Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 9 marca 2025

[187] Fire burning out your soul ~ Wilczy

 

Dwa dni potem Wilczyca dotrzymuje słowa. Nikt nie wie, że od świtu czeka na Przełęczy Wyrzutków, czając się w jednym z zaułków, z którego ma dobry widok na wejście do starej fabryki. W niej czai się zło, które zamierza zinfiltrować. Zastanawia się, czy smarkula dotrzyma słowa, od niechcenia piłując paznokcie o szorstkie cegły.  

Minuty mijają niespiesznie, przeistaczając się w godziny. Słońce wznosi się i opada, przez cały dzień nikt nie kręci się pod fabryką, zupełnie jakby to miejsce było opustoszałe, choć jeszcze tydzień temu widziała tu Silco i jego ludzi.  

Czyżby się dowiedzieli, że ktoś odkrył ich kryjówkę? Może ta mała naprawdę jest ich wtyką? 

Wreszcie nadciąga zmrok i Leto zastanawia się, czy dać sobie spokój, kiedy dostrzega jakiś ruch. Przyciska plecy do ściany, wtapiając się w tło. Uważnie wpatruje się w plac przed wejściem, ale ten ruch… 

Wznosi oczy. 

Dachy? 

Ktoś jest na górze. Nad nią. Przemieszcza się niemal bezszelestnie, ale słuch Leto jest czuły, przeszkolony. Ktoś skrada się w górze i nie może to być niepełnoletnia dziewczyna. 

Wilczyca naciąga kaptur na twarz, jakby mogła w ten sposób się ukryć i zadziera głowę. Widzi krawędzie dachów, skrawek szarego nieba między nimi. Nic więcej. Przez długą, długą chwilę to jedyne, co widzi. 

A potem, powoli, na krawędzi jednego z dachów zaciskają się dłonie. Jeszcze wolniej wyłaniają się oczy, których najmniej spodziewała się ujrzeć. Których nie widziała od dawna, od czasu, gdy… 

Przeszłaś samą siebie, zachowałaś niegodnie, jak nic nie warty naszych nauk pomiot mściwości. Pozwoliłaś, by tak prymitywne odczucia jak gniew przejęły nad tobą kontrolę, wpłynęły na zdolność podejmowania decyzji. Okazałaś się słaba. 

 

WHY WOULD YOU LET THIS VOICE SET IN YOUR HEAD? 

 

– Nie – to jedno słowo wydobywa się z jej piersi, gdy widzi zawieszoną nad sobą wysoko w górze parę żółtych oczu.  

Nie tu. Nie ty. Nie teraz! Nie… znowu. 

 

Kurz walk unosi się w powietrzu, wkrada w oskrzela, przejmuje mnie, dławiąc, prowokując męczący, gwałtowny kaszel i lawinę panicznych myśli. 

Miał rację. 

Wszystko potoczyło się nie tak jak… 

To moja wina. 

Nie wiem, co robić. Zostać czy biec. I w którą biec stronę? Wrócić, ale dokąd? Tam, gdzie poległeś, po twoje ciało, sprowadzić je do domu albo próbować cię pomścić. Nie wszyscy strażnicy już się wycofali. Mogłabym… Przynajmniej kilku z nich. Czy może… wolałbyś, żebym... Czy mam uciec, jak wilk z podkulonym ogonem? 

Czy to będzie… dobre? Godne? 

Wszystko, co poświęciliśmy, ciebie… To nie może tak się skończyć. Skoro już zapłaciliśmy tak wysoką cenę… Chcę za nią dostać… Więcej. 

Zatrzymuję się tuż za mostem. Dysząc ciężko, oglądam się za siebie. 

– Idź, Leto – słyszę niski głos. – Idź, dziewczyno, nie próbuj… 

Zaciskam pięści jeszcze mocniej.  

– Proszę 

Och, skoro mnie prosisz…! Co miałoby to… Jakie znaczenie… 

Łzy palą przełyk.  

Zatrzymuję się dopiero we mgle, w której kryje się wejście do kryjówki Watahy. Nie widzę wyraźnie, nie wiem czy przez łzy czy tę cholerną toksyczną mgłę. Kaszel się nasila, przyspieszam kroku i wkrótce ląduję w kanałach. 

