Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 9 marca 2025

[187] Czerwone, zielone, niebieskie: dlaczego los aż tak okrutnie dręczy mnie? ~ Miachar

  Mały dodatek do serii, narratorem wyjątkowo Kaveri. Choć może jego perspektywa będzie pojawiać się częściej, czas pokaże. 

W takim miejscu świat wyraźnie zwalniał. Kłosy pszenicy uginały się pod wpływem wiatru, który smagał też moje policzki. Wyciągnąłem na boki ramiona, wewnętrzną częścią dłoni dotykając zbóż, gdy szedłem przed siebie, tworząc tym samym nową ścieżkę na cudzym polu. Poza mną zdawało się nie być nikogo, nawet UFO i kosmitów, którym przyszłaby chęć, by wśród plonów ziemi począć jakieś trudne do zrozumienia kręgi.

W takich okolicznościach przyrody na myśl mógł mi przyjść jeden z moich ulubionych utworów. Wciąż szedłem przed siebie, teraz z zamkniętymi oczami. Dotykałem kłosów, a słowa, które miałem w głowie, zostały także wymówione pomiędzy podmuchy wiatru:

– „I rozpięła ma dusza szeroko swoje skrzydła,/ w cichej leciała głuszy, jakby do domu biegła*” – wyrecytowałem i wykonałem piruet, który zażenowałby każdego tancerza czy baletnicę.

Lecz tutaj nie było świadków infantylnego zachowania, na to pozwalałem sobie jedynie w chwilach tej cudownie kontrolowanej samotności, gdy chciałem uciec od rzeczywistości i bóstw wiszących nad ramionami innych ludzi. Nie chciałem ich widzieć, nie chciałem czuć się wybrakowany i pozostawiony sam sobie, bez nikogo, kto mógłby mnie w pełni zrozumieć.

Tylko podczas tych krótkich wyjazdów, gdy wszelkie pola były dosłownie na wyciągnięcie ręki, pozwalałem sobie na takie zachowanie. Każdego innego dnia roku byłem poważny, sztywny i nieuchwytny dla cudzych spojrzeń. Tak było znacznie lepiej.

Już chciałem deklamować kolejny utwór pasujący do sytuacji, gdy za moimi plecami rozległo się głośne:

– David, musimy już jechać dalej!

Nie powstrzymałem głośnego westchnięcia, jakie chciało ulecieć z mojej piersi zamiast mojej duszy. Choć to drugie mogłoby rozwiązać raz na zawsze wszystkie moje problemy.

– Idę!

Szedłem z powrotem ścieżką, jaką sam wytoczyłem, powoli, krok za krokiem, bo szczerze mówiąc, nie chciałem jeszcze wracać i udawać, że jestem taki sam jak wszyscy ludzie dookoła mnie. To było jedno wielkie kłamstwo, ale brnąłem w nie, byle tylko nie skończyć w pewnym zakładzie w pokoju bez okien i klamek.

Jedynie w momentach, gdy wyjeżdżałem z miasta i kierowałem się do innego hrabstwa, za towarzysza mając najlepszego kumpla ze szkoły policyjnej, mogłem choć przez chwilę poobcować w taki sposób z naturą i nie zostać zwyzywany przy tym od dziwaków. Właściciele pól pewnie obrzuciliby mnie gorszymi inwektywami, gdyby któryś przyłapał mnie na wchodzeniu w zboża, ale to się jeszcze nie wydarzyło i liczyłem, że nie wydarzy. To były chwile, gdy najbardziej byłem sobą, choć jednocześnie dopadało mnie przygniatające uczucie, że nikt nie doświadcza tego samego w tym samym stopniu. Że jestem sam jak palec.

W całym swoim smutku nie znajdowałem przestrzeni na ronienie łez. Tych wylałem dość sporo na oczach braci, którzy jako pierwsi dostrzegli, że coś może być ze mną nie halo. Nauczyłem się, że muszę ukrywać swoją naturę, wystarczało mi, że urodziłem się w takiej, a nie innej rodzinie, musiałem utrzymywać pozory normalności.

Nawet przed Benjaminem, który czekał oparty o maskę samochodu, nie mogłem być w pełni sobą. Szczerze wątpiłem, by to kiedykolwiek miało ulec zmianie.

– Trochę ci to zajęło – ocenił kumpel, gdy podszedłem i szarpnięciem otworzyłem sobie drzwi. – Wszystko w porządku? 

Na usta pchało mi się powiedzieć mu, że nie jest w porządku, że nie cierpię swojego życia, a jednocześnie nie mam sił, by cokolwiek zmieniać, ale po co użalać się nad własnym losem, gdy nikogo nie bardzo to obchodzi? Dobrze wiedziałem, że pyta z grzeczności, bo znając mój stan, wie, jak się odnosić i ze mną obchodzić, bym z niczym nie wypalił i nie przyniósł nam wstydu przed innymi ludźmi. 

