Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 25 czerwca 2023

[149] PICK YOUR POISON: Never to come back ~ Wilczy

 

Kiedy wychodzimy z lasu, rzeczywiście świta. Nie jest to radosny poranek pełen ciepłych barw i tańczących w podskokach promyków słońca. Zapowiada się raczej ciężki i duszny dzień, z całą pewnością pochmurny. Nie odzywam się od jakiegoś czasu, próbując przyswoić sobie wszystko, czego się dowiedziałam. Podążamy za Eddiem, który beztroskim tonem opowiada nam o zwyczajach gryfów i tym, co najbardziej lubią jeść. Na moje pytanie, co zamierza z nim zrobić, odpowiada, że na razie pozostawi go w stajni testrali, ponieważ mają podobne nawyki żywieniowe i z natury nie próbują ze sobą rywalizować.

— Testrale są nad podziw łagodnymi i sympatycznymi towarzyszami, choć ich wygląda nie przemawia na ich korzyść — opowiada Eddie, a ja dobrze wiem, co ma na myśli. Kiedy otwiera drzwi stajni, znajdującej się tuż za murami zamku, zaglądam do środka i wzdrygam się na widok wychudzonych ciał zwierząt przypominających konie, obdarzonych błoniastymi skrzydłami, które tulą do boków. Wyglądają jak szkielety obciągnięte bezwłosą skórą. Większość jest czarna jak noc, lecz niektóre mają mieszane ubarwienie, brązowo-zielone, a dwa egzemplarze są całkiem jasnej maści, przypominającej brudny błękit, choć z ostatniego roku w Hogwarcie pamiętam powozy zaprzężone wyłącznie w czarne testrale.

 

I see a line of cars

and they're all painted black

 

— Poczekaj, co robisz?! — Powstrzymuję Eddiego, który prowadzi gryfa wprost na matkę karmiącą młode. — Tu jest więcej miejsca… — Wskazuję na koniec pomieszczenia. — Nie widzisz ich? — pytam, obserwując jak Eddie wyciąga przed siebie jedną rękę, próbując wyczuć, gdzie stoją testrale.

— Zauważałem, że z tego pasiewnika nie ubywa karmy, więc założyłem, że nikogo przed nim nie ma. Żałuję, że nie mogę podziwiać tych pięknych stworzeń.

— Naprawdę, Eddie? — pytam z przekąsem, zerkając na Lexa. On też widzi testrale. Przygląda się im z zafascynowaniem i rozumiem, że widzi je pierwszy raz. Po tym, co się stało, nie czekał na koniec roku, więc nie odwoziły go zaprzęgnięte w nie karoce.

— Tak, bardzo chciałbym… Och. Wybacz. — Eddie wreszcie się reflektuje, przypominając sobie, dlaczego można widzieć te zwierzęta. — Nie chciałem… Nie miałem na myśli…

— Spoko — przerywam te wyjaśnienia. Nie zamierzam się nad nim znęcać. — Przecież wiem. Słuchaj, Eddie.., Rozliczymy się później, ok? Muszę wziąć prysznic i to odespać.

— OK. — Eddie już na mnie nie patrzy, pochłonięty pielęgnacją gryfa. Znajduje leżącą w boksie szczotkę i zaczyna wyczesywać mu pióra. — Powodzenia — dodaje, a ja nie muszę pytać, co ma na myśli. Założę się, że sen nie przyjdzie szybko. I nie przyniesie ukojenia.

— Idziesz? — ponaglam Lexa, a on żegna się z Eddiem kiwnięciem dłoni, czego magizoolog nawet nie dostrzega. — Co zrobimy z tym śmieciem?

Lex zerka na kłusownika i wykrzywia usta w grymasie.

— Myślę, że znajdzie się dla niego miejsce w lochach.

— Yhym — odmrukuję, na moment tracąc zainteresowanie czarnoksiężnikiem. Schylam się, by zerwać kwiat malwy, który mijamy przechodząc przez błonia i mnę go w dłoniach. Kierujemy się ku zachodniemu wejściu do szkoły, za naszymi plecami, po prawej stronie, wznosi się dumne i czterobarwne boisko do quidditcha. Myślę o tym, o czym musimy wreszcie z Lexem porozmawiać. I o tym, co już mi powiedział. — Naprawdę ktoś próbuje cię zabić? — pytam, nieumiejętnie maskując niedowierzanie. — To znaczy, dlaczego ktoś miałby chcieć twojej śmierci?