 Przemierzam korytarze, zatrzymując się raz po raz, by przytrzymać się ściany, kaszląc i płacząc na zmianę albo jednocześnie, słaniając się ze zmęczenia, które przejmuje władzę po walce, korzystając z tego, że adrenalina opada. Odwracam się nieustannie za siebie. Czy nikt więcej nie wrócił? Czy nikt więcej…  

Zamierzam ukryć się u siebie, rozlecieć, wtulając brudną twarz w pościel, ale… 

Krzyki. Wrzawa. Nie za mną, przede mną. Echo niesie ze sobą odgłosy buntu z niecki,  akwenu. 

Porzucam myśl o rozpaczy, o odpoczynku zakłócanym żałobą. Coś… dzieje się wewnątrz. Biegnę tam, gdzie się spotykamy, gdzie odbywamy treningi, gdzie Alfa… Ocieram pięściami oczy. Odsuwam żal, jeszcze na razie, odsuwam stratę. To jeszcze nie koniec, jeszcze będzie trzeba… 

– …nie nasza bitwa! To nie była nasza sprawa, nie chcieliśmy walczyć przeciwko Górnemu Miastu! Alfa podjął złą decyzję, sami widzicie. Zaryzykował, wiek okazał się złym doradcą, wiek i jego… Poplecznicy, których obdarzył taką ufnością.  

Zatrzymuję się tuż u wylotu korytarza, który wchodzi w główną komorę dawnej oczyszczalni. Widzę go, jak przemawia do tych, którzy pozostali. Zbyt młodych, by walczyć. Zbyt słabych. 

Lub zbyt tchórzliwych. 

– Ogar Podziemi, dokąd zaprowadziła nas współpraca z nim?! Alfa nie żyje! – Tę informację wita zbiorowe westchnienie i okrzyki niedowierzania. – Byłem tam, widziałem, co się stało! Wataha, która poszła za nim… – Rho obraca się nagle, jakby wyczuł, że wbijam w niego pełen nienawiści wzrok. – Poprowadzono ją na śmierć!  

Rho obnaża zęby, wyczuwam w nim ten sam gniew, który szarpie moje trzewia, mimo że nie wynika z tego samego powodu. 

– Nasz wódz okazał się słaby, podatny na manipulacje. Powinniśmy dostrzec to wcześniej i przekonać, by zrzekł się przywództwa, nim demencja odebrała mu rozum, a połowa naszych ludzi… 

– Dość! – Nawet nie wiem, kiedy decyduję się na konfrontację. Jak to się dzieje, że nagle stoję przed nim, że popycham go w ramię, byle tylko przerwać ten potok oszczerstw płynący z jego ust 

Rho odwraca się przodem do mnie pod wpływem pchnięcia, cofa o dwa kroki. 

– Przestań mówić o Alfie w ten sposób! – żądam. – Zbyt wiele mu zawdzięczasz, szczeniaku, zbyt wiele zawdzięcza mu każde z nas, by móc kwestionować… 

Szczeniaku? – powtarza Rho z rozbawieniem. – I kto to mówi, jego pupilka, którą tak zapamiętale niańczył, uparcie nie dostrzegając, że ciągniesz nas ku zagładzie! – Spogląda na członków Watahy, próbując przyjrzeć się każdej twarzy z osobna. – Wiem, że wielu z was pokładało w Leto nadzieje, widziało następczynię Alfy. Ale nie możecie być ślepi na ta, co się stało. Alfa tak bardzo skupił na tym, by znaleźć ratunek dla jej niepowstrzymanej natury, że sprzymierzył się z niebezpiecznymi ludźmi, którzy w końcu zażądali zapłaty, a tą zapłatą był udział w bitwie, która nas nie dotyczyła, a która niemal nas wykończyła! To nie musiało tak się skończyć, my nie musieliśmy tak skończyć… – Zwraca na mnie płonące, żółte oczy. – Co czeka was z przywódczynią, jak ona?! – pyta natarczywie. – Śmierć i szaleństwo, to wszystko. 

Zdaje się, że skończył, zapada cisza, na dłużej. 

Zbieram się w sobie, starając opanować drżenie zaciśniętych w pięści dłoni. 

– Mówisz tak, jakbyś tam był, jakbyś widział co się stało… – syczę zajadle; Rho mi przerywa. 

– Bo byłem. Widziałem. 

Uśmiecham się drwiąco. 

