziemy podestem skonstruowanym ze stalowych blach z drobnymi otworami. Każde zetknięcie z nim podeszw wywołuje metaliczny pogłos, który zdaje się rezonować i bez końca zapętlać.

— Nie ma się czego bać — odzywa się nagle Reno, nawet się nie odwracając, żeby na mnie zerknąć. Podskakuję na dźwięk jego głosu, który brzmi głucho w tej przepastnej przestrzeni, wypełnionej stalowymi, wiszącymi w powietrzu pomostami. Rusztowania i schody wiodące niżej i niżej, prowadzące w głąb tajemnic Shinry, prowizoryczne drogi, prowadzące do źródeł zasilania lub niewiadomego mi przeznaczenia maszyn, niektórych ogromnych – to wszystko budziło mój niepokój i dreszcz na skórze.

— Nie boję się — odpowiadam mimo to i w tym samym momencie z podziemi dobiega nas narastający ryk, który sprawia, że wszystko drży.

Zamieram, włosy na karku i rękach stają mi dęba. Łapię kurczowo za balustradę, sparaliżowana. Reno nawet się nie zatrzymuje. Dopiero gdy dociera do niego, że nie słychać moich podążających za nim kroków, staje i niecierpliwie wzdycha.

— No chodź — niecierpliwi się, przytupując z irytacji nogą.

Jakoś udaje mi się oderwać od barierki i przełykając głośno ślinę, znów idę za nim. Jestem coraz bardziej przerażona, bo zdaje się, że podążamy w kierunku tego, co przed chwilą głośno oznajmiło swoje niezadowolenie.

Schodzimy, dudnienie kroków o metalowe płyty jeszcze kilka razy przerwa wściekły ryk i jego intensywność narasta. Nie mam już wątpliwości, że zmierzamy w jego kierunku.

Wchodzimy wreszcie w wąski korytarz, który gubi się w ścianie i wyprowadza nas z przestrzeni rusztowań, stali i konsol. Po głowie kołacze mi się myśl, że jesteśmy na dnia. Na samym dnie Shinry, bo takie ścierwiaste organizacje muszą mieć swoje dno. Wyraźnie słychać bezustanne powarkiwanie, brzmi jak warkot uruchomionego silnika. Wszystko wibruje od tego niskiego dźwięku, a kolejne ryknięcie ogłusza.

Docieramy do olbrzymich wrót z kilku stopów metalu, w których mimo wszystko udało się zrobić wybrzuszenia czemuś, co rozpędzone uderzyło w nie z drugiej strony. Widzę, że Reno zbliża się do zamontowanego w ścianie maleńkiego komputerka, który zwykle po wpisaniu kodu otwiera przypisane do niego drzwi i dłużej nie wytrzymuję milczenia.

— Chyba nie zamierzasz tam wejść?! — pokrzykuję, łapiąc go za ramię i zastanawiając się, czy zwariował.

Reno posyła mi tylko zdegustowane spojrzenie.

— To tylko głodny behemot — mówi, zupełnie jakbyśmy odwiedzali mieszkanie z kilkoma kotami, którego właściciel wyjechał na urlop. — Musimy go nakarmić, zanim narobi rabanu.

— N-nakarmić? My-y? — To zestawienie źle mi się kojarzyło. — Czemu nie jakiś poskramiacz bestii?! Shinry nie stać czy co?!

— Przestań się drzeć — napomina mnie Reno. —  Nie panikuj. Ja się tym zajmę, skoro ty wymiękasz.

Po wpisaniu kodu rozlega się krótki sygnał dźwiękowy i drzwi zaczynają się rozsuwać. Bijący zza nich smród odbiera dech. Instynktownie zaczynam się wycofywać. W powiększającej się szparze pojawia się wilgotny, węszący nos, a w ślad za nim fragment potężnej, wyszczerzonej paszczy zwierzęcia. Jeden jego kieł jest długości mojego przedramienia. Kiedy drzwi odsuwają się szerzej, zwierzę wciska przez nie róg, próbując przyspieszyć ten proces. Z kolejnym krokiem opieram się plecami o ścianę. Reno opiera na ramieniu paralizator i niecierpliwie nim postukuje. Zerka na mnie i prycha, a jego usta niebezpiecznie się uśmiechają. Podobny błysk widzę w jego oku. Zaraz potem odwraca się, by stanąć naprzeciw behemota, którego warczenie, z tej odległości, przypomina warkot pędzącego pod oknem tira.

