Kiedy
wychodzimy z lasu, rzeczywiście świta. Nie jest to radosny poranek pełen
ciepłych barw i tańczących w podskokach promyków słońca. Zapowiada się raczej
ciężki i duszny dzień, z całą pewnością pochmurny. Nie odzywam się od jakiegoś
czasu, próbując przyswoić sobie wszystko, czego się dowiedziałam. Podążamy za
Eddiem, który beztroskim tonem opowiada nam o zwyczajach gryfów i tym, co
najbardziej lubią jeść. Na moje pytanie, co zamierza z nim zrobić, odpowiada,
że na razie pozostawi go w stajni testrali, ponieważ mają podobne nawyki
żywieniowe i z natury nie próbują ze sobą rywalizować.
—
Testrale są nad podziw łagodnymi i sympatycznymi towarzyszami, choć ich wygląda
nie przemawia na ich korzyść — opowiada Eddie, a ja dobrze wiem, co ma na
myśli. Kiedy otwiera drzwi stajni, znajdującej się tuż za murami zamku,
zaglądam do środka i wzdrygam się na widok wychudzonych ciał zwierząt przypominających
konie, obdarzonych błoniastymi skrzydłami, które tulą do boków. Wyglądają jak
szkielety obciągnięte bezwłosą skórą. Większość jest czarna jak noc, lecz
niektóre mają mieszane ubarwienie, brązowo-zielone, a dwa egzemplarze są
całkiem jasnej maści, przypominającej brudny błękit, choć z ostatniego roku w
Hogwarcie pamiętam powozy zaprzężone wyłącznie w czarne testrale.
I see a line of cars
and they're all painted black
—
Poczekaj, co robisz?! — Powstrzymuję Eddiego, który prowadzi gryfa wprost na
matkę karmiącą młode. — Tu jest więcej miejsca… — Wskazuję na koniec
pomieszczenia. — Nie widzisz ich? — pytam, obserwując jak Eddie wyciąga przed
siebie jedną rękę, próbując wyczuć, gdzie stoją testrale.
—
Zauważałem, że z tego pasiewnika nie ubywa karmy, więc założyłem, że nikogo
przed nim nie ma. Żałuję, że nie mogę podziwiać tych pięknych stworzeń.
—
Naprawdę, Eddie? — pytam z przekąsem, zerkając na Lexa. On też widzi testrale.
Przygląda się im z zafascynowaniem i rozumiem, że widzi je pierwszy raz. Po
tym, co się stało, nie czekał na koniec roku, więc nie odwoziły go zaprzęgnięte
w nie karoce.
—
Tak, bardzo chciałbym… Och. Wybacz. — Eddie wreszcie się reflektuje,
przypominając sobie, dlaczego można widzieć te zwierzęta. — Nie chciałem… Nie
miałem na myśli…
—
Spoko — przerywam te wyjaśnienia. Nie zamierzam się nad nim znęcać. — Przecież
wiem. Słuchaj, Eddie.., Rozliczymy się później, ok? Muszę wziąć prysznic i to
odespać.
—
OK. — Eddie już na mnie nie patrzy, pochłonięty pielęgnacją gryfa. Znajduje leżącą
w boksie szczotkę i zaczyna wyczesywać mu pióra. — Powodzenia — dodaje, a ja
nie muszę pytać, co ma na myśli. Założę się, że sen nie przyjdzie szybko. I nie
przyniesie ukojenia.
—
Idziesz? — ponaglam Lexa, a on żegna się z Eddiem kiwnięciem dłoni, czego
magizoolog nawet nie dostrzega. — Co zrobimy z tym śmieciem?
Lex
zerka na kłusownika i wykrzywia usta w grymasie.
—
Myślę, że znajdzie się dla niego miejsce w lochach.
—
Yhym — odmrukuję, na moment tracąc zainteresowanie czarnoksiężnikiem. Schylam
się, by zerwać kwiat malwy, który mijamy przechodząc przez błonia i mnę go w
dłoniach. Kierujemy się ku zachodniemu wejściu do szkoły, za naszymi plecami,
po prawej stronie, wznosi się dumne i czterobarwne boisko do quidditcha. Myślę
o tym, o czym musimy wreszcie z Lexem porozmawiać. I o tym, co już mi
powiedział. — Naprawdę ktoś próbuje cię zabić? — pytam, nieumiejętnie maskując niedowierzanie.
— To znaczy, dlaczego ktoś miałby chcieć twojej śmierci?