Lex ciężko wzdycha.

— Nie wiem, Mads. Nie mam pojęcia. — W jego głosie słychać zmęczenie. — Szczerze mówiąc, przychodziła mi na myśl tylko jedna osoba, której aż tak bym przeszkadzał.

Rzuca mi przeciągłe spojrzenie i po chwili rozumiem, że ma na myśli mnie.

— No cóż — odpowiadam ostrożnie, kiwając głową. — Bardzo chciałabym zaprzeczyć i móc powiedzieć, że w życiu nie przyszło mi to do głowy, ale… Przyszło. Więcej niż raz — zdradzam, obserwując jego reakcję, ale Lex tylko uśmiecha się niewesoło.

— No widzisz. A Ministerstwo przysyła akurat ciebie, żebyś chroniła typa, którego nienawidzisz.

— Aż trudno uwierzyć, że nie maczałeś w tym palców — spekuluję zrzędliwie.

— Że niby miałbym wskazać ciebie we wniosku, który podsunął mi dyrektor? — pyta z przekąsem. — Zależało mi, żeby widmo śmierci oddalić, nie przybliżyć.

Przez jakiś czas oboje milczymy.

— Nie nienawidzę cię, Lex — oświadczam wreszcie cicho. — A przynajmniej: już nie — dodaję jeszcze ciszej.

— O matko, to prawie jak wyznanie miłości z twoich ust — śmieje się Lex, choć jak go znam, obraca sytuację w żart, by nie zdradzić, co naprawdę czuje. Być może ulgę, że już nie żywię do niego tak wrogich uczuć. A może ból, że rzeczywiście tak było. — To znaczy, że mi wierzysz?

— Wierzę, że zrobiłeś wszystko, by uchronić Garretta i że to nie ty go… — Głos mnie zawodzi. Lex to zauważa. Zatrzymuje się i łapie mnie za rękę.

— Pozwól mi ci pokazać, jak było.

Przez kilka sekund patrzę w jego oczy. Zawsze zdawały mi się takie wesołe i odważne. Nie do twarzy mu z troską.

— Nie wiem, czy mam siłę się z tym znów zmierzyć. — Zdaję sobie sprawę, że ledwo powstrzymuję emocje, zdjęta dreszczem na wspomnienie pełnych grozy chwil. — Nie oszalałam zupełnie chyba tylko dlatego, że winiłam za to, co się stało, kogoś innego… — Zerkam na Lexa, on wciąż na mnie patrzy tymi złotymi, szczerymi oczyma i muszę odwrócić wzrok. — Tak było wygodniej — szeptam, wyrzucając zmiętego i pozbawionego płatków kwiatka u wrót do zamku.

 

With flowers and my love,

both never to come back

 

— A ja świadomie na to pozwoliłem — wyznaje Lex, na co obrzucam go zdziwionym spojrzeniem, a on  wzrusza ramionami. — Wiedziałem, że ukierunkujesz na mnie swój gniew i… — milknie, patrząc gdzieś w dal. — Myślałem, że… Tak będzie lepiej. Jeśli nie zatracisz się tylko i wyłącznie w rozpaczy. — Znów zwraca na mnie wzrok, a ja  odwracam oczy. — Myliłem się. Powinnaś znać prawdę.

— Nie wiem, czy ją udźwignę. — Ciągle mówię cicho, jakbym w ten sposób mogła złagodzić zderzanie się z nieprzyjemnymi faktami.

— Nie proponowałbym tego, gdybym w to nie wierzył — oświadcza Lex i niespodziewanie przygarnia mnie do siebie zamaszystym ruchem ramienia i przyciska do piersi. Kiedy tak urósł? W całości chowam się pod jego brodą. Czuję świeży zapach szat i miękki materiał na policzku. — Myślę, że prawda pomoże ci się wreszcie z tym pogodzić.

Nie wierzę w wyzwalającą moc prawdy, ale pozwalam tak myśleć Lexowi. Próbuję się odsunąć, ale on ponownie przytula mnie do piersi. Na to też pozwalam i trwam w bezruchu, synchronizując z nim oddech. W sumie nie jest mi niewygodnie.

Pierwszy raz od dawien dawna czuję się w miarę bezpiecznie.