 

 Gorączkowo myślę, co dalej. Nie mam czasu, by wybrać się na zwiedzanie niższych kondygnacji laboratorium, nawet gdybym miała, nie ma gwarancji, że cokolwiek bym znalazła. Tam można ukryć wszystko i jeśli nie wiesz, gdzie szukać, możesz błądzić w nieskończoność.

Zawracam do wyjścia. Zastanawiam się, po co Reno mnie tu przyprowadził. Żeby napędzić mi stracha? Czy właśnie to robił przez kilak ostatnich dni?

Zatrzymuję się, widząc swoje odbicie w jednej z szyb groteskowych naczyń. Gwarantujący anonimowość kask SOLDIERS, uniform taki sam jak setki innych… Czy jednak nie udało mi się go nabrać?

YOU SHOULD START REHEARSING YOUR LIES

Czy Reno wie?

Czy robi to wszystko z premedytacją?

###ŚLAD MALUTKIEJ RĄCZKI ODBITY NA JEGO MARYNARCE TUŻ POWYŻEJ ŁOPATKI WIDZIAŁAM GO TAK WYRAŹNIE###

Wybiegam na korytarz, po tej gonitwie jestem zlana potem. Ale jeszcze nie czas na odpoczynek. Łapię windę i zjeżdżam do Departamentu Spraw Ogólnych.

Zmierzam do biura Turks, zaciskając pięści i czując się bardzo niepewnie. Otwieram drzwi i staję oko w oko z ciemnymi szkłami okularów Rude’a.

— Eee…  — zaczynam i zagryzam wargi.

— Wchodź. — Rude się odsuwa, wpuszczając mnie do środka.

Stawiam powoli kroki. Zachowuję pozory, chociaż zaczynam czuć, że to bezsensu. Zwłaszcza, gdy widzę, że przy biurku od strony kontrahenta siedzi Cloud. Bez hełmu.

— Crush! — Podrywa się na mój widok. — Gdzieś ty była do tej pory?

Nie mam już siły udawać, że nie wiem, do kogo się zwraca.

— Czemu ty… — zaczynam bez motywacji, gestem wykonując kilka okręgów w okolicach twarzy.

— Oni wiedzą — odpowiada Cloud.

Wzdycham, zerkam na Rude’a. On nieznacznie skina głową. Wbijam palce pod hełm  i z radością go ściągam. Rozsłupuję ciasno związane włosy, od czego już zaczynała boleć mnie glowa, a one swobodnie się rozsypują.

— Od kiedy? — pytam, przeczesując je palcami.

— Od początku. — Rude poprawia okluary, wsuwając je wyżej na nasadę nosa.

— Rozumiem, że Reno też wie. — To nawet nie jest pytanie.

— Nie od razu. Od kiedy…

— …zaczął świrować i całymi dniami latać ze mną nad Migdarem.

— Chciał cię złamać.

— No tak. — Siadam zrezygnowana na kanapie. Wymieniam z Cloudem spojrzenie. Cały misterny plan w pizdu. — Cały on. Słuchaj, Rude… — Podnoszę wzrok na Turksa. — Wiesz, dlaczego tu jestem?

Rude’a kiwa twierdząco głową. Szanuję jego lakoniczny sposób bycia, ale muszę to usłyszeć. Nie chcę zdradzać jeszcze więcej niż już to zrobiłam. Nie spuszczam z niego wzroku.

— Szukasz córki — precyzuje w końcu Rude, nie mając dokąd uciec przed moim spojrzeniem.