Lex
ciężko wzdycha.
—
Nie wiem, Mads. Nie mam pojęcia. — W jego głosie słychać zmęczenie. — Szczerze
mówiąc, przychodziła mi na myśl tylko jedna osoba, której aż tak bym
przeszkadzał.
Rzuca
mi przeciągłe spojrzenie i po chwili rozumiem, że ma na myśli mnie.
—
No cóż — odpowiadam ostrożnie, kiwając głową. — Bardzo chciałabym zaprzeczyć i
móc powiedzieć, że w życiu nie przyszło mi to do głowy, ale… Przyszło. Więcej
niż raz — zdradzam, obserwując jego reakcję, ale Lex tylko uśmiecha się
niewesoło.
—
No widzisz. A Ministerstwo przysyła akurat ciebie, żebyś chroniła typa, którego
nienawidzisz.
—
Aż trudno uwierzyć, że nie maczałeś w tym palców — spekuluję zrzędliwie.
—
Że niby miałbym wskazać ciebie we wniosku, który podsunął mi dyrektor? — pyta z
przekąsem. — Zależało mi, żeby widmo śmierci oddalić, nie przybliżyć.
Przez
jakiś czas oboje milczymy.
—
Nie nienawidzę cię, Lex — oświadczam wreszcie cicho. — A przynajmniej: już nie
— dodaję jeszcze ciszej.
—
O matko, to prawie jak wyznanie miłości z twoich ust — śmieje się Lex, choć jak
go znam, obraca sytuację w żart, by nie zdradzić, co naprawdę czuje. Być może
ulgę, że już nie żywię do niego tak wrogich uczuć. A może ból, że rzeczywiście
tak było. — To znaczy, że mi wierzysz?
—
Wierzę, że zrobiłeś wszystko, by uchronić Garretta i że to nie ty go… — Głos
mnie zawodzi. Lex to zauważa. Zatrzymuje się i łapie mnie za rękę.
—
Pozwól mi ci pokazać, jak było.
Przez
kilka sekund patrzę w jego oczy. Zawsze zdawały mi się takie wesołe i odważne.
Nie do twarzy mu z troską.
—
Nie wiem, czy mam siłę się z tym znów zmierzyć. — Zdaję sobie sprawę, że ledwo
powstrzymuję emocje, zdjęta dreszczem na wspomnienie pełnych grozy chwil. — Nie
oszalałam zupełnie chyba tylko dlatego, że winiłam za to, co się stało, kogoś
innego… — Zerkam na Lexa, on wciąż na mnie patrzy tymi złotymi, szczerymi
oczyma i muszę odwrócić wzrok. — Tak było wygodniej — szeptam, wyrzucając
zmiętego i pozbawionego płatków kwiatka u wrót do zamku.
With flowers and my love,
both never to come back
—
A ja świadomie na to pozwoliłem — wyznaje Lex, na co obrzucam go zdziwionym
spojrzeniem, a on wzrusza ramionami. —
Wiedziałem, że ukierunkujesz na mnie swój gniew i… — milknie, patrząc gdzieś w
dal. — Myślałem, że… Tak będzie lepiej. Jeśli nie zatracisz się tylko i
wyłącznie w rozpaczy. — Znów zwraca na mnie wzrok, a ja odwracam oczy. — Myliłem się. Powinnaś znać
prawdę.
—
Nie wiem, czy ją udźwignę. — Ciągle mówię cicho, jakbym w ten sposób mogła
złagodzić zderzanie się z nieprzyjemnymi faktami.
—
Nie proponowałbym tego, gdybym w to nie wierzył — oświadcza Lex i
niespodziewanie przygarnia mnie do siebie zamaszystym ruchem ramienia i
przyciska do piersi. Kiedy tak urósł? W całości chowam się pod jego brodą.
Czuję świeży zapach szat i miękki materiał na policzku. — Myślę, że prawda
pomoże ci się wreszcie z tym pogodzić.
Nie
wierzę w wyzwalającą moc prawdy, ale pozwalam tak myśleć Lexowi. Próbuję się
odsunąć, ale on ponownie przytula mnie do piersi. Na to też pozwalam i trwam w
bezruchu, synchronizując z nim oddech. W sumie nie jest mi niewygodnie.
Pierwszy
raz od dawien dawna czuję się w miarę bezpiecznie.
