Skrzydło szpitalne, 1971rok
Budzę się wypoczęta. Nie pamiętam już,
kiedy ostatnio się wyspałam. Przeciągam się z rozkoszą, czując zdrowy ból w
zastanych mięśniach. Powoli otwieram oczy, zrelaksowana i spokojna jak nigdy.
Jest ciemno, salę wypełnia przyjemnie
ciepłe światło świec i kaganków, a na skraju mojego łóżka ktoś siedzi,
przygarbiony, chowając głowę w ramionach.
—
Lex? — pytam, powoli siadając, ale kiedy mężczyzna podnosi głowę, orientuję
się, że to nie on. — Och. — unoszę brwi. — Co tutaj robisz?
—
Cześć — wita się nieśmiało Eddie, nie patrząc wprost na mnie, tylko gdzieś ponad moją głową. — P-przyniosłem pokazać pani Wayne żmijoptaka, doznał rozległych obrażeń i nie byłem pewny, jaki rodzaj
magii leczniczej będzie najskuteczniejszy. Na szczęście udało się go uratować. — Uśmiecha się z prawdziwą ulgą.
—
A co to ma wspólnego ze mną? — Wykonuję gest, który podkreśla, że nauczyciel opieki nad magicznymi stworzeniami siedzi na moim łóżku. — Chyba nie położyliście tego
żmijo-coś-tam razem ze mną?
W przypływie niepokoju odsłaniam
pospiesznie kołdrę, sprawdzając, czy aby na pewno nie wije się tu gdzieś jakaś
żmija. Eddie patrzy na mnie wyraźnie zdegustowany.
— Żmijoptaki stronią od czarodziei. Nigdy
nie spoufaliłyby się na tyle z kimś obcym, by zasnąć tuż obok — wyjaśnia to tonem, który sugeruje, że jako
inteligentna czarownica, za którą mnie ma albo miał, powinna to wiedzieć.
— Ok… — Jestem zbita z tropu. Skoro już
odrzuciłam pościel, postanawiam wstać. W kącie pomieszczenia, w pobliżu łóżka,
dostrzegam kamienną umywalkę, nad nią lustro, w którym wyglądam naprawdę
korzystnie, jakby w jedną noc ubyło mi kilka lat. Muszę zapytać pielęgniarki,
czy w tym naparze nie było aby domieszki eliksiru odmłodzającego. Odkręcam
kurek z zimą wodą, z przyjemnością nabieram jej w dłonie i zanurzuam usta. Piję
kilka chłodnych łyków, a potem obymywam twarz. Rześkość dodaje mi witalności.
SHE JUST WANTS TO BE FREE
TAKE IT OR LEAVE IT
Korzystam z pozostawionego obok czystego
ręcznika. Kiedy się odwracam, Eddie wciąż stoi przy łóżku, które zajmowałam.
Niecierpliwie szura podeszwą buta o kamienną posadzkę, wpatrując się w nią, zupełnie jakby się
spodziewał, że odkryje jakiś skarb albo przyzwie podłogowo-szpitalnego dżina.
— No dobra — wzdycham, przewracając
oczami. — Najwyraźniej nie jesteś tutaj, bo obchodzi cię stan mojego zdrowia
czy coś. — Patrzę na niego bystro, ale on jest zbyt szczery i prostolinijny, by
zaprzeczyć choćby z grzeczności. — Potrzebujesz czegoś ode mnie, Eddie?
Pierwszy raz podnosi wzrok na moją twarz i
patrzy w oczy, nieruchomiejąc, przez co i ja
zamieram. Przez chwilę czuję się, jakbym stała oko w oko z jednym z tych
magicznych stworzeń, o które tak się troszczy.
— Jest jedna rzecz — zdradza całkiem
szybko, nie czekając, aż zacznę go nakłaniać, by wyznał mi prawdę. — Jesteś
aurorem, prawda? — upewnia się, badając mnie podejrzliwym spojrzeniem.
— A co, nie wyglądam na aurora? — pytam,
czując, że powraca mój zwykły ponury nastrój.
— No oni zwykle nie są tacy… — zaczyna
Eddie, ale chyba płoszy go moje ciskające gromy spojrzenie.
— Jacy? — warczę, czując, że płatki mojego
nosa falują.
— …ładni — kończy Eddie, przyglądając się
kolekcji bandaży, która wypełnia przeszkloną gablotę przy ścianie.