Czyli wiedzą, kurwa, o wszystkim. Ale jeśli o wszystkim... Stres napędza tętno, gwałtownie kłuje w piersi.

— Co z nią? — Muszę się w końcu dowiedzieć. Kiedy ostatni raz ją widziałam, była w złym stanie i miano ją przetransportować do kliniki, w której miała większe szanse odzyskać zdrowie. — Gdzie ona jest?

— Spokojnie, Reno się nią zajmuje. — Rude wyciąga przed siebie dłonie, zupełnie jakby chciał mnie poprosić, żebym zachowała spokój. Ale informacja, że moje dziecko jest pod „opieką” sadysty, jakoś wcale mi nie ulżyła.

— Tu, w pracy, też? — gorączkuję się. — Co z nią?! — powtarzam, wstając.

— Możesz sama sprawdzić. — Rude odwraca się i pochyla nad biurkiem, sięgając po długopis i kartkę, na której coś pisze. — To jego nowy adres. — Podaje mi go, a ja bez słowa chowam papier do kieszeni i zmierzam do wyjścia.

— Załóż hełm — upominają mnie Cloud i Rude. Robię to, niedbale, nie ukrywając rozpuszczonych włosów.

— Myślisz, że powinienem za nią pójść?

CAUSE IT CAN ONLNY END ONE WAY

 Trzaskają drzwi, nie wiem, jaką Cloud otrzymał odpowiedź. A odpowiedzi to coś, czego bardzo teraz potrzebuję.

 

Po dwudziestominutowej przejażdżce pociągiem, wysiadam w górnym segmencie sektora siódmego. Ten różni się drastycznie od Midgaru, który znam. Podczas gdy poniżej rozciągają się slumsy, mieszkania składane z byle kontenerów, wokół których piętrzą się tony gruzu, metalowych śmieci i innych odpadów, generowanych przez Shinrę, tutaj, na górze, dzielnica pracownicza prezentuje się jak z katalogu. Wylane asfaltem ulice, czyste chodniki, latarnie i te piękne jednorodzinne domy, może podobne do siebie, może szara elewacja nie robi piorunującego wrażenia, ale każdy z mieszkańców dolnego dystryktu oddałby wszystko za dach, który daje gwarancję na to, że nikomu w nocy nie spadnie na głowę.

Nerwowym krokiem idę pod wskazany adres. Reno i dom jednorodzinny pasowali mi do siebie tak jak pięść do twarzy. Odkąd go znałam, mieszał w swoim socjalnym mieszkaniu ze zniżką na prąd i nic nie wskazywało na to, by chciał się przeprowadzać.

Mijam te wszystkie domy, widzę same wysokie numery. Docieram do końca ulicy i w końcu znajduję tę, którą szukam. Skręcam i wkrótce zatrzymuję się przy dwukondygnacyjnym, prostokątnym budynku z numerem dziewięć. Wchodzę do środka, na parterze znajduje się kilka mieszkań. Cztery. Od A do D. Ja muszę się dostać pod E. Stawiam stopę na pierwszym stopniu, bojąc się rozczarowania. Mokre dłonie ślizgają się po poręczy. Biorę wdech i wbiegam na górę. Mieszkanie 9E jest pierwsze po lewej stronie. Staję tuż przy drzwiach, unoszę rękę z wahaniem. Zamiast zapukać, opieram się o nie delikatnie i przykładam ucho blisko szpary.

Długą chwilę nie słyszę nic. W końcu rozlega się jakieś szuranie. Kroki. Odkaszlnięcie. Głos. Reno. Nie słyszę na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co mówi. Potem znowu cisza, a potem… Śmiech. Dziecięcy śmiech.

Nie powstrzymując się dłużej, walę pięścią w drzwi.

— Otwieraj! — Teraz używam już obu dłoni. — OTWIERAJ! Masz trzy sekundy!

Cisza, kroki tuż przy drzwiach. Jestem pewna, że Reno stoi tuż za nimi i wygląda przez wizjer.