 

Rozstajemy się przy zejściu do lochów. Lex nie chce, żebym mu dalej towarzyszyła. Wymawia się troską o mnie, namawia do odpoczynku, zapewniając, że dopilnuje, by czarnoksiężnik znalazł się w najpodlejszym lochu, ale ja wiem, że po prostu nie chce, bym wiedziała, który to loch. Obawia się, że mogłabym chcieć go odwiedzić. Sama. Z drugiej strony nie chce wypowiadać tej myśli na głos, by nie podsunąć mi pomysłu, więc mówi mi to wszystko, nie patrząc mi w oczy.

 

I see people turn their heads

and quickly look away

Zawsze taki prosty. Metr osiemdziesiąt pięć chodzącej uczciwości. Całkiem bystrej. Oczywiście jak na Gryfona. Na to, że tylko udam pożegnanie, a potem użyję zaklęcia kameleona, żeby go śledzić, już nie wpada.

Zawracam po krótkiej chwili od rozstania, ściągam buty, żeby nie zdradziło mnie echo kroków i wędruję za nimi podziemnymi korytarzami. Zimno posadzki jest niemal bolesne, a Lex jest wytrwały i bardzo długo kluczy korytarzami, zanim znajduje odpowiednio odosobnioną komnatę. Gdyby nie zadawał się ze mną w szkole, pewno nie znałby lochów tak dobrze, ale całkiem dobrze pamiętam, jak namawiałam jego i Garretta na poszukiwania skryptorium Salazara, więc sama sobie jestem winna.

Lex wpycha do wnętrza protestującego czarnoksiężnika i zamyka drzwi zaklęciem.

— Nie zostawiaj mnie tutaj! — Kłusownik wali w nie pięściami. — Ona mnie zabije! Ta twoja panna z Ministerstwa! Znajdzie mnie tu, jeśli jest ze Slytherinu! Wszyscy Ślizgoni znają lochy jak własną kieszeń!

Lex odchodzi, lecz nagle zawraca. Najpierw sądzę, że rzeczywiście zamierza zlitować się nad tym zbirem, ale on tylko rzuca na drzwi zaklęcie wygłuszające, a po chwili zastanowienia również kamuflujące, co byłoby świetnym posunięciem, gdybym tego wszystkiego nie widziała. A widziałam już dość. Wracam do swojego gabinetu, czy czymkolwiek jest komnata, którą zajmuję, tak szybko, jak tylko mogę, by nie zwrócić na siebie uwagi i jednocześnie wyprzedzić Lexa. Bo jestem dziwnie pewna, że będzie chciał się upewnić, czy wróciłam do pokoju.

Nie mylę się. Udaje mi się zadbać o pozory i otwieram Lexowi owinięta jedynie ręcznikiem, z mokrymi włosami. Dopiero co wylałam na nie wodę z dzbanka, żeby sprawiać wrażenie, jakbym dopiero co korzystała z prysznica. Teraz patrzę na Lexa pytającym wzrokiem, udając zdziwienie.

— Wszystko w porządku? — ubiegam go, wyglądając na korytarz i rozglądając się; kropelki wody skapują z włosów na posadzkę. — Co z tym gnojkiem? Zamknąłeś go?

— Tak. Jest… Jestem pewien, że się stamtąd nie wydostanie.

— To dobrze. — Patrzymy na siebie i zaczynam wyczuwać rodzące się skrępowanie. Nieco przymykam drzwi, chowając się za nimi. — Chciałeś czegoś jeszcze?

Lex otwiera i zamyka usta. Kręci przecząco głową.

— Nie — zapewnia. — Tak tylko… Chciałem się upewnić, że wszystko OK.

— No to… OK — powtarzam po nim, ściągając brwi w dezaprobacie na ten nagły brak kreatywności. — Dobranoc — rzucam jeszcze i zamykam drzwi. Opieram się o nie, zastanawiając się, czy już sobie poszedł i czy jeszcze tej nocy będzie sprawdzał, czy tu jestem, czy może nie zaryzykuje kolejnych niezręczności.

Kładę się, ale mimo potwornego zmęczenia, nie mogę zasnąć. Nie mogę nawet naprawdę iść się wykąpać, bo co powiem Lexowi, jeśli go spotkam? Musiała mi wystarczyć umywalka i próba zapadnięcia w sen, na który jestem zbyt niespokojna.

