Patrzę za tobą, jak miotasz się, idąc chodnikiem. Zaciśnięte pięści, szybki krok. Kręgosłup ci za to nie podziękuje. Wychylam się nieco, gdy wpadasz na kogoś idącego z naprzeciw, potrącasz go barkiem. Zataczasz się, a nieznajoma kobieta przytrzymuje cię za przedramię. Wyrywasz się i ją zwymyślasz. Wzdycham, kręcąc głową.
HOT LIKE SUMMER
–
Kiedyś trafi kosa na kamień – rzucam, bębniąc palcami o drzwi samochodu.
–
Szefie, już trafiła. – Ciemna szyba oddzielająca pasażerów od kierowcy opada i
Kieran szczerzy do mnie zęby.
–
Na mnie? – Unoszę brwi.
–
No a jak. – Luke wtóruje bratu.
Prycham
gniewnie.
–
Chyba umknęło wam ostatnie pół roku: mało mnie obchodziło, co się z nią dzieje.
–
Nie umknęło, nie umknęło. – Kieran wyprzedza nieostrożnie, wymyślając przez
szybę kierowcy z sąsiedniego pasa, a mną i Lukiem zarzuca najpierw na prawo,
potem na lewo. – W końcu to było całkiem ciężkie pół roku.
– A
Mephiego kto posyłał do Lincoln, co? – Z lusterka patrzą na mnie błękitne oczy
Luke’a.
–
To normalne, że muszę wiedzieć, co knują Łowcy. – Naprawdę nie wiem, czemu
tłumaczę się tym gówniarzom i daję wciągać w tę bez sensowną dyskusję.
–
Taa, zwłaszcza jedna Łowczyni, nie? – Kieran przestawia
lusterko, teraz widzę jego oczy. Jakby robiło mi to jakąś różnicę, bo przecież są
identyczne jak oczy jego brata. – Mephisto
przesiadywał na parapecie jej okna całe noce. – Nie skupia się na drodze przez znów
wykazuje się nieostrożnością i hamuje gwałtownie, cudem unikając zderzenia z
pojazdem jadącym przed nami.
GIVE ME YOUR EYES,
DON'T TWIST KNIFE
–
Wy... – Ściągam brwi, wygładzając kołnierz. – Przeglądacie monitoring?
Luke
wzrusza ramionami.
–
Za to nam płacisz.
Popadam
w zamyślenie, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek upoważniłem ich do
przeglądania nagrań wykonywanych przez Mephista, czy to ich zwyczajna
wścibskość.
–
Jakby na to nie patrzeć, jesteśmy dziś, gdzie jesteśmy, nie? – milczenie
przerywa Kieran, zatrzymując się na czerwonym świetle.
– A
ta insynuacja czego dotyczy? – pytam znudzonym tonem, ostentacyjnie ziewając,
zasłoniwszy usta dłonią.
Bliźniacy
wymieniają spojrzenia. Kieran szczerzy kły, a Luke wzdycha ciężko, wyciąga z
tylnej kieszeni portfel, otwiera go, wyciąga kilka banknotów i podaje bratu.
–
Założyłem się, że dłużej szef nie wytrzyma.
Kieran
odwraca się przez ramię, żeby błysnąć do mnie zębami i pokazać plik pieniędzy
(jakby taka ilość gotówki mogła zrobić na mnie wrażenie) przez co zjeżdża z pasa
i niemal powoduje czołowe zderzenie; samochód z naprzeciwka mija nas z
wciśniętym klaksonem.
–
Nie wytrzymam czego? – syczę przez zęby, przytrzymując się uchwytu, żeby nie rozbić
nosa o szybę.
–
No bez niej. – Kieran dla odmiany koncentruje się na drodze, wrzucając
kierunkowskaz do skrętu w prawo.
–
Widzę, że doszło do mocnej nadinterpretacji z waszej strony – mówię ostro. –
Nie miałem najmniejszego zamiaru odnawiać kontaktów z Sony – oświadczam twardo,
a te dwa szczeniaki mają czelność prychnąć na moje słowa – ale wiecie, jak
niezwykłe jest jej evol. Potrzebuję tych umiejętności. Teraz bardziej niż
kiedykolwiek...