Rozstajemy
się przy zejściu do lochów. Lex nie chce, żebym mu dalej towarzyszyła. Wymawia
się troską o mnie, namawia do odpoczynku, zapewniając, że dopilnuje, by czarnoksiężnik
znalazł się w najpodlejszym lochu, ale ja wiem, że po prostu nie chce, bym
wiedziała, który to loch. Obawia się, że mogłabym chcieć go odwiedzić. Sama. Z
drugiej strony nie chce wypowiadać tej myśli na głos, by nie podsunąć mi
pomysłu, więc mówi mi to wszystko, nie patrząc mi w oczy.
I see people turn their heads
and quickly look away
Zawsze
taki prosty. Metr osiemdziesiąt pięć chodzącej uczciwości. Całkiem bystrej.
Oczywiście jak na Gryfona. Na to, że tylko udam pożegnanie, a potem użyję
zaklęcia kameleona, żeby go śledzić, już nie wpada.
Zawracam
po krótkiej chwili od rozstania, ściągam buty, żeby nie zdradziło mnie echo
kroków i wędruję za nimi podziemnymi korytarzami. Zimno posadzki jest niemal
bolesne, a Lex jest wytrwały i bardzo długo kluczy korytarzami, zanim znajduje
odpowiednio odosobnioną komnatę. Gdyby nie zadawał się ze mną w szkole, pewno
nie znałby lochów tak dobrze, ale całkiem dobrze pamiętam, jak namawiałam jego
i Garretta na poszukiwania skryptorium Salazara, więc sama sobie jestem winna.
Lex
wpycha do wnętrza protestującego czarnoksiężnika i zamyka drzwi zaklęciem.
—
Nie zostawiaj mnie tutaj! — Kłusownik wali w nie pięściami. — Ona mnie zabije!
Ta twoja panna z Ministerstwa! Znajdzie mnie tu, jeśli jest ze Slytherinu!
Wszyscy Ślizgoni znają lochy jak własną kieszeń!
Lex
odchodzi, lecz nagle zawraca. Najpierw sądzę, że rzeczywiście zamierza zlitować
się nad tym zbirem, ale on tylko rzuca na drzwi zaklęcie wygłuszające, a po
chwili zastanowienia również kamuflujące, co byłoby świetnym posunięciem,
gdybym tego wszystkiego nie widziała. A widziałam już dość. Wracam do swojego
gabinetu, czy czymkolwiek jest komnata, którą zajmuję, tak szybko, jak tylko
mogę, by nie zwrócić na siebie uwagi i jednocześnie wyprzedzić Lexa. Bo jestem
dziwnie pewna, że będzie chciał się upewnić, czy wróciłam do pokoju.
Nie
mylę się. Udaje mi się zadbać o pozory i otwieram Lexowi owinięta jedynie
ręcznikiem, z mokrymi włosami. Dopiero co wylałam na nie wodę z dzbanka, żeby
sprawiać wrażenie, jakbym dopiero co korzystała z prysznica. Teraz patrzę na
Lexa pytającym wzrokiem, udając zdziwienie.
—
Wszystko w porządku? — ubiegam go, wyglądając na korytarz i rozglądając się;
kropelki wody skapują z włosów na posadzkę. — Co z tym gnojkiem? Zamknąłeś go?
—
Tak. Jest… Jestem pewien, że się stamtąd nie wydostanie.
—
To dobrze. — Patrzymy na siebie i zaczynam wyczuwać rodzące się skrępowanie.
Nieco przymykam drzwi, chowając się za nimi. — Chciałeś czegoś jeszcze?
Lex
otwiera i zamyka usta. Kręci przecząco głową.
—
Nie — zapewnia. — Tak tylko… Chciałem się upewnić, że wszystko OK.
—
No to… OK — powtarzam po nim, ściągając brwi w dezaprobacie na ten nagły brak
kreatywności. — Dobranoc — rzucam jeszcze i zamykam drzwi. Opieram się o nie,
zastanawiając się, czy już sobie poszedł i czy jeszcze tej nocy będzie
sprawdzał, czy tu jestem, czy może nie zaryzykuje kolejnych niezręczności.
Kładę
się, ale mimo potwornego zmęczenia, nie mogę zasnąć. Nie mogę nawet naprawdę
iść się wykąpać, bo co powiem Lexowi, jeśli go spotkam? Musiała mi wystarczyć
umywalka i próba zapadnięcia w sen, na który jestem zbyt niespokojna.