Nagle siadam, podejmując decyzję. Muszę to zrobić teraz, póki zamek jest jeszcze pogrążony we śnie. Nie mogę czekać do nocy, wtedy tego nie wartego złamanego knuta worka gnomiego łajna może już tam nie być. Raczej na pewno będzie już w drodze do Azkabanu. Jeśli chcę, a chcę, wymierzyć trochę sprawiedliwości samodzielnie i przy okazji czegoś się dowiedzieć, to jest jedyna szansa.

Odrzucam pewnym ruchem kołdrę i w tej samej chwili ponownie rozlega się stukanie do drzwi, a ja podskakuję ze strachu, więc wcale nie muszę grać oburzenia, gdy je otwieram.

— Zwariowałeś?! — krzyczę na Lexa, który stoi przede mną w karmazynowej szacie nocnej i ma przynajmniej na tyle przyzwoitości (bo przecież nic nie zrobiłam… na razie), by nieco się zmieszać.

— Ja tylko… — zaczyna kulawo Lex. Wciąż nie zdążył opuścić ręki, którą zastukał do moich drzwi. — Chciałem pożyczyć poduszkę — wypala, a ja patrzę na niego jak na debila i on wie, że ja wiem, że on kłamie.

— Poduszkę — powtarzam beznamiętnie, podejmując grę. — A cóż się stało z twoimi poduszkami, przyjacielu.

— No widzisz, przyjaciółko, tak się składa, że organizuję dla uczniów lekcję, na której zamierzam zaprezentować siłę chaosu szerzonego przez chochliki kornwalijskie. Niefortunnie jednak, kiedy brałem prysznic, udało się tym bestiom opuścić klatkę, w której je trzymałem. — Opowiada z przesadnym dramatyzmem w gestach. — Nie trudno sobie wyobrazić, co zastałem po powrocie. Rzekłbym, nie kłamiąc — powieka drga mu, jakby cierpiał na poważne niedobory magnezu — iż pierze było wszędzie. Dlatego pomyślałem, że zechcesz uchronić mój kręgosłup przed nadwyrężeniem i poratujesz…

Duża poduszka wypchana pierzem uderza go prosto w twarz.

— Oczywiście możesz na mnie liczyć — oznajmiam z szerokim uśmiechem, który nie sięga moich oczu — o każdej godzinie dnia i nocy. Lecz musisz wiedzieć, że jeśli raz jeszcze TEJ nocy… A raczej już dnia… Przerwiesz mój wypoczynek, gdyż, nie wiem, para niuchaczy zawłaszczy sobie twoje srebrne sztućce i obawiasz się z głodu skonać, nie mogąc śniadania spożyć, to przysięgam, że mój komplet noży wyniesiesz tylko i wyłącznie w dupie.

Trzaskam drzwiami i opieram się o nie, czekając, aż odejdzie.

Niewiele brakowało, żeby mnie przyłapał. Jednak szczęśliwie dla mnie wszystko toczy się tak, że chyba zdołam wyzwolić się spod jego podejrzeń.

Teraz wystarczy tylko działać szybko.

 

***

 

Wracam do siebie z niesmakiem i poczuciem zażenowania. Ciskam poduszkę obok swoich nienaruszonej pościeli, zrzucam buty i sam rzucam się na łóżko.

Zrobiłem z siebie idiotę, w dodatku chyba niesłusznie ją podejrzewam. Jak to o mnie świadczy? Cały okres szkolny walczyłem ze stereotypami, a teraz sam daje się im ponieść, najwyraźniej zakładając, że ktoś, kto wyszedł ze Slytheriunu, musi skończyć jako czarnoksiężnik. Bo co, bo użyła kilku zaklęć niewybaczalnych na mordercach magicznych stworzeń?

Tak jakbym sam nigdy się do tego nie posunął.

 

Hogwart, 1965 rok

 

Patrzę na Garretta, czekając, kiedy oznajmi, że to żart, ale on najwyraźniej nie zamierza tego zrobić. Minę ma poważną. Zazwyczaj jest poważny, jednak tym razem ta powaga jest niezwykle śmiertelna.

— Zabić? Ciebie? — powtarzam niemądrze, wciąż niedowierzając temu, co usłyszałem. — Mads próbuje… cię zabić? — Wybucham dość histerycznym śmiechem. — Słyszysz jak to w ogóle brzmi?