Gnojki
nawet nie udają, że mnie słuchają. Obaj się podśmiewują.
–
Taaak, to te niezwykłe evol zawróciło szefowi w głowie. – Kieran skręca tak
gwałtownie, że muszę zaprzeć się ręką o drzwi, żeby nie rozbić o nie głowy.
Mam
dość.
Czarno-czerwone
smugi energii przecinają rzeczywistość, wspinają się po karoserii sedana i
chwytają samochód w wężowe sploty.
PUT
ME UNDER YOUR SPELL
– O, o... –
Kieran przestaje się śmiać, czując, że kostki ma spętane i nie może już używać
ani gazu ani hamulca. Samochód zjeżdża na pobocze, zatrzymując się raptownie,
tak że teraz to Kieran o mało nie przywala czołem w kierownicę.
–
Szefie, nie trzeba zaraz się złościć, to były tylko...
Nie
słucham, co skomle. Wysiadam z sedana, trzaskając za sobą drzwiami i otwieram
te od strony kierowcy, by wyciągnąć smarkacza zza kierownicy. Przyciągam jego
twarz do swojej, wiem że jedno z moich oczu lśni teraz mocną czerwienią.
–
To takie żarty były! – woła z auta Luke, podczas gdy Kieran majda nogami w
powietrzu, łapiąc za moje przedramię, by się podciągnąć i przestać dusić.
–
Żarty – powtarzam oschle, rozeźlony. Przenoszę wzrok na Luke’a, który wychyla
się niepewnie z sedana, rozdarty pomiędzy lojalnością wobec brata a mnie. –
Chyba coś jest nie tak z moim poczuciem humoru, bo wcale – wiązka
czerwono-czarnej energii oplątuje Luke w pasie – mnie – wyciągam chłopaka z
auta – to – przytrzymuję go w powietrzu, tuż obok Kieran – nie bawi.
Jeszcze
przez moment wpatruję się w ich twarze i puszczam oboje.
THEN HIDE THE CRIME
–
Zjedźcie mi z oczu – rzucam wściekle, odsuwając Kierana za siebie, żeby wsiąść
do auta. Bliźniacy ze spuszczonymi głowami zmierzają do tylnych drzwi.
– A
wy dokąd – syczę, blokując i drzwi i otwierając okno.
–
No….
–
Do domu?
Uśmiecham
się złośliwie.
–
Nie. – Opieram łokieć o drzwi wychylając się lekko. – Lubicie podglądać, co
dzieje się w Lincoln, więc… Mephisto ma dzisiaj wolne.
–
To znaczy? Szefie?
–
To znaczy, że macie pilnować Sony, do cholery – warczę, choć zwykle nie
pozwalam, żeby górę brały emocje. – Podejrzewam, że może chcieć wykorzystać
czas, który jej dałem, na ucieczkę… Macie do tego nie dopuścić.
–
Ale…
–
Czy to jest jasne?
–
Jasne, szefie! – odpowiadają chórem.
Zamykam
okno i odjeżdżam z piskiem opon.
***
Sygnał
w telefonie rozlega się po raz piąty. Wzdycham, godząc się z tym, że nikt nie
odbierze, ale kiedy już tracę nadzieję i zbliżam palec do czerwonej słuchawki,
słyszę zaspany głos.
–
No, halooo. – W słuchawce aż trzeszczy od potężnego ziewnięcia. – Co jest,
Sony-Crony?
Biorę
głęboki wdech i przez mikrosekundę żałuję, że wybrałam jego numer.
–
Cześć, Cal – odzywam się i przygryzam usta, marszcząc brwi i gorączkowo
rozmyślając nad tym, czy podejmuję dobrą decyzję. – Słuchaj… Jesteś w
Skyheaven?
W
słuchawce słychać śmiech.
–
Masz mnie. – Słyszę szum, gdy Caleb
wypuszcza powietrze przez nos. – Jestem tutaj. W Lincoln.
BARE YOUR SOUL 'TIL IT'S
NAKED
–
Co?! I nie dałeś znać?! Co tutaj robisz?