— Och. — Nie takiego uzupełnienia się
spodziewałam. Przez chwilę żadne z nas nie wie, co powiedzieć, w końcu otrząsam
się z zaskoczenia. — No dobra, czyli potrzebujesz aurora? — dopytuję rzeczowo.
— Po co?
Eddie poważnieje, tak mi się zdaje, bo po
jego zagadkowej mimice ciężko cokolwiek wywnioskować na pewno.
— Wiem, że w pobliżu ukrywają się kłusownicy, i wiem, że polują na
gryfy. Prawdopodobnie schwytali kilka okazów i więżą je w swoim obozowisku.
Krzywię usta, przygryzając od wewnątrz
policzek i patrzę na Eddie’ego, a on patrzy na mnie. Jego oczy są naprawdę
hipnotyzujące. Dwa blade krążki otoczone modrym pierścieniem. Po dłuższej
chwili wpatrywania się w nie, nie istnieje nic innego.
EYES, LIKE THE SUNRISE, COLORFUL
RAINBOW
— Czyli to oferta biznesowa? — wnioskuję,
otrząsając z tego Skamanderowskiego czaru, którym pewno od pokoleń usidlają te
wszystkie swoje dzikie bestie. — Zdaję się, że po prostu potrzebujesz aurora,
który złapie kilku czarnoksiężników?
Eddie po chwili wahania przytakuje.
— Wiesz, że jeśli się zgodzę, to nie
pracuję za darmo — ostrzegam, zastanawiając się, ile mogą tu zarabiać
nauczyciele. — Myślisz, że stać cię na mnie?
— Jeśli tylko dasz mi przyjacielską
zniżkę… — Eddie kręci młynka palcami, skubiąc zębami dolną wargę. — No i możemy
umówić się na premię w postaci piór, które uronią gryfy. Są bardzo cenne.
Afrykańscy wytwórcy różdżek używają ich do produkcji rdzeni, z powodu ich
właściwości, dzięki którym…
— Ta. Super. Pióra. — Nie ukrywam, że
temat magicznych zwierzaków nie jest dla mnie szczególnie fascynujący. — Nie ma
to jak narażać życie, żeby potem w nagrodę pierdolnąć sobie na ścianie łapacz
snów.
— O-Ok, jeśli się nie zgadasz, to ja już
sobie…
— Poczekaj — wzdycham, nie mogąc znieść
tego spojrzenia zbitego psa. — No dobra. Niech będzie — zgadzam się i ku
swojemu zaskoczeniu, prócz brzemienia zadania, czuję też ekscytację i pewnego
rodzaju zadowolenie, gdy czarodziej przede mną uśmiecha się naprawdę szczerze i
promiennie.
DON'T YOU KNOW
WHAT YOU DON'T EVER SAY?
— Tylko pozwól mi się najpierw
przygotować. I nie myśl, że ci odpuszczę z kasą. Będziesz mnie spłacał, choćbyś
miał wyskubać te ptaki do cna.
Jeszcze tego samego dnia docieram do
Hogsamde, żeby uzupełnić zapas eliksirów, ziołowych i zwierzęcych ekstraktów,
które przydadzą się do samodzielnego uwarzenia mikstur (produkcja eliksirów na
własną rękę narażała na zdecydowanie mniejsze koszty) oraz zwojów wyczarowań,
mających mi posłużyć do wplecenia w pelerynę kilku ciekawych cech. Odwiedzam też
„Derwisza i Bagnesa”, choć czynię to z mieszanymi uczuciami, trochę wbrew samej
sobie, ale są sprawunki, które można pozyskać tylko z mniej legalnych źródeł.
Dzwoneczek oznajmia moje przybycie i łapię
kilkusekundowy kontakt wzrokowy z właścicielem. Wyczuwam, że na mój widok się
spina i ma na baczności, wie kim jestem i że jako urzędnik ministerstwa
zwalczający przejawy czarnej magii nie powinnam wspierać żadnych z nią
powiązań, nawet subtelnych, takich, na których po prostu można zarobić kilka
galeonów więcej. Ja zaś bardzo staram się sprawiać wrażenie incognito.
Splatając ręce z tyłu przechadzam się beztrosko – przynajmniej mam wrażenie, że
tak to wygląda – między wystawą, przykucając, by obejrzeć bardziej ciekawe
eksponaty, a jednak kątem oka poszukuję tego, po co tak naprawdę przyszłam.
— To prawdziwe srebro? — pytam od
niechcenia, unosząc mały kociołek denkiem do góry i oglądając go pod światło.