– I nie pomogłeś? – pytam, przekrzywiając głowę. – Widziałeś, jak twoi bracia i siostry padają, jak Alfa – nabieram powietrza – ginie. I chcesz powiedzieć, że ty, widzący w sobie, jak mniemam, lidera, po prostu stałeś tam, gapiłeś się na nas… i NIC nie zrobiłeś?! 

Pojedyncze pomruki wydobywają się z gardeł członków Watahy po moich słowach. 

Nozdrza Rho falują. 

Jak miałem walczyć? Odebraliście broń mi i reszcie bractwa, by oddać ją temu waszemu Ogarowi! 

– Och. – Wypuszczam z siebie powietrze. Wzrokiem odnajduję wśród reszty Watahy znajomą twarz. Zawsze był po mojej stronie. Gdyby mógł, walczyłby dziś, lecz dawna kontuzja wyeliminowała go z bezpośrednich starć. – Nyx, możesz? 

Starszy mężczyzna w tłumie kiwa głową. Oddala się, znikając w korytarzu, innym, niż ten, którym przybyłam. Po niedługiej chwili wraca z naręczem zapasowej, odebranej wrogom broni ze zbrojowni. Kładzie ją na ziemi, stal pobrzękuje wesoło. Nie ma tam niczego tak zmyślnego jak nasze karwasze, lecz są topory, miecze, buzdygany, nawet łuki.  Leto rzuca Rho wymowne spojrzenie ponad ich stosem. 

Yhym mruczy Rho, obrzucając broń krótkim spojrzeniem. – Mówisz o tym. O broni, którą nie uczono nas walczyć. Miałem… Sięgnąć po jedną z nich i… dać się zabić. Jak reszta. 

Wśród Watahy podnosi się coraz głośniejszy tłum sprzeczających się ze sobą głosów. Zarówno Rho jak i Leto przysłuchują się im z niepokojem. Nie zgadzają się w wielu kwestiach, właściwie w każdej, poza tą jedną: nie chcą rozłamu. Jeszcze większego niż powstał do tej pory. 

Oboje wiedzą, co muszą zrobić. 

– Dobrze. – Rho podchodzi do stosu broni. – Rozwiążmy ten konflikt. – Patrzy na mnie przez ramię. – Na twoich zasadach – dodaje, uśmiechają się złośliwie. – Wybierz swoją broń… Wilczyco. 

Sam schyla się, by podnieść jedną z największych: dwuręczny topór o dwóch, symetrycznych ostrzach. 

Komentuję ten wybór pełnym pychy prychnięciem. Sama wybieram parę wąskich sztyletów, roztrącając resztę broni stopą. 

Rho, z uśmiechem, wykonuje zapraszający gest w moją stronę. Wskazuje nieckę, w której Alfa trenował pozostałych. Uśmiecham się i zmierzam na arenę, starając się ukryć drżenie mięśni, zmęczonych bitwą na moście. 

Stajemy naprzeciw siebie. Wataha zbiera się wokoło, tworząc jednorzędową widownię. 

Rho czeka.  

– Nie wygrasz ze mną – zapewniam. – Nigdy nie wygrałeś. 

Atakuję pierwsza.  

Wyrzucam sztylety w górę, przed siebie i biegnę, bezbronna, na mężczyznę o pałających, żółtych oczach, który zachowuje zimną krew, trwa z uniesionym, gotowym w każdej chwili opaść toporem. Czeka, a ja lawiruję wokół, łapiąc zwinnie sztylety, próbując zadać mu cios w bok. Przesuwa drzewce, blokując mnie 

Uśmiecha się, gdy odskakuję. 

Walczymy do końcawarczę, wykonując szybkie pchnięcia, zablokowane szerokim ostrzem. Na śmierć. 

Rho uśmiecha się szerzej, zaciskając dłonie na drzewcu topora. 

– To będzie przyjemność, wreszcie się ciebie pozbyć. 

 

IT IS MEANT TO DESTROY YOU 

 

Przez krótki moment ogarnia mnie paraliż. Rho jest zbyt pewny siebie. Dlaczego? Nie wygrał żadnego sparingu ze mną, lecz...  

Zawsze walczyliśmy na tekagi.  

A jeśli on to wszystko… 

Jeśli to przewidział, jeśli mną manipulował Jeśli… Spodziewał się, że ujawnię broń ze zbrojowni. I wówczas będzie mógł zaproponować, pozornie zupełnie niewinnie, jedną z tych broni, by walczyć o przywództwo. Jedną z broni, która bardziej pasuje do jego stylu walki. A co, jeśli toporem radzi sobie lepiej? Jest większy, postawniejszy, zwinność nigdy nie była jego mocą stroną. Może odkrył swoje inne atuty? 