— Słyszę. — Garrett ciężko wzdycha. Pochyla głowę, a ciemnoblond włosy sypią się jak piasek, okalając jego twarz. — Ale nie wymyśliłem sobie tego. Boże, chciałbym. Ale przecież sam widziałeś… ktoś próbuje się mnie pozbyć.

— W zeszłym tygodniu pod wodę próbował wciągnąć cię tryton, a jeszcze tydzień wcześniej wpadłeś w diabelskie sidła, które ktoś rozwiesił nad drzwiach toalety, z której korzystałeś, a jeszcze wcześniej… — Marszczę brwi, przypominając sobie pdobne sytuacje. —  To wszystko rzeczywiście nie wygląda na dzieło przypadku i Mads też tak uważa, więc skąd w ogóle pomysł, że to ona za tym stoi?!

Garrett wzrusza ramionami.

— Masz rację, że nigdy jej nie przyłapałem, ale… Ja to wiem. — Patrzy mi w oczy, jego spojrzenie jest silne i pewne. — Czuję to. Coś w niej zmieniło się po wizycie w Azkabanie… Zupełnie jakby… Czymś ją zarażono. — Splata ze sobą dłonie i kontynuuje, patrząc w podłogę: — Wiem, co się mówi o bliźniakach narodzonych w rodzinie o… dyskusyjnych upodobaniach. — Zerka na mnie, chcąc się upewnić, że wiem, o czym mówi. — Nigdy w to nie wierzyłem. Ale dziadek… W tego gdy go poznaliśmy w więzieniu… Czegoś na nas próbował. Nie wiem, czy to był urok, czy… Tylko silna sugestia. Cokolwiek to było, Mads okazała się poddatna. I teraz sądzę, że część niej, może, hm, mam nadzieję, podświadoma część, zwyczajnie na mnie poluje.

— To niemożliwe. — Kategorycznie odmawiam przyjęcia tego wszystkiego do wiadomości. — Mylisz się. Musisz się mylić.

— Chciałbym. — Spojrzenie Garretta jest smutne Zupełnie jakby już wtedy pogodził się ze swoim losem. — I oby tak było. Jednak… Tak na wszelki wypadek… Jeśli mam rację… — Milknie, zastanawiając się. — Wiem o waszej obietnicy — zdradza po chwili ciszy. Z napięcia w jego tonie głosu mogę wywnioskować, że jest z tego powodu zły. — Skoro więc już podjąłeś się tak… bohaterskiego — przez chwilę mam wrażenie, że zamierza użyć zgoła innego przymiotnika, takiego jak na przykład: „durnego”— zadania, NAPRAWDĘ musisz zrobić WSZYSTKO, żeby mnie chronić, inaczej sam stracisz życie.

Zapada cisza, podczas której myślę nad tym, co usłyszałem i coraz mniej mi się to podoba.

— Jeśli, teoretycznie, Mads naprawdę jest w to zamieszana… — Podnoszę wzrok na Garretta. — To co chcesz, żebym zrobił? Chyba… Chyba nie każesz mi jej zabic?!

Przez kilka strasznych sekund oczy Garretta zdają się zimne i puste, pozbawione wszystkiego, za co go polubiłem.

— Nie, idioto. — Przewraca oczami, a okropne wrazenie, które mnie opanowało, znika. Jeśli był poddany próbie, to przeszedł ją w zgodzie z samym sobą. — Ale musisz nauczyć się ją kontrolować.

 

***

 

— Imperio! — rzucam zaklęcie, zszokowany, że naprawdę do tego dochodzi, że jestem zmuszony go użyć. Ćwiczyłem je w sekrecie z nadzieją, że nigdy mi się nie przyda, a jednak patrzę na Mads i widzę, jak obłęd gaśnie w jej oczach, zastąpiony pustką. Wypaczoną i nienaturalną.

— Postąpiłeś właściwie — odzywa się Garrett, wciąż skulony, jakby spodziewał się ciosu.

— To dlaczego czuję się tak paskudnie? — Z niesmakiem przełykam wszystko, co podchodzi mi do gardła. Nie spodziewałem się, że rzucenie zaklęcia niewybaczalnego będzie dla mnie tak trudne. Gdy próbowałem je na Garrettcie, nie towarzyszyły mi takie sensacje. Ale też… To nie było na serio. Nie czułem zagrożenia. Nie chciałem pozbawić go wolnej woli, a jego oczy, nie sprawiały wrażenia… martwych.