Powolne zgrzytanie w zamku. Klamka się ugina, drzwi uchylają. Zza nich nieśmiało wygląda kilkuletnia dziewczynka o jasnych turkusowych oczach i czarnych włosach, dłuższych, niż gdy widziałam ją po raz ostatni.

— Mama?

Na dźwięk jej głosu miękną mi kolana.

— Zacky. — Otwieram szeroko ramiona i zamykam w nich cały mój świat.

ALL IS FAIR

 

 





 

Spoglądam na nie, stojąc w progu kuchni. Wyglądają na naprawdę stęsknione, ale nie mam wyrzutów sumienia. Crush sobie zasłużyła, właściwie, to tylko jej się odwdzięczyłem, a mała dobrze się bawiła przez cały ten pobyt u mnie, nie miała czasu na smutek.

— Wszystko dobrze? — pyta małej Crush, a dziewczynka kiwa głową. — Dobrze się czujesz?

Jeszcze nigdy nie słyszałem tyle troski w jej głosie. Kiedy patrzy na swoją córkę, jej twarz nabiera zupełnie innego wyrazu. Znika posępna mina, zmarszczki między brwiami się wygładzają, a w oczach dostrzegam łagodne blaski. Dopóki ponad jej ramieniem nie podnosi wzroku na mnie.

 THIS IS WAR

Crush się prostuje, wciąż mierząc mnie morderczym spojrzeniem. Uśmiecham się w odpowiedzi kpiąco.

— Spoko, później mi podziękujesz.

— Podzię… PODZIĘKUJESZ?! — Crush szybko zerka na Zacy, która wciąż tuli się do jej nogi. Wygląda na to, że tylko myśl, na jaką traumę naraziłaby dziecko, które byłoby świadkiem czyjejś śmierci, powstrzymuje ją przed rozszarpaniem mi gardła. — Porwałeś mi córkę. Upozorowałeś waszą śmierć, ty chory na głowę pojebie — ostatnie słowo wyczytuję z ruchu warg. — Wiesz, co przeżywałam?!

Wzruszam ramionami.

— Wiesz, że to była geostigma? — odnoszę się do choroby Zacky. — Widziałem takie zwłóknienia już wcześniej, tuż katastrofie ekologicznej. — Crush milczy, słucha. Chyba naprawdę nie miała pojęcia. — Było na to tylko jedno lekarstwo. Zgadnij, gdzie ono jest teraz.

— Shinra. — Głos Crush jest pusty. Nie muszę przytakiwać. Nie zamierzam też dodawać, że udało mi się zdobyć lek. Stan zdrowia malutkiej mówi sam za siebie.

— Zrobić ci herbaty? — proponuję, ignorując jej stan emocjonalny. — Bo teraz to robi ci co wieczór Highwind, nie? — Otwieram z rozmachem większym niż to konieczne jedną z szafek, znajduję jedno jedyne pudełko z herbatą, a w nim ostatnią torebkę, którą łapię za sznurek i wyciągam, a ona dynda w powietrzu. —  Nie mam może takiego wyboru jak kapitan, ale, yo, za to mam z tobą dziecko.

SAY YOUR PRAYERS

Crush tylko rozdziawia usta. Cokolwiek chciała mi jeszcze wykrzyczeć, najwyraźniej wywietrzało jej z głowy.

— Po czym… — odchrząka, patrząc po podłodze. Serio? Speszyłem ją? — Po czym, hm, wnosisz.

Co?

— Wnoszę? No wniosłem, racja, był w tym jakiś mój wkład własny, który dobrze ulokowałem, nie? — Nie mogę powstrzymać śmiechu, nawet gdy Crush podnosi na mnie wściekły wzrok.

— Palant — warczy cicho, ale mała, czujna jak surykatka, i tak wyłapuje nowe słówko.

— To taki typ, który nie wie, jak używać mózgu — odpowiada Crush, wwiercając we mnie te niepokojące, przesączone energią oczy.

— Ale wie, jak używać innych narządów — dopowiadam wesoło, a Zacky udziela się mój humor i też wesoło chichocze. To najwyraźniej nie podoba się jej matce, bo choć nic nie mówi, zagryza usta, a robi tak tylko, gdy się zdenerwuje.