– Wracajmy już – rzekłem i zająłem miejsce, wzdychając ciężko. Przed nami był jeszcze kawał drogi, a dzień przemijał, dokładnie tak jak nasze życia. – Pospiesz się, niedługo zacznie zmierzchać.

Słyszałem, jak Benjamin coś do siebie mówi, ale nie umiałem rozróżnić słów. Właściwie to nawet nie byłem ciekawy, co ma do powiedzenia. Nie patrzyłem, gdy siadał za kierownicą i zapuszczał silnik, wolałem wyjrzeć przez okno na pole, które z daleka mogło wyglądać niczym morska wydma. Miną miesiące, zanim kolejny raz będę mógł je zobaczyć, ponownie w towarzystwie kumpla, bo sam nie dałbym sobie z tym rady.

Milczeliśmy, pokonując kolejne mile, a bliskość miasta odejmowała z każdą minutą resztki dobrego nastroju, w jaki wprowadziła mnie natura. Nie było moim celem stawać się marudnym i działać przez to na nerwy innym ludziom, ale tak już miałem. Ładowałem akumulatory długo, by bardzo szybko stracić całą energie i chęć do bycia miłym. 

Benjamin odpowiednio, choć z lekkim poślizgiem, odczytał moje milczenie, sam też się zamknął, choć wyglądał na naburmuszonego. Jakby koniecznie chciał ze mną rozmawiać podczas prowadzenia. Umożliwiłbym mu to, gdybym miał pewność, że przez brak rozmowy przyjaciel może zasnąć za kółkiem, ale znałem go na tyle dobrze, by wiedzieć, że jest w stanie prowadzić i w ciszy, i w wielkim hałasie. Jego mózg umiał albo skupić się na drodze, albo nieco się wyciszyć, by zawsze dojechać do celu w jednym kawałku i bez choćby jednej kolizji. 

Miasto witało sporych rozmiarów szyldem, z uśmiechniętą twarzą burmistrza na nim, jak i zapowiedzią, że „tutaj spotkać nas mogą tylko dobre rzeczy”. Aż miałem ochotę prychnąć, widząc go kolejny raz. Był kłamstwem, jak wiele rzeczy na tym świecie, ale nie można było mówić o tym głośno, bo turyści stanowili też pewien procent miejskich przychodów.

– Co za bzdury – wyrwało mi się, a kumpel spojrzał na mnie. 

– Co masz na myśli?

Zagryzłem wargę. Zrobiłem to za późno, powinienem wcale się nie odzywać. 

– Nie, nic.

Benjamin nie dopytywał, ale widziałem po wyrazie jego twarzy, że chciał coś powiedzieć, postanowił jednak zostawić to na później, o ile nie będę uciekał od pogawędek. Mógł się przeliczyć, ale to kwestia na przyszłość.

Znałem ulice tego miasta, nie było szans, bym się w nim zgubił, a przez to go nienawidziłem. Nie miałem bowiem gdzie się skutecznie ukryć przed wszystkim, co może się przytrafić. Musiałem mierzyć się z widokiem, którego nie doświadczał żaden inny znany mi człowiek. Musiałem kryć się z tym, że widzę bóstwa, bo gdyby te zorientowały się, że nie są tajemnicą, mogłyby chcieć mnie zniszczyć. 

Jeden wojownik przeciwko – dosłownie – całemu światu, do którego nie pasował. Ach, dlaczego los aż tak okrutnie dręczy mnie? Dotychczas nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie. 

Patrzyłem przez okno i widziałem zgromadzenie zieleni z nielicznymi przebłyskami czerwieni, a gdzie mignął mi także kolor niebieski. Żaden z nich nie miał pastelowego odcienia jak bóstwo na ramieniu mojego przyjaciela – czerwone, wiec dobre jak jego serce, ale w barwie, która nie rani oczu, lecz stanowi jakby przebłysk. Trudno było mi to ująć w słowa. 

I tak wypatrywałem tych kolorów, dopiero później dostrzegając ludzi, nad którymi się unosiły, i nic w tym świecie zdawało się nie chcieć przyjść mi z otuleniem, wsparciem, pocieszeniem.

Ponoć niektórym ludziom pisane jest bycie samotnym od dnia narodzin do dnia śmierci. Mimo tego, że urodziłem się i dorastałem w rodzinie z dwoma braćmi i obojgiem rodziców, nie mogłem być przy nich w pełni sobą. I jakoś nie zanosiło się na to, by miało to ulec zmianie.

A przynajmniej tak mi się wydawało. 

Niespodziewanie coś przykuło moją uwagę. Benjamin postanowił się właśnie odezwać, by przerwać nużącą go najwyraźniej ciszę, ale ja nie zamierzałem go słuchać, skupiając się na kobiecie idącej chodnikiem. Staliśmy właśnie, oczekując na zmianę koloru świateł. Przykuła moją uwagę, ale początkowo nie wiedziałem, za sprawą czego to zrobiła.