–
Chciałem ci zrobić niespodziankę. – Cal wzdycha, a w słuchawce szumi jeszcze
mocniej. – Jestem tu służbowo, ale jutro mam wolne. Zamierzałem do ciebie
wpaść.
–
Jutro – powtarzam ponuro.
–
Coś nie tak? Nie ma cię w domu?
–
No… Właśnie… Planuję wyjazd.
– Do
mnie? – w głosie Caleba słychać zdziwienie, które szybko przeradza się w
podejrzliwość. – Sony – jego zwykle frywolny, żartobliwy ton głosu się zmienia –
dlaczego dzwonisz. Dlaczego pytasz, czy jestem w domu.
– Masz
mnie – powtarzam po nim, próbując się zaśmiać, ale nie bardzo mi się udaje;
sztuczny śmiech przechodzi w kaszel. – Yyy… Też chciałam ci zrobić
niespodziankę i cię odwiedzić.
–
Tak nagle? Przez tyle czasu się do mnie nie wybrałaś, a teraz dzwonisz z dnia
na dzień…
–
Jeśli to problem…
–
Nie o to chodzi! – Cal się wścieka, ale – jak to ma w zwyczaju – szybko mu mija.
– Masz jakieś kłopoty?
–
Powiedzmy, że… Dobrze by mi zrobiła zmiana otoczenia. Chociaż na kilka dni.
Taką
mam nadzieję, że dłużej nie uznasz za stosowne się za mną uganiać.
W
słuchawce zapada cisza.
–
No to zróbmy tak. – Głos Caleba brzmi rzeczowo i stanowczo. – Wpadnę po ciebie
i pojedziemy do mnie.
– No
dobra – zgadzam się, bo tylko na tyle mnie stać.
–
Będę jak najszybciej, OK? – zapewnia mnie Cal. – Cokolwiek by się nie działo,
nie martw się: jestem w pobliżu.
Wiem,
że próbuje dodać mi otuchy.
–
Dzięki – wymrukuję do słuchawki pełna wdzięczności i wyrzutów sumienia,
opierając się o ścianę. – To… do jutra.
–
Trzymaj się, Sony-Crony. – Niemal słyszę, jak Cal uśmiecha się,
Połączenie
zostaje zakończone.
Zostaję
sama z palącym problemem. Wciąganie w to przyjaciela wydaje się niezbyt
odpowiedzialne, ale tylko on może mi pomóc. Gdybym wyjechała, gdyby udało mi
się przyczaić na jakiś czas… Może stracisz zainteresowanie. W końcu łatwo ci
przyszło odstawić mnie na pół roku.
Zaczynam
się pakować. Ubrania, rzeczy osobiste, środki higieniczne – wszystko ląduje w
torbie na jednym stosie. Pochłonięta tym zdaniem, czując narastającą w
mieszkaniu duchotę, otwieram okno, pchając obie okiennice na zewnątrz i wtedy…
–
Cra cra cra!
Jeśli
mamy moc powstrzymania zawału, wykorzystuję ją w tej chwili.
–
Mephisto! – Udaje mi się chwycić za mechaniczne skrzydło, wyrywając przy tym
kilka syntetycznych piór. – Co tu robisz, pokrako?!
Kruk
wpada do mieszkania i, kracząc upiornie, miota się pod sufitem.
–
Szpiegujesz mnie, przeklęty kuraku?! – Rzucam w niego tym, co mam po ręką,
padła na paczkę owocowych żelków. – On cię przysłał, tak?!
Kruk
przysiada na szczycie szafy, kracząc na mnie z oburzeniem. Składa skrzydła i
przez kilka chwili mierzy mnie karmazynowym ślepiem, które tak naprawdę jest
kamerą.
–
Zabieraj się stąd! Ale już!
Łapię
za stojący za drzwiami odkurzacz, rozmontowuję go i rurą próbuję przegnać ptaszysko,
które zrywa się, kracząc, i opada na mnie. Skrzydłami uderza po głowie, pióra
smagają twarz.
–
Ty cholero! – Udaje mi się go złapać i przytrzymać. Zaglądam w czerwone oko i
syczę: – Nie przysyłaj tu więcej swoich przydupasów, Sylus! Słyszysz?!