— Idiota — dodaje, kręcąc głową, a zanim Zacky pyta, kuca przy niej i wyjaśnia: — To synonim do słowa palant. — Przez moment myśli nad tym, co powiedziała i dalej tłumaczy: — Synonim, czyli… Słowo, które oznacza to samo, co inne słowo. Chodzi o to, że coś nazywa się różnie, ale to wciąż jedna rzecz. Boże drogi… Na przykład… — Szuka tego przykładu, ale to ja jestem tym, co najbardziej rzuca się tutaj w oczy i wreszcie wskazuje na mnie: — Ten… Pan. Mężczyzna. Facet. Chodzi o jedno, ale różnie można to nazwać.

— Ojciec — podpowiadam dalej, a Crush miażdży mnie spojrzeniem.

— Wybij to sobie z głowy.

— A ty przestań udawać, że to niemożliwe. — Mijam je, żeby wreszcie zamknąć cholerne drzwi, których Crush nie raczyła nawet przymknąć.

LOCK YOUR DOORS

Wracając, zgarniam Crush ramieniem i prowadzę do kuchni. Biorę na ręce drepczącą za nami Zacky i sadzam ją przy stole, odsuwając Crush krzesło. Sam siadam naprzeciw nich. — Patrz.  — polecam po chwili, w której wszyscy się sobie przyglądamy i wskazuję palcem na siebie i twarzyczkę małej.

Crush wykrzywia usta.

— Nie jest do ciebie podobna.

— Patrz na jej brwi! Widzisz? Są takie same, jak moje!

Crush tylko zerka na mnie z politowaniem, ale zaczyna przyglądać się naszym brwiom.

— E. Nie są. Zaccaria przypomina…

— Wiem. Przecież widzę. — Nie da się przeoczyć, w kogo wdała się mała Zacky. Imię ma dobrane idealnie. — Ale zobacz to!

Biegnę do sąsiedniego pokoju i wracam z kontrolerem, który wręczam dziewczynce, a ta wydaje z siebie radosny pisk i zaraz do pokoju wpada dron, którym ona świetnie lawiruje między meblami i sprzętami.

— Widzisz?! — zagaduję do Crush, triumfując. — Ma to we krwi!

STICKS AND STONES

— Eee… Cid też jest pilotem, jeśli o to ci chodzi, Reno.

Mina mi rzednie.

— Ale ja lepszym — prostuję, naburmuszony. — Poza tym, błagam. Ile razy się puściłaś z panem kapitanem? Raz, prawda?

— Licz się ze słowami!

— Raz czy więcej?!

— Raz!

— No to statystyka mówi sama za siebie! Procentowo dużo większe szanse są po mojej stronie! Poza tym, ani Cid, ani ty, ani nawet Zack nie miał piegów! — Wskazuję na nosek Zacky, a potem na swój. — A ja mam!

— To żaden dowód…

— A jej oczy? Są niebiesko-zielone! Zakładam, że nie karmiłaś jej mlekiem zmieszanym z instant mako, więc, zgadnij, kto ma NATURALNE turkusowe oczy?

Unoszę wyżej powieki, żeby mogła się przyjrzeć, ale ona tylko marszczy brwi.

— Ty masz oczu koloru niezapominajek.

Co?

— Nieprawda! — Ale jak ładnie je określiła. Hm. Nikt nigdy nawet nie wspomniał o kolorze moich oczu, a ona tak ciepło potrafi wyrazić się o  oczach kogoś, komu w tym momencie życzy mi śmierci? Postanawiam nie drążyć tematu, na razie, ale to tylko potwierdza to, co już wiem. — Wiesz, zawsze mogę podrzucić parę próbek, w laboratorium Shinry na pewno znajdzie się ktoś, kto…

— Żadne geny mojej córki nie będą się poniewierać po tym kurwidołku. — Crush ostrzegawczo grozi mi palcem. — Tylko spróbuj, żebym się dowiedziała, że jakikolwiek dowód jej istnienia wpadł w łapy tych zjebów.