Niemożliwe. 

A jednak walka staje się coraz bardziej przewidywalna. Rho nie daje się zaskoczyć, powolnymi, lecz precyzyjnymi ruchami blokując moje ataki. Jakby dokładnie wiedział, gdzie i jak zaatakuję. Jakby… się tego nauczył. Tyle razy toczył ze mną potyczki, a sztylety nie różniły się bardzo od tego, co znam. Od tekagi. Natomiast ja nieczęsto walczyłam przeciwko broni dwuręcznej i kiedy Rho przechodzi do kontrataku…  

Ciężkie ostrze topora o kilka cali mija moją głowę, gdy w ostatnim momencie się pochylam. Rho się nie zatrzymuje, wykorzystuje impet i atakuje ponownie, mierząc tak, by mnie rozpłatać, leżącą na posadzce. Wyrzucam w przód nogi, niemal obejmując nimi drzewce topora, trafiając Rho w pierś podeszwami, tuż przed tym, nim ostrze dosięga mojej twarzy. Odrzucam mężczyznę i powstaję, wznosząc sztylety, lecz teraz wydają mi się upiornie małe. 

Rho wyczuwa przewagę. Uśmiecha się do mnie, choć wciąż leży na posadzce, więc rzucam się na niego z furią. 

On jakby tylko na to czekał. Mocnym kopnięciem wytrąca mi z dłoni jeden ze sztyletów, drzewcem topora uderza w moją skroń, odrzuca go, gdy na niego opadam, żebym nie uwięziła broni między nami, korzysta z mojego oszołomienia i chwyta mocno za nadgarstek, wykręcając dłoń, w której trzymam drugie ostrze.  

Krzyczę krótko, gdy Rho uderza moim nadgarstkiem w posadzkę; słyszę chrupnięcie kości.  


YOU SUMMON STORMS, YOU PLAY WITH NATURE 
 

Ból wybucha nagle, ostry i piekący, obejmuje rękę. Zagryzam wargę do krwi, by nie wrzasnąć. 

Wkurwiona jeszcze mocniej przetaczam się na Rho, czołem uderzam go w nos, bucha krew, zalewa jego usta, lecz on i tak szczerzy do mnie zakrwawione zęby. 

Zrobię wszystko, żeby zetrzeć z jego gęby ten uśmiech.  

Sięgam zdrową ręką po ostrze, które upuściłam, lecz tę też więzi w uścisku. Szarpię się, wiercąc na nim, sycząc, a on się śmieje, jakby już wygrał. 

Puszczaj, skurwysynu...! 

Ten śmiech doprowadza mnie do szaleństwa. Niech się urwie, niech przerodzi w krzyk bólu. 

I tak się dzieje. 

Rho wyje potępieńczo, gdy w szale wgryzam się w jego policzek. 

Krew napełnia mi usta. 

Rho puszcza moje ręce, teraz próbuje mnie z siebie zrzucić, odepchnąć. W końcu mu się udaje, lecz płaci za to wysoką cenę. 

Wypluwam z obrzydzeniem to, co zostaje mi w ustach. 

– Ty – Rho unosi drżącą dłoń do twarzy, krew kapie na posadzkę pojebana suko... 

Obnaża zęby, spomiędzy warg wypływa strużka świeżej czerwieni. Podnosi topór i z rykiem naciera wprost na mnie.  

Unikam ataków. Jednego za drugim. Pęd rozpędzonego topora rozwiewa mi włosy, gdy ostrze mija moją twarz, tnąc kilka kosmyków. Udaje mi się sięgnąć z posadzki sztylet, lecz mogę dzierżyć go tylko w lewej ręce, prawa pulsuje bólem, opuchnięta i sztywna. Zepchnięta do defensywy pod wściekłością energią Rho, ledwie nadążam uciekać, czując coraz mocniejsze drżenie mięśni. Zmęczenie daje o sobie znać, podczas gdy napędzany gniewem Rho zadaje cios za ciosem.  

Walka trwa już zbyt długo, tracę na szybkości. Głownia dosięga mojego ramienia, Rho wydaje z siebie triumfalny okrzyk, bierze zamach, by znów mnie dosięgnąć, lecz ciężar topora go spowalnia. Udaje mi się wyprowadzić atak szybciej, wbijam sztylet w jego udo. Rho krzyczy, gdy rozdzieram mięsień, pchając ostrze w dół. 