Wynoszę
Mephista do okna i wyrzucam go w noc. Pełne wyrzutu krakanie prześladuje mnie
mimo tego, że natychmiast zatrzaskuję okno.
Resztę
wieczoru spędzam na pakowaniu rzeczy i niespokojnym zerkaniu przez szybę na
ulicę. Nie mogę pozbyć się denerwującego przeczucia, że wciąż jestem
obserwowana, ale nigdzie nie dostrzegam Mephista. Nerwy mam tak napięte, że
podskakuję, gdy na ulicy trąbi samochód. Natychmiast lokalizuję go wzrokiem,
ale nie jest to czarny sedan. Ze środka wysiada kobieta w średnim wieku, żegna
się z kierowcą krótkim machnięciem dłoni i odchodzi, a auto odjeżdża.
–
Zwariuję.
Mam
dość. Zaciągam zasłony i zamierzam zrobić jedyną rzecz, jaka mi przychodzi do
głowy, żeby ukoić nerwy.
Idę
do lodówki i znajduję napoczęte słodkie czerwone wino. Wzmacniane. Idealne na
wieczór jak ten.
Zapadam
się w miękką kanapę, włączam telewizor i popijam wino, śledząc niezbyt uważnie
powtórkę programu telewizyjnego. Moje myśli ciągle wędrują do strefy N109. Do
ciebie. Wściekam się, bo prócz złości odkrywam w sobie coś jeszcze: tęsknotę. I
zamiast projektować sobie życie z dala od ciebie, zaczynam marzyć o tym, że
jesteś blisko.
O
tym, że… Miałam ochotę.
W
tym przeklętym samochodzie. Po tak długim czasie. Tak niewiele brakowało.
Byłeś
tak blisko! Tak cholernie blisko. Czułam twój zapach. Ten znajomy ścisk w
żołądku, tę lekkość w głowie, jakby wyparowały wszystkie myśli. Przez moment
liczyłeś się tylko ty.
Chciałam.
Gdybyś
tylko pokonał te kilka centymetrów.
BITE
MY LIP 'TIL YOU BREAK IT
Czemu
zawsze czekasz, czy odpowiem, po co ci moje przyzwolenie. Potrafisz z zimną
krwią odbierać życie, ale nie potrafisz zabrać tego, co chce ci dać.
– Nieważne
– mówię na głos, uzupełniając kieliszek i potrząsam głową, żeby pozbyć się
natrętnych myśli. – Jutro już mnie tu nie będzie.
Po
drugiej dawce wina czuję wreszcie przyjemne rozluźnienie, a ty nie wydajesz się
już wcale taki groźny. W sumie może powinnam zadzwonić do Caleba i odwołać to
wszystko. Przecież sobie z tobą poradzę, niepotrzebna ta panika. Biorę telefon
do ręki, ale moja głowa zdaje się taka ciężka… Może najpierw chwilę odpocznę.
Zamknę oczy dosłownie na sekundę i…
Rozlega
się dzwonek do drzwi.
W
pierwszym odruchu podciągam pod nos koc, jakbym zamierzała się pod nim ukryć.
Cała odwaga, którą w sobie znalazłam, nagle mnie opuszcza. Dzwonek rozlega się
po raz drugi. Raczej cierpliwy, niż ponaglający. Czy ty zawracałbyś sobie głowę
czekaniem przed drzwiami? Nie sądzę. Mimo to, gdy wstaję otworzyć, serce wali
mi w piersi.
STEAL
MY HEART, GET IT WASTED
Zaglądam
przez wizjer i szybko łapię za klamkę.
–
Cal? – Otwieram drzwi, odsuwając się, żeby przepuścić przyjaciela. – Miałeś być
jutro!
– No
i jestem. – Caleb rzuca mi spojrzenie spod ściągniętych brwi, przestępując
przez próg. – Ktoś tu stracił poczucie czasu? – Zerka na zegarek. – Jest co
prawda dość wcześnie – sama spoglądam na zegar w przedpokoju i ze zdziwieniem
odrywam, że jest prawie wpół do siódmej rano – ale postanowiłem przyjechać od
razu po pracy. – Mężczyzna wbija ręce w kieszenie i przygląda się, jak za nim zamykam.
– Brzmiałaś przez telefon tak… inaczej niż zwykle.