BREAKING BONES

Cóż. No to się nie dowie.

Następną chwilę Crush długo milczy, ale najwidoczniej nie ma innych argumentów, bo tylko wzrusza ramionami.

— Jakie to ma tak naprawdę znaczenie? Ja już wybrałam.

— Jakie ma znaczenie? — prycham wściekle. — No, powiedziałby, że spore. Wybrałaś Cida, bo to bezpieczniejsza opcja. Bo nie masz jaj, żeby wziąć to, czego pragniesz.

Może nie mówiłbym tak pewnie też, gdyby nie jedna rozmowa, która choć odbyła się dawno, dała mi sporo do myślenia. Chociaż, w sumie nie wiem, czy można w ogóle nazwać to rozmową.

 

— Zaczekaj. — Stawiam już nogę na stopniu, gdy Highwind chwyta mnie za ramię. — Musimy jeszcze coś sobie wyjaśnić.

— Przecież wszystko jest już jasne — syczę, odtrącając jego rękę.

Ale dla niego chyba nie jest. Cid nie wygląda na kogoś, kto czuję ulgę albo radość. Wygląda, jakby się bał. Jakby chciał i jednocześnie nie chciał mi czegoś powiedzieć. Wzdycham ze złością, przewracając oczami i rozkładam ręce w niecierpliwym geście. Kiedy Highwind rusza do szopki za domem, idę za nim. Nie mógłbym odlecieć, zastanawiając się resztę życia, o co staremu  prykowi chodziło. Jeśli już domknąć tę sprawę, to do końca. I raz na zawsze.

Cid zamyka za nami drzwi szopy. Panuje tu rozgardiasz, wszędzie walają się jakieś niedokończone wynalazki, blachy, oderwane śmigła. Na stole porozrzucane narzędzia, które Highwind właśnie zgarnia na ziemię zamaszystym ruchem i stawia na stole flaszkę.  Wydobywa skądś dwa kieliszki i polewa. Pijemy. Rytuał wciąż się powtarza, a my siedzimy bez słowa. Zaczyna mi szumieć w głowie, gdy Cid jednak decyduje się odezwać.

— Ona ze mą zosaje — trochę bełkocze, ale – jak to pijak pijaka – jestem w stanie rozumieć, co mówi — bo się boi. — Przekrwione oczy kapitana patrzą na mnie zza mgły nietrzeźwości i chyba żądają, żebym domyślił się reszty. Ale ponieważ nic nie odpowiadam, on mówi dalej: — A ja się boję, że ona nigdy nie bęzie ze mnom szczęśliwa… Tak jak z tobą.

ALL TOGETHER

Patrzymy sobie w oczy, Highwind lekko się chwieje. Teraz to ja polewam.

— To spraw, żeby była.

Mężczyzna kręci głową, ja cmokam niecierpliwie przez zęby.

— Ja bym tak zrobił — rzucam opryskliwie, zły, zaczynając podejrzewać, że kapitan się nade mną lituje, jakby chciał mi na pocieszenie zostawić jakiś ochłap nadziei albo uczuć, którymi miałbym się pocieszać. — Nie zawracałbym sobie tobą głowy, tylko bym z nią był!

Cid kręci głową.

— A ja chcę… żeby była szdżęźliwa. — Bierze głęboki wdech, ukrywa twarz w dłoniach. — Nie mogę udawaź, że nie widzę… Że tak do końca… Nie jezd.

Nie wiem, co odpowiedzieć.

Butelka jest już prawie pusta. Za oknem ciemna noc, zaczyna gubić mrok, kiedy Cid uderza dłońmi o kolana i wstaje.

— No — mówi, co, jak sądzę, ma być podsumowaniem tej dziwnej rozmowy. — Ty to ty, a ja… — Przykłada do ust pięść, zduszając czkawkę. — Ja jestem skałą. Zawsze będę tutaj. — Rozkłada ręce, jakby prezentował swój warsztat. — Nie dam jej nidżego więcej… — Mijając mnie, opiera dużą, szorstką dłoń na moim ramieniu. — A ty… Możesz pokazać jej niebo.