Dotarło to do mnie, gdy musiała wyminąć się z idącą z naprzeciwka parą. Zrozumiałem, a ta świadomość uderzyła we mnie niczym obuchem.

Na ramieniu kobiety nie było bóstwa. Ani na lewym, ani na prawym. Specjalnie przypatrzyłem się obu przez ten czas, gdy wciąż tkwiliśmy w oczekiwaniu na pasie ruchu, by to potwierdzić. Czasami ofiary wypadków lub też niepełnosprawni, których lewa ręka nawet się nie zaczynała, istniał tylko bark, miały bóstwo na drugim ramieniu, co oznaczało, że nawet z ułomnością jest się dla nich istotnym bytem. 

Nie miała go.

Dokładnie tak jak ja.

Powinienem czuć wdzięczność? Niekoniecznie. Ale w pewien sposób ucieszyło mnie, że nie jestem aż tak samotny, jak mi się dotychczas wydawało.

– David, słuchasz mnie? – Głos przyjaciela zdołał się wreszcie do mnie przebić, a samochód ruszył. – Co cię tak zainteresowało za tym oknem, co?

– Kobieta – odparłem zgodnie z prawdą, po czym poczułem wbite w siebie spojrzenie towarzysza. Odwzajemniłem je i upomniałem go. – Patrz na drogę, jeżeli nie chcesz nas zabić, detektywie. 

Benjamin posłuchał z cichym „och, och, okej”, ale za moment znów na mnie zerknął. Widziałem pytanie klarujące się w jego głowie, byłem pewien, że wypuści je zaraz w świat, nachmurzyłem się, bo jak miałem mu wytłumaczyć, dlaczego zainteresowała mnie jakaś nieznajoma, gdy kumpel w ogóle nie wiedział, że widzę kolorowe bóstwa kierujące ludźmi? Od razu wziąłby mnie za wariata, choć zna mnie przeszło dekadę.

Znowu poczułem się samotny, choć byłem w towarzystwie. 

Ale wydał się zainteresowany tym, co powiedziałem, jakby nie spodziewał się, że kiedykolwiek z moich ust padnie coś podobnego. Chyba przywykł, że nie chadzam na randki z nikim, a jedynie zamykam się w biurze, by choć mimo dziedzictwa, które tez było mi przekleństwem, zarabiać własne pieniądze. 

– Znasz ją?

– Nie, zobaczyłem ją właśnie po raz pierwszy.

Czułem ponownie wwiercające się we mnie spojrzenie przyjaciela, ale miałem je nieco za nic. Nie pierwszy raz go doświadczałem i z całą pewnością nie po raz ostatni.

Moje zachowanie rozwiązało Benjaminowi język. 

– Takie wrażenie na tobie wywarła? I co, może mi jeszcze powiesz, że choć widziałeś jej twarz zaledwie przez moment, to chcesz ją odszukać, bo ci się spodobała? Dlaczego?

Nie miałem na razie zielonego pojęcia, po prostu taka strategia pojawiła się w mojej głowie.

A nie, to kłamstwo. Nie o strategii, a o pojęciu. Wiedziałem, dlaczego chcę to zrobić.

Bo jeszcze nie spotkałem kogoś takiego jak ja, wybrakowanego z jakiegoś powodu, kto stara się uporządkować to, co widzi, nadać temu jakieś znaczenie i znaleźć w tym sens. Gdyby zjednoczyła ze mną siły, czy we dwójkę nie byłoby łatwiej, raźniej? Z pewnością samotność doskwierałaby mi w mniejszym stopniu, a to mogłoby poprawić mi życie.

A że byłem prywatnym detektywem, jaki problem znaleźć kogoś w tym mieście? Ma się swoje metody, liczyłem więc na szybki efekt. Ale kotłowało się w moim wnętrzu coś więcej. To było dziwne odczucie. Jakby strach zmieszany z ekscytacją i pragnieniem powodzenia. Czegoś takiego od dawna ciężko było u mnie szukać.

Chciałem wierzyć, że ta jedna decyzja naprawdę pozwoli mi na zmiany, których nie widziałem i o których marzenie było gorsze od nadziei. 


_______________________________

* Joseph von Eichendorff, „Noc Księżycowa” 


1 komentarz:

  1. Perspektywa Kaveriego bardzo zaskakująca! Nie spodziewalam sie tylu auto i nie tylko refleksji, ano tego poczucia wyobcowania, choc ma to sens. Z drugiej strony pokazuje jak malo o nim wiemy i jak udalo mu sie nas nabrac, bo wczesniej nie odczulam tej bijacej od niego samotnosci i to jak w pewnym sensie go to unieszczesliwia. Przeciwnie, sprawiaj wrażenie wesolego, pewnego siebie, bystrego chlopaka. Takze bardzo wartosciowa perspektywa, nadająca tez glebi relacji, ktora nawiazuja. No i ten Benjamin, ciekawi mnie, czy sie jeszcze pojawi ;(

    OdpowiedzUsuń