– To
znaczy jak? – pomrukuję niechętnie i wzdycham, wskazując mu, by przeszedł z
przedpokoju w głąb mieszkania.
–
Jakbyś się bała – precyzuje Cal, ściąga buty i wchodzi do pokoju. – Sony, czy coś
ci grozi? – Odwraca się nagle i pochyla, by zajrzeć mi w twarz.
– Grozi?
– powtarzam, by zyskać na czasie. – Nie no, skąd. – Próbuję unikać spojrzenia
Caleba, bo wiem, że wszystko ze mnie wyczyta, w końcu zna mnie jak nikt inny,
ale nie mogę się ukryć przed jego wzrokiem, wreszcie muszę spojrzeć mu w oczy.
– Nie więcej niż to co zwykle, nie? – Unoszę brwi, robiąc minę i próbując to
zbagatelizować. – Taka praca. – Wzruszam ramionami.
Próbuję
zejść spod obstrzłu jego bystrych oczu, ale on nie przestaje patrzeć na mnie
surowo spod ciemnych brwi. Wiem, że mi nie uwierzył.
DON'T DO IT SLOW
–
Sony-Crony. – Kręci głową, prostując plecy. – Nie umiesz kłamać. – Uśmiecha się
do mnie, ale to nie jest przyjazny uśmiech. Raczej triumfalny, jak uśmiech starszego
brata, który przyłapał młodsze rodzeństwo na rozrabianiu i wie, że teraz ma je
w garści, bo w każdej chwili może donieść rodzicom. – Nawet gdybyś umiała, ze
mną i tak by ci się nie udało. – Siada na kanapie i pochyla się do przodu,
opierając łokcie na kolanach. – W końcu znam cię od takiego. – Dłonią wskazuje
wysokość około pół metra od ziemi.
–
No chyba cię trochę ponosi! – nie zgadzam się, krzyżując ręce na piersi.
–
No dobra, może od takiego. – Unosi rękę o pięć centymetrów.
–
Cal!
–
Nie moja wina, że zawsze byłaś mikruską.
–
Jesteś okrutny!
– A
ty jesteś kłamczuchą, w dodatku kiepską! – Cal nie unosi głosu, ale słyszę w
nim przyganę. On też zakłada ręce na ramiona. – Jak możesz nie być ze mną
szczera?
Wydymam
policzki, zamierzając coś jeszcze odpyskować, ale pełen wyrzutu wzrok sprawia,
że naprawdę zaczyna mi być głupio.
–
Niech ci będzie. – Wypuszczam głośno powietrze, podpierając rękoma biodra.
Zerkam na okno. Przez zasłony sączy się pomarańczowa poświata dnia. – Kawiarnia
na dole powinna już być otwarta. Zejdziemy coś zjeść? – pytam, przenosząc wzrok
na Caleba. Wciąż ma surowy wyraz twarzy, patrząc na mnie znad skrzyżowanych
ramion. Propozycja śniadania chyba nie wystarczyła za przepraszam. – Stawiam
kawę. – Przewracam oczami i uderzam go lekko pięścią w ramię. – No, już. Nie
obrażaj się.
–
Nie obrażam się, tylko nie mogę pojąć, jak mogłaś próbować mnie oszukać!
–
Dobra już, no. – Chwytam go za ramię i ponaglam, by wstał z kanapy. Żołądek przypomina
sobie o pominiętej kolacji, a w blasku
dnia wszystkie strachy bledną i głód dochodzi do głosu. – Wszystko ci powiem
przy śniadaniu, ok?
Cal
pozwala się zaprowadzić do uroczej kawiarenki, nad którą wynajmuję mieszkanie.
Właścicielka – pulchna, pełna uroku kobieta – dobrze mnie zna, uśmiecha się
miło i bez słowa podaje to, co zwykle zamawiam, rzucając Calebowi zaciekawione
spojrzenie?
– A
dla twojego chłopaka co podać?
–
T-to nie jest mój chłopak, panno Lyss – tłumaczę naprędce, podczas gdy Cal z
rozbawieniem wybiera dla siebie ciasto. – Jeszcze dwie kawy poproszę: dla mnie
z mlekiem, dla mojego przyjaciela czarną i gorzką.