 

NOW WATCH IT HURT YOU 
 

 Przywieram do niego, w bliskim zwarciu topór nie sprawdza się tak dobrze. Rho musi uwolnić jedną rękę, puszcza drzewce i łapie mnie za gardło. Udaje mu się mnie od siebie odsunąć, puszczam sztylet. Rho dyszy wściekle, jego palce zaciskają się coraz mocniej. Chwytam lewą ręką jego przedramię, ignoruję rozdzierający ból ramienia, udaje mi się go przytrzymać, by wyprowadzić kopnięcie. Celuję w rękojeść wciąż tkwiącego w jego udzie sztyletu.  

Trafiam.  

Rho blednie z bólu, puszcza moje gardło. 

Lecz tylko po to, by wymierzyć mi ciężki cios grzbietem dłoni w twarz.  

Przez kilka chwil wszystko, co widzę, to ciemność. Ląduję na łopatkach, bez broni, bez sił. Zapiera mi dech. Czas jakby spowalnia, czuję drżenie powietrza, jakby ktoś kroił je piłą… 

Zdaję się...  

Czy to już?  

W oczach mi się dwoi, ramię drętwieje, ból pulsuje tępo. 

Patrzę na ciemnowłosego mężczyznę, który prostuje się powoli, oddychając płytko.  Zmierza w moją stronę, ciągnąc za sobą topór. Staje nade mną w rozkroku. Żółte oczy zioną nienawiścią. 

Rho ze wściekłym okrzykiem unosi topór i opuszcza go z rozmachem. 

Patrzę mu prosto w oczy, a on dostrzega w moich emocjach swoje odbicie. 

Warcząc, z trudem wyhamowuje ostrze, tuż przed moją twarzą. 

Nie... – dyszy. – Nie jestem taki jak ty. 

Nie odejmuje ostrza od mojej szyi, wciąż starając się zapanować nad gniewem. Wid, ile go to kosztuje. 

Mógłbym cię zabić – sapie powinienem to zrobić... – Palce mu bieleją, gdy zaciska je jeszcze mocniej na drzewcu. – Ale odejdziesz stąd na moich zasadach.  

 

WHY WOULD YOU WANT TO SHAPE THE WORLD IN YOUR HANDS? 
YOU WILL NEVER MAKE IT THROUGH 

 

Odsuwa ostrze zaledwie o milimetry.  

Żyj z myślą, że wygrałem. Wilki widzą, że cię pokonałem. To mi wystarczy.  

Spogląda w górę, na Watahę, słyszy ich pełne aprobaty wycie i ponownie spuszcza wzrok.  

– A ty... Patrzy na mnie jak na coś, co odbiera mu apetyt. – Wynoś się stąd. Nachyla się, łapie mnie za przód ubrania i przyciąga moją twarz do swojej. – Wypędzam cię. 

 – Pierdol się! – syczę z trudem.  

Rho zaciska na moim gardle dłoń, zmuszając, żebym się podniosła. 

Nie jesteś już częścią Watahy. 

Puszcza moje gardło, mogę wreszcie nabrać powietrza, wciągając gwałtownie wraz z nim kurz i brud, krztusząc się wstydem, kiedy on odwraca się, by wznieść dłoń w zwycięskim geście i pławić się w chwili triumfu. 

To go gubi. 

Mógł mnie zabić, kiedy miał okazję.  

To był błąd.  

Popełnia kolejny. 

Mam jeszcze to. 

Niemal krztuszę się od powstrzymywanego śmiechu, wysuwając ostrza z karwasza, który pozostał mi po walce na moście. 

Skupiam spojrzenie na mężczyźnie przed sobą. 

Nigdy. 

Nie powinieneś. 

Odwracać się do mnie tyłem. 

 

CATCH THE FIRE BURNING OUT YOUR SOUL 

JUST MAKE IT DIE OR YOU WILL FALL 

 

Ostatkiem sił unoszę ostrza, by wbić je w plecy Rho. 

 

Żółte oczy wycofują się, lecz jeśli Leto myśli, że na tym spotkanie z przeszłością się zakończy, myli się. Łopoczą czarne szaty i Rho zeskakuje na taras naprzeciw, z niego na gzyms po drugiej stronie, a stamtąd już prosto na ziemię. Ląduje na ugiętych nogach, opierając dłoń w skórzanej rękawiczce o twarde podłoże i prostuje się, stając naprzeciw niej w wąskim przesmyku. 