 

 

 

Szkoda tylko, że niebo zawsze przerażało Crush.

— Z tobą nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejny dzień — stwierdza wprost, jakby chciała potwierdzić moje myśli. Ale ja mimo wszystko uśmiecham się na te słowa.

— Za to mnie kochasz — ryzykuję tym stwierdzeniem.

— Kocham Cida — kontruje, ale nie od razu. Ta krótka cisza, może to ta szansa, w którą należy wepchnąć wytrych.

— Nie tak jak mnie.

Oboje nachylamy się do siebie nad stołem. Zajęta nową zabawką Zacky nie zwraca na nas uwagi. Crush odpuszcza pierwsza. Kręci głową, wzdycha i znów opiera się o krzesło.

— Sądziłam — mówi cicho — że to byłby dla ciebie tylko kłopot. Że nie chciałbyś — zawiesza głos, patrząc na córkę — jej — kończy cicho

— Och, za takiego masz mnie człowieka, co? — Ściągam brwi, wykrzywiając usta. — Myślisz, że nie mówiłem wtedy poważnie.

Nie patrzy na mnie.

— Zabrałeś ją ode mnie — mówi w końcu z wyrzutem. — Mam ochotę cię zabić, a nie układać sobie z tobą życie.

ALL ALONE

— Daj spokój. Nie byłaś lepsza. Trzy lata ukrywałaś ją przede mną.

— Nie tak, żebyś nie mógł nas znaleźć.

— Miałem kolejny raz poniżać się na oczach Highwinda, żebyś mogła znów mnie odrzucić?

Tym razem, gdy na mnie patrzy, nie dostrzegam w jej twarzy wrogości.

— Wystarczyłoby wtedy tylko jedno twoje słowo — szepta, a jej oczy robią się bardziej szkliste.

Ten widok mnie porusza. Kiedyś zacząłbym się wykłócać, że padło wtedy więcej, niż jedno słowo, ale teraz wiem, o które chodziło.

Kiedy jej dłoń zsuwa się z blatu, łapię ją w mocny uścisk.

— Zostań — proszę, patrząc jej w oczy. — Zostań ze mną. Razem z małą.

 

2 komentarze:

  1. Hej :)
    Powiało mi tu scenografią Matriksa, ale bardziej skupiłam się na Crush i Reno. Na tym, co musiei sobie wyjaśnić.
    Och, sprawy między nimi od początku były skomplikowane, ale tutaj to ukrywanie Zacky, odebranie, spotkanie - wszystko to mogło przyprawić o zwrót głowy, więc cieszę się, że padły odpowiednie słowa, w tym to najważniejsze, i coś się może rozprostować. Może nawet pójść w dobrym kierunku.
    Przez chwilę się bałam, że się pogubię przez lawirowanie między scenami z retrospekcji, ale całość to jeden składny obraz, który do mnie dotarł. Poczułam na piersi ciężar wszystkich wydarzeń i ulgę, że może zaświeci słońce.
    Dziękuję.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Ladnie opisana przemiana jako wstep.
    Na samym dnie Shinry, bo takie ścierwiaste organizacje muszą mieć swoje dno - ladnie powiedzine, ten zwrot ma pewno zostanie mi w glowie.
    Lubie te retrospekcje powrzucane w tekst, bardzo dobrze zbudowalas napiecie w tym fragmencie.
    Reno zawsze byl stukniety haha
    Jak to sie stalo, ze Reno wziol jej corke pod opieke, dlaczego nie zostala z matka? Aha juz wiem, doszlam do tego fragmentu w tekscie xD
    Ojoj Reno I Crush nigdy sie nie zmienia, oni ja jak twa ognie ktore na zwajem chca siebie zniszczyc.
    Hmmm ciekawa jestem co Crush postanowi, bo do konca nie jestem pewna.



    OdpowiedzUsuń