–
Hej! – protestuje Caleb, rzucając mi oburzone spojrzenie.
–
No co, żeby ci nie było za słodko – burczę pod nosem, ale uśmiecham się
kącikiem ust, wymieniając spojrzenie z Lyss. – No dobra, niech będzie… orzechowe
latte dla niego.
Zajmujemy
stolik przy oknie, możemy swobodnie wybrać miejsce, bo w kawiarni nie ma
jeszcze nikogo prócz nas. Dopiero po chwili wchodzi dwójka gości, ale nie
poświęcam im uwagi, zastanawiając się jak powiedzieć Calebowi o wszystkim, co
do tej pory udało mi się przed nim zataić.
–
Pamiętasz tę misję, na której byłam pół roku temu? – zagajam niewinnym tonem.
–
No. Strasznie długo cię tam trzymali. Prawie się nie kontaktowaliśmy przez ten
żałosny zasięg na Khali.
–
No właśnie… Tylko że ja nie byłam na Khali.
Caleb,
który przed momentem wpakował sobie do ust spory kawał „Malinowej Chmurki”, na
moment przestaje przeżuwać, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
–
Jeda ubao chi zie mne obłamadź! – wykrztusza z siebie z pełnymi ustami, a
okruszki ciasta sypią się na blat.
–
Tak, tak, widać, czasem i mi się uda kogoś okłamać. Nawet ciebie.
Calebowi
udaje się przełknąć i wpatruje się we mnie, jakby widział mnie pierwszy raz w
życiu.
–
To gdzieś ty, do cholery, była?!
–
W… – waham się do ostatniej chwili, czy powinnam go w to angażować – strefie
N109.
–
Co?!
Caleb
odkłada widelczyk, którym jadł i wbija we mnie fioletowe spojrzenie.
–
Kto cię tam posłał?! Co to w ogóle za poroniony pomysł?! To zadanie dla floty,
nie Łowców! Posyłać cię na samobójczą misję! Przecież mogło ci się coś stać! To
cholerna strefa N109, mogłaś zginąć! Mogłaś trafić na Onychinus!
Trę
palcem nozdrze, patrząc w podłogę.
–
Nie. – Caleb łapie za widelczyk i wbija go w resztę ciasta nagłym, szybkim
ruchem, lecz nie zamierza go jeść. – Onyks cię namierzył? Mów!
–
Cal, najpierw się uspokój – próbuję go do tego nakłonić, kierując dłonie w dół,
jakbym tym gestem mogła mu w tym pomóc, lecz na nic się to zdaje, bo on tylko
prycha gniewnie.
– Wygląda
na to, że zbyt długo byłem spokojny. – Wypuszcza powietrze nosem, bębniąc
palcami po blacie, lecz kiedy znów patrzy na mnie, widzę, że próbuje się
opanować.
–
Dokończ, proszę. Wpadłaś w ich łapy? Wiedzieli, że… – Cal zatacza palcem koła
przy własnym sercu. – O eather core?
Na
moment opuszczam głowę, zagryzając wargi. Niesamowicie mnie złości to małe, ale
tak cenne cholerstwo, które mi wszczepili i przez które wpadam w nieustanne
kłopoty, bo niemal każdy, kto pozna ten sekret, marzy, by to ze mnie wydrzeć.
–
Tak.
Cal
uderza dłońmi o blat, lecz ja znów go uspokajam.
– Wyluzuj,
oni… Nie chcieli mnie pokroić, żeby go zabrać.
Ty
jeden tego nie spróbowałeś, choć wiesz, co w sobie noszę. Może dlatego, że
tobie też to zrobili. Oszczędzili twoje serce, ale kiedy pierwszy raz na mnie
spojrzałeś, a jedno z twoich oczu zalśniło dziką czerwienią, moje serce zabiło
w rytm tego blasku i już wiedziałam, że tobie też wszczepili to diabelstwo. I
gdzie.
– No
to… Nie rozumiem. – Cal ściąga mocno brwi. – To czego od ciebie chcieli?
Wzruszam
ramionami, lecz popełniam błąd, błądząc wzrokiem gdzieś po ścianie obok.