Leto bezwiednie zaciska usta i pięści, śledząc jego ruchy. 

Nie powinieneś być już za stary na takie wygłupy? – pyta zgryźliwie, wskazując gestem dachy i ziemię. – Dobijasz chyba czterdziestki, co? 

Żółte oczy zwężają się za maską. 

– Skończyłem trzydzieści pięć lat, Wilczyco – informuje ją poważnym tonem, zakładając ręce na ramiona i nachylając się nieznacznie w jej stronę. – A ty chyba lubisz starszych, więc nie rozumiem tej uszczypliwości. 

Leto prycha wściekle, uruchamia mechanizm, wysuwając ostrza z karwaszy. 

Rho zerka na nie, lecz nie okazuje strachu. Zauważa, że Leto jako pierwszą uzbroiła lewą rękę, choć zawsze była praworęczna. 

– Jak tam rączka? – pyta kpiącym tonem. 

– Jak tam buźka? – rewanżuje się pytaniem Leto, coraz bardziej wściekła. 

Rho nie odpowiada. Leto zaczyna się zastanawiać, czy czeka ją kolejny pojedynek z tym mężczyzną i kiedy Rho unosi rękę, spina mięśnie, gotowa odpowiedzieć na cios, lecz on sięga tylko do wilczej maski, żeby ją unieść. 

Na twarz o nieco ciemniejszej karnacji niż przeciętna, sypią się czarne włosy, trochę dłuższe, niż nosił, gdy oboje zasilali szeregi Watahy. Lecz to, co przyciąga wzrok Leto, to uśmiech Rho. Bo mężczyzna bezsprzecznie próbuje się gorzko uśmiechać, świadczą o tym lekko zmrużone, żółte oczy, w których iskrzy i drobne zmarszczki. Tylko że reaguje jedynie połowa jego twarzy. Drugą zdobi szpetna, poszarpana blizna, a lewy kącik ust pozostaje nieruchomy. 

– Zadowolona? – pyta szorstko. Leto już nie jest pewna, czy to, co sięgało jego oczu, to uśmiech, czy może jednak grymas starej nienawiści. 

 

CATCH THE FIRE BURNING OUT YOUR SOUL 

 

– Pamiątka, na którą zasłużyłeś – oświadcza jedynie, bez cienia skruchy, wzruszając ramionami, lecz nie jest w stanie długo wytrzymać jego spojrzenia i spuszcza wzrok. – Zadowolona byłabym jakbyś kulał – brodą wskazuje na jego prawe udo – bo wtedy nie mógłbyś mnie dogonić. 

Nagle rzuca się do biegu, chcąc jak najszybciej opuścić duszny zaułek, w którym zagęściło się od wspomnień, lecz Rho rzuca się za nią; nie kuleje. Zaciska rękę na jej ramieniu, mocno, i przygważdża do muru. 

– Nowe metody? Teraz uciekasz? Kiedyś rzuciłabyś się wydrapać mi oczy – syczy jej w twarz. – A może wystarczyło raz spuścić ci wpierdol, żebyś nauczyła się, gdzie twoje miejsce? 

Leto z krótkim okrzykiem kopie, ale Rho na czas ochrania krocze.  

– Jak ja cię dobrze znam – syczy, rozciągając połowę twarzy w złowieszczym uśmiechu. – Zawsze poniżej pasa… 

– Uważaj, Rho – warczy Leto. – Zastanów się, czy chcesz mnie wkurwić. – Przeskakuje spojrzeniem z jednego w drugie jego oko. – Tym razem nikt nie ocali ci skóry. 

– A tobie resztek honoru. 

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Ten początek miał w sobie taki ładunek oczekiwania, że gdy pojawiły się oczy, naprawdę się zlękłam, że teraz zacznie się coś nieprzyjemnego. I jak retrospekcja nie była miła - ale jakże plastyczna, świetnie się ją czytało! :) - tak spotkanie z Rho to takie słodko-gorzkie, skoro mężczyzna próbował się uśmiechnąć. Jestem ciekawa, jaką odegra rolę w dalszej części tej serii.
    Jak zwykle nie zawodzisz, dziękuję <3

    Pozdrawiam
    miachar

    OdpowiedzUsuń