 

Like a newborn baby,

it just happens everyday

 

Dyszę, nie mogąc pozbyć się mdłości. Mad, która jeszcze chwilę temu zdawała się ulec jakiejś manii, teraz stała nieruchomo. Tylko jej pierś miarowo opadała i wnosiła się w powolnych, długich oddechach.

— Co tak właściwie się stało? — Zerkam na Garretta, który przed piętnastoma minutami wywabił mnie z pokoju wspólnego Gryfonów. Nie zdążył mi wiele wytłumaczyć, bo okazało się, że Mads czeka na nas piętro niżej. Jej usta rozciągnięte były w nieprzytomnym uśmiechu. W ręku trzymała różdżkę, celowała nią w podłogę, lecz gdy nas zobaczyła, uniosła ją.

— No chodź, chodź! — zawołała, zwracając się do Garretta. Chyba podskoczyła przy tym z ekscytacji. — Pozwól mi to zrobić!

— Chciała… mnie uleczyć — odzywa się Garrett, wyrywając mnie z zamyślenia. Dopiero gdy odwraca się do mnie profilem, dostrzegam rozcięcie tuż przy skroni. — Wcześniej sama mnie raniła. Przypadkiem. Znaczy… No to najwyraźniej nie był przypadek. Graliśmy w szachy, a Mads… Ona nigdy nie umiała przegrywać. Nie raz zdarzyło się, że szachownica leciała przez całe pomieszczenie, a tym razem… No cóż. Prawie mnie nią zabiła. — Wymieniamy krótkie spojrzenie. — Oczywiście zaczęła mnie przepraszać, więc z początku sądziłem, że naprawdę nie chciała, ale kiedy zaczęła nalegać, że mi pomoże… — Znów nawiązujemy kontakt wzrokowy. — Przecież wiesz, że jest beznadziejna w  magii leczniczej. — Przytakuję. — Ale ona się uparła. Twierdziła, że zakupiła w aptece magiczne nici i wystarczy tylko, że zszyje ranę, a nie zostaje po niej ślad. — Wzdryga się i wskazuje podbródkiem na siostrę. — Ma je przy sobie.

Zwracam się ku Mads i po krótkim wahaniu przeszukuję kieszenie jej togi. Rzeczywiście, znajduję zestaw do szycia. Zamknięty w srebrnym, eleganackim puzderku. W środku tylko jedna igła i nawleczona na nią czarna nić. Przyglądam się jej, tknięty myślą, że nie powinienem jej dotykać. Jednak nic się nie dzieje. Już mam zamknąć pudełeczko i przedyskutować to z Garrettem, gdy jednak zauważam jakieś drgnięcie. Jeden z końców zaczyna się kurczyć, w sposób przypominający mi ślimaka, który chowa swoje rogi na skutek zderzenia z przeszkodą.

— Strach myśleć, co by to zrobiło w kontakcie z twoją skórą… — Z trzaskiem zamykam pudełko. Nie oddaję go Mads. — Co teraz?

Garrett wzdycha ciężko. Być może do ostatniej chwili miał nadzieję, że posądzę go o zaawansowaną paranoję.

— Mads jeszcze nigdy nie wystąpiła przeciwko mnie tak otwarcie. Jeśli ciąży na niej klątwa, a tak właśnie myślę, to jej działanie postępuje. — Obdarza mnie zmęczonym  spojrzeniem identycznych jak siostra oczu, otulonych miękkim wachlarzem rzęs. — Będę kontynuował poszukiwania odczynu. A ty… Nie pozwól mnie zabić, dopóki go nie znajdę, dobra?

 


1 komentarz:

  1. Hej :)
    Uch, uwielbiam wracać do tej serii, jak i poznawać przeszłość Mads i Lexa, która wpłynęła na ich teraźniejszą relację. Jest coś ujmującego w trosce Lexa, nawet pomimo świadomości, że to Garett kazał mieć na nią baczenie i kontrolę.
    Jestem ciekawa, czy dziewczyna faktycznie jest ofiarą jakieś klątwy. No i co się stanie z tym kłusownikiem? Nie chcę, by zniknął w drodze do Azkabanu/zginął bez żadnej wzmianki o tym w kolejnych częściach.
    Robi się tu mrocznie, ale bardzo mi się to podoba, a styl wypowiedzi i humor pasują do postaci.
    Pozdrawiam,
    Miachar

    OdpowiedzUsuń