–
Sony – nacisk, który słyszę w jego głosie, każe mi na niego spojrzeć – czego
jeszcze mi nie mówisz?
Wzdycham
niecierpliwie.
–
Chodzi o… moje evol. – Wbijam spojrzenie w oczy Caleba. – Ich lider chciałby...
wykorzystać je do własnych celów.
Tak
się trafiło, że moje evol jest dość unikatowe, bo zamiast własnej, specjalnej
zdolności, potrafię wzmacniać zdolność innych evolverów. Przykładowo, jeśli
ktoś potrafi rozpętać burzę, ze mną może przyzwać huragan. O ile uda mu się ze
mną rezonować, a haczyk polega na tym, że aby się to udało, muszę tego naprawdę
chcieć. Nie można mnie do tego zmusić, co ma plusy i minusy, bo nawet jeśli przyłożono
by mi broń do skroni, nie byłabym w stanie zmusić się do tego, by rezonować z
kimś, do kogo czuję odrazę.
– Co?
– syczy Cal. – Jak się dowiedział? Przecież… Akademia trzyma te informacje w
ukryciu, nie?
–
Tego już naprawdę nie wiem, Cal. – Rozkładam ręce. – No. To tyle z moich
tajemnic. Możemy teraz zjeść ciastko? Jest naprawdę dobre.
Wbijam
widelczyk w torcik bezowy i ze smakiem wpycham kawałek do ust, ale zamieram,
napotykając chłodne, fioletowe spojrzenie. Cal jeszcze nie skończył.
– Udało
ci się? – pyta, mrużąc oczy. – Rezonować z tym sukinsynem?
Krztuszę
się ciastkiem i unoszę do ust gorącą kawę, próbując nią popić zalegające
okruchy i dzięki temu dostrzegam coś, co może mnie wybawić od konieczności
odpowiadania na to pytanie.
Klienci
zajmujący dwa stoliki przed nami. Patrzę na plecy jednego z nich. Nie jestem w
stanie dojrzeć twarzy, bo ma zarzucony na głowę czarny kaptur, ale kiedy nieco
się odwraca, zupełnie jakby zerkał w moją stronę… A ten drugi, siedzący przed
nim, zasłaniający się rozłożoną gazetą… Kiedy zza niej wygląda, widzę… No tak!
–
No nie wierzę – wyrzucam z siebie, opluwając się kawą. – To gnojki… nie, nie
odwracaj się! – powstrzymuję Caleba, wyrzucając przez stolik dłoń, by złapać go
za przegub. Jednocześnie nie odwracam wzroku od podejrzanej klienteli.
Jeszcze
się łudzę, ale wtedy oboje się zdradzają. Jeden odwraca się przez ramię, niby
dyskretnie, drugi zagina gazetę, by nad nią spojrzeć w moją stronę. A ja,
zamiast twarzy, widzę czarne, zakrzywione dzioby.
–
Mistrzowie kamuflażu – mruczę do siebie, kręcąc głową. – Jadałam chleb
sprytniejszy od nich, przysięgam…
Ładuję
do ust kolejną porcję bezy i wstaję od stołu, by rozmówić się z bliźniakami.
Hej :)
OdpowiedzUsuńJa wiedziałam, że będę się dobrze bawić podczas lektury, skoro Onyks (I) tak mi przypadł do gustu. Prawda jest taka, że ja wręcz parskałam śmiechem! Dobrze, że siedziałam wtedy sama w pokoju, a nie na przykład w pociągu - nie lubię przyciągać uwagi i spojrzeń innych podróżnych. A tu ciężko byłoby wyjawić, co rozbawiło mnie najbardziej: bliźniacy grający na nerwach szefowi, Caleb ze swoim pojawieniem się czy Mephisto (skojarzył mi się z ptakiem z K-popowych łowczyń demonów). Choć chyba ostatnia scena w kawiarni wygrywa wszystko.
Będę do bólu nudna, ale Ty po prostu wiesz, co do mnie trafia, jakie podawać mi postaci, jaki humor i język, by moje serce biło szybciej.
Jestem fanką Onyksu, ot co. I jak narkoman chcę więcej.
Pozdrawiam ciepło :)
miachar