Nagle
siadam, podejmując decyzję. Muszę to zrobić teraz, póki zamek jest jeszcze
pogrążony we śnie. Nie mogę czekać do nocy, wtedy tego nie wartego złamanego
knuta worka gnomiego łajna może już tam nie być. Raczej na pewno będzie już w
drodze do Azkabanu. Jeśli chcę, a chcę, wymierzyć trochę sprawiedliwości samodzielnie
i przy okazji czegoś się dowiedzieć, to jest jedyna szansa.
Odrzucam
pewnym ruchem kołdrę i w tej samej chwili ponownie rozlega się stukanie do
drzwi, a ja podskakuję ze strachu, więc wcale nie muszę grać oburzenia, gdy je
otwieram.
—
Zwariowałeś?! — krzyczę na Lexa, który stoi przede mną w karmazynowej szacie
nocnej i ma przynajmniej na tyle przyzwoitości (bo przecież nic nie zrobiłam… na
razie), by nieco się zmieszać.
—
Ja tylko… — zaczyna kulawo Lex. Wciąż nie zdążył opuścić ręki, którą zastukał
do moich drzwi. — Chciałem pożyczyć poduszkę — wypala, a ja patrzę na niego jak
na debila i on wie, że ja wiem, że on kłamie.
—
Poduszkę — powtarzam beznamiętnie, podejmując grę. — A cóż się stało z twoimi
poduszkami, przyjacielu.
—
No widzisz, przyjaciółko, tak się składa, że organizuję dla uczniów lekcję, na
której zamierzam zaprezentować siłę chaosu szerzonego przez chochliki
kornwalijskie. Niefortunnie jednak, kiedy brałem prysznic, udało się tym
bestiom opuścić klatkę, w której je trzymałem. — Opowiada z przesadnym
dramatyzmem w gestach. — Nie trudno sobie wyobrazić, co zastałem po powrocie.
Rzekłbym, nie kłamiąc — powieka drga mu, jakby cierpiał na poważne niedobory
magnezu — iż pierze było wszędzie. Dlatego pomyślałem, że zechcesz uchronić mój
kręgosłup przed nadwyrężeniem i poratujesz…
Duża
poduszka wypchana pierzem uderza go prosto w twarz.
—
Oczywiście możesz na mnie liczyć — oznajmiam z szerokim uśmiechem, który nie
sięga moich oczu — o każdej godzinie dnia i nocy. Lecz musisz wiedzieć, że
jeśli raz jeszcze TEJ nocy… A raczej już dnia… Przerwiesz mój wypoczynek, gdyż,
nie wiem, para niuchaczy zawłaszczy sobie twoje srebrne sztućce i obawiasz się
z głodu skonać, nie mogąc śniadania spożyć, to przysięgam, że mój komplet noży
wyniesiesz tylko i wyłącznie w dupie.
Trzaskam
drzwiami i opieram się o nie, czekając, aż odejdzie.
Niewiele
brakowało, żeby mnie przyłapał. Jednak szczęśliwie dla mnie wszystko toczy się
tak, że chyba zdołam wyzwolić się spod jego podejrzeń.
Teraz
wystarczy tylko działać szybko.
***
Wracam
do siebie z niesmakiem i poczuciem zażenowania. Ciskam poduszkę obok swoich nienaruszonej
pościeli, zrzucam buty i sam rzucam się na łóżko.
Zrobiłem
z siebie idiotę, w dodatku chyba niesłusznie ją podejrzewam. Jak to o mnie
świadczy? Cały okres szkolny walczyłem ze stereotypami, a teraz sam daje się im
ponieść, najwyraźniej zakładając, że ktoś, kto wyszedł ze Slytheriunu, musi
skończyć jako czarnoksiężnik. Bo co, bo użyła kilku zaklęć niewybaczalnych na
mordercach magicznych stworzeń?
Tak
jakbym sam nigdy się do tego nie posunął.
Hogwart,
1965 rok
Patrzę
na Garretta, czekając, kiedy oznajmi, że to żart, ale on najwyraźniej nie
zamierza tego zrobić. Minę ma poważną. Zazwyczaj jest poważny, jednak tym razem
ta powaga jest niezwykle śmiertelna.
—
Zabić? Ciebie? — powtarzam niemądrze, wciąż niedowierzając temu, co usłyszałem.
— Mads próbuje… cię zabić? — Wybucham dość histerycznym śmiechem. — Słyszysz
jak to w ogóle brzmi?
—
Słyszę. — Garrett ciężko wzdycha. Pochyla głowę, a ciemnoblond włosy sypią się
jak piasek, okalając jego twarz. — Ale nie wymyśliłem sobie tego. Boże,
chciałbym. Ale przecież sam widziałeś… ktoś próbuje się mnie pozbyć.
— W
zeszłym tygodniu pod wodę próbował wciągnąć cię tryton, a jeszcze tydzień
wcześniej wpadłeś w diabelskie sidła, które ktoś rozwiesił nad drzwiach
toalety, z której korzystałeś, a jeszcze wcześniej… — Marszczę brwi,
przypominając sobie pdobne sytuacje. —
To wszystko rzeczywiście nie wygląda na dzieło przypadku i Mads też tak
uważa, więc skąd w ogóle pomysł, że to ona za tym stoi?!
Garrett
wzrusza ramionami.
— Masz
rację, że nigdy jej nie przyłapałem, ale… Ja to wiem. — Patrzy mi w oczy, jego
spojrzenie jest silne i pewne. — Czuję to. Coś w niej zmieniło się po wizycie w
Azkabanie… Zupełnie jakby… Czymś ją zarażono. — Splata ze sobą dłonie i
kontynuuje, patrząc w podłogę: — Wiem, co się mówi o bliźniakach narodzonych w
rodzinie o… dyskusyjnych upodobaniach. — Zerka na mnie, chcąc się upewnić, że
wiem, o czym mówi. — Nigdy w to nie wierzyłem. Ale dziadek… W tego gdy go
poznaliśmy w więzieniu… Czegoś na nas próbował. Nie wiem, czy to był urok, czy…
Tylko silna sugestia. Cokolwiek to było, Mads okazała się poddatna. I teraz
sądzę, że część niej, może, hm, mam nadzieję, podświadoma część, zwyczajnie na
mnie poluje.
— To
niemożliwe. — Kategorycznie odmawiam przyjęcia tego wszystkiego do wiadomości.
— Mylisz się. Musisz się mylić.
—
Chciałbym. — Spojrzenie Garretta jest smutne Zupełnie jakby już wtedy pogodził
się ze swoim losem. — I oby tak było. Jednak… Tak na wszelki wypadek… Jeśli mam
rację… — Milknie, zastanawiając się. — Wiem o waszej obietnicy — zdradza po chwili
ciszy. Z napięcia w jego tonie głosu mogę wywnioskować, że jest z tego powodu
zły. — Skoro więc już podjąłeś się tak… bohaterskiego — przez chwilę mam
wrażenie, że zamierza użyć zgoła innego przymiotnika, takiego jak na przykład:
„durnego”— zadania, NAPRAWDĘ musisz zrobić WSZYSTKO, żeby mnie chronić, inaczej
sam stracisz życie.
Zapada
cisza, podczas której myślę nad tym, co usłyszałem i coraz mniej mi się to
podoba.
—
Jeśli, teoretycznie, Mads naprawdę jest w to zamieszana… — Podnoszę wzrok na
Garretta. — To co chcesz, żebym zrobił? Chyba… Chyba nie każesz mi jej zabic?!
Przez
kilka strasznych sekund oczy Garretta zdają się zimne i puste, pozbawione wszystkiego,
za co go polubiłem.
— Nie,
idioto. — Przewraca oczami, a okropne wrazenie, które mnie opanowało, znika.
Jeśli był poddany próbie, to przeszedł ją w zgodzie z samym sobą. — Ale musisz
nauczyć się ją kontrolować.
***
—
Imperio! — rzucam zaklęcie, zszokowany, że naprawdę do tego dochodzi, że jestem
zmuszony go użyć. Ćwiczyłem je w sekrecie z nadzieją, że nigdy mi się nie
przyda, a jednak patrzę na Mads i widzę, jak obłęd gaśnie w jej oczach, zastąpiony
pustką. Wypaczoną i nienaturalną.
—
Postąpiłeś właściwie — odzywa się Garrett, wciąż skulony, jakby spodziewał się
ciosu.
— To
dlaczego czuję się tak paskudnie? — Z niesmakiem przełykam wszystko, co
podchodzi mi do gardła. Nie spodziewałem się, że rzucenie zaklęcia
niewybaczalnego będzie dla mnie tak trudne. Gdy próbowałem je na Garrettcie,
nie towarzyszyły mi takie sensacje. Ale też… To nie było na serio. Nie czułem
zagrożenia. Nie chciałem pozbawić go wolnej woli, a jego oczy, nie sprawiały
wrażenia… martwych.
Like a
newborn baby,
it just
happens everyday
Dyszę,
nie mogąc pozbyć się mdłości. Mad, która jeszcze chwilę temu zdawała się ulec
jakiejś manii, teraz stała nieruchomo. Tylko jej pierś miarowo opadała i wnosiła
się w powolnych, długich oddechach.
— Co
tak właściwie się stało? — Zerkam na Garretta, który przed piętnastoma minutami
wywabił mnie z pokoju wspólnego Gryfonów. Nie zdążył mi wiele wytłumaczyć, bo
okazało się, że Mads czeka na nas piętro niżej. Jej usta rozciągnięte były w
nieprzytomnym uśmiechu. W ręku trzymała różdżkę, celowała nią w podłogę, lecz
gdy nas zobaczyła, uniosła ją.
— No
chodź, chodź! — zawołała, zwracając się do Garretta. Chyba podskoczyła przy tym
z ekscytacji. — Pozwól mi to zrobić!
— Chciała…
mnie uleczyć — odzywa się Garrett, wyrywając mnie z zamyślenia. Dopiero gdy odwraca
się do mnie profilem, dostrzegam rozcięcie tuż przy skroni. — Wcześniej sama
mnie raniła. Przypadkiem. Znaczy… No to najwyraźniej nie był przypadek.
Graliśmy w szachy, a Mads… Ona nigdy nie umiała przegrywać. Nie raz zdarzyło
się, że szachownica leciała przez całe pomieszczenie, a tym razem… No cóż.
Prawie mnie nią zabiła. — Wymieniamy krótkie spojrzenie. — Oczywiście zaczęła
mnie przepraszać, więc z początku sądziłem, że naprawdę nie chciała, ale kiedy
zaczęła nalegać, że mi pomoże… — Znów nawiązujemy kontakt wzrokowy. — Przecież
wiesz, że jest beznadziejna w magii
leczniczej. — Przytakuję. — Ale ona się uparła. Twierdziła, że zakupiła w
aptece magiczne nici i wystarczy tylko, że zszyje ranę, a nie zostaje po niej
ślad. — Wzdryga się i wskazuje podbródkiem na siostrę. — Ma je przy sobie.
Zwracam
się ku Mads i po krótkim wahaniu przeszukuję kieszenie jej togi. Rzeczywiście,
znajduję zestaw do szycia. Zamknięty w srebrnym, eleganackim puzderku. W środku
tylko jedna igła i nawleczona na nią czarna nić. Przyglądam się jej, tknięty
myślą, że nie powinienem jej dotykać. Jednak nic się nie dzieje. Już mam
zamknąć pudełeczko i przedyskutować to z Garrettem, gdy jednak zauważam jakieś
drgnięcie. Jeden z końców zaczyna się kurczyć, w sposób przypominający mi
ślimaka, który chowa swoje rogi na skutek zderzenia z przeszkodą.
—
Strach myśleć, co by to zrobiło w kontakcie z twoją skórą… — Z trzaskiem
zamykam pudełko. Nie oddaję go Mads. — Co teraz?
Garrett
wzdycha ciężko. Być może do ostatniej chwili miał nadzieję, że posądzę go o
zaawansowaną paranoję.
— Mads
jeszcze nigdy nie wystąpiła przeciwko mnie tak otwarcie. Jeśli ciąży na niej
klątwa, a tak właśnie myślę, to jej działanie postępuje. — Obdarza mnie
zmęczonym spojrzeniem identycznych jak
siostra oczu, otulonych miękkim wachlarzem rzęs. — Będę kontynuował
poszukiwania odczynu. A ty… Nie pozwól mnie zabić, dopóki go nie znajdę, dobra?
Hej :)
OdpowiedzUsuńUch, uwielbiam wracać do tej serii, jak i poznawać przeszłość Mads i Lexa, która wpłynęła na ich teraźniejszą relację. Jest coś ujmującego w trosce Lexa, nawet pomimo świadomości, że to Garett kazał mieć na nią baczenie i kontrolę.
Jestem ciekawa, czy dziewczyna faktycznie jest ofiarą jakieś klątwy. No i co się stanie z tym kłusownikiem? Nie chcę, by zniknął w drodze do Azkabanu/zginął bez żadnej wzmianki o tym w kolejnych częściach.
Robi się tu mrocznie, ale bardzo mi się to podoba, a styl wypowiedzi i humor pasują do postaci.
Pozdrawiam,
Miachar