— Tak — odpowiada Stary Jack, nie
przestając krytycznie mnie obserwować.
— A to? Co to? — Odstawiam kociołek i
podnoszę leżącą obok w małej gablocie czaszkę. — Prawdziwa?
— Tak — warczy Jack. — Należała do
Feliksa. Tego Feliksa, więc radzę uważać – jest warta pięćset galeonów.
— Co?! Dlaczego aż tyle? Jak wciągniesz
jego prochy to będziesz farciarzem do śmierci? — Pospiesznie odstawiam gablotkę.
Robię to w pośpiechu i nieudolnie, szklane naczynie przez moment balansuje na
krawędzi wystawy, ale na szczęście refleks mnie nie zawodzi i udaje mi się
powstrzymać katastrofę. Po wszystkim wzdrygam się, jakby śmierć mnie powąchała
i pod czujnym, niezadowolonym i zdegustowanym spojrzeniem Jacka wycofuję się z
uniesionymi rękoma do kąta zawalonego książkami. I jestem w miejscu, w którym
chciałam, ale po prędkim przestudiowaniu tytułów nie znajduję pozycji, którą
jestem zainteresowana. Chociaż wyłożony na stoliku atlas „Klątw na każdą
okazję” też przykuwa moją uwagę. Sięgam po niego ręką w tej samej chwili co czarodziej,
który również przegląda zbiór ksiąg Derwisza.
Wymieniamy znad książki długie spojrzenie.
Nieznajomy ma siwe, półdługie włosy i tak samo srebrne, zadbane i lśniące wąsy,
które opadają wzdłuż bruzd przynosowych i łączą się zgrabnie z kozią bródką.
— Wybaczy pani — odzywa się, gdy nie
puszczam książki; ma głęboki, melodyjny głos — ale nie wygląda pani na kogoś,
kto naprawdę by tego potrzebował. — Uśmiecha się kącikiem ust, przeszywając
mnie przenikliwym, lodowatym spojrzeniem.
— Czyżby? — odpowiadam, ściągając brwi.
Jestem pewna, że się nie znamy, a mimo to mam wrażenie, jakbym już gdzieś
widziała tę twarz. — Niby po czym pan wnioskuje?
— Wyglądasz na kogoś, kto świetnie radzi
sobie bez uciekania się do tak tchórzliwych metod jak klątwy.
— Yhym. Musi panu zależeć na tej książce,
skoro łechta pan moje ego, samemu stawiając się w roli owego tchórza, na
którego – pozwoli pan, że się odwdzięczę – pan mi nie wygląda.
Usta czarodzieja rozciągają się nieco
szerzej, uśmiech sięga jego oczu, ale jest w tym coś złośliwego.
— Jesteś całkiem bystra, jak na pieska
Ministerstwa.
AND THE SCARLET "A" ON YOUR NECK
Nagłe uczucie w sercu każe mi mieć się na
baczności.
— Owszem. Jesteśmy dobrze przeszkoleni.
Wie pan, jak to pieski. Zastanawia mnie, czy tchórzom też udzielano informacji,
jaki wyrok grozi za stosowanie klątw.
Czarodziej nic więcej już nie mówi.
Wypuszcza atlas, patrząc na mnie z tym brzydkim półuśmiechem, od którego jego
oczy zaczęły przypominać wywrócone półksiężyce. Naciąga głębiej na oczy
kapelusz i przed wyjściem rzuca jeszcze spojrzenie Jackowi. Mówi ono samo za
siebie. „Pozwalaj się tu kręcić takim jak ona, a stracisz stałą klientelę.”
— Co ty wyczyniasz, Mads?! — syczy na mnie
Jack, gdy z lekkim poczuciem winy staję przed nim, ściskając pod pachą
„Klątwy”, których wcale nie zamierzam kupować. — Najpierw młody Malfoy, a teraz
to?! Chcesz mnie puścić z torbami?!
— A może wystarczyłoby, żebyś po prostu
handlował legalnym towarem, a nie jakimś podejrzanym, śmierdzącym na kilometr…
— mówię coraz ciszej, uświadamiając sobie, że w kontekście tego, po co tu
przyszłam, nie jest zbyt na miejscu wymądrzać się w tym stylu. — Słuchaj. —
Próbuję znów zacząć rozdawać karty. Może jeszcze uda mi się obrócić to wszystko
na swoją korzyść. — To nie moja wina, że stoimy trochę po innych stronach mocy.
Ale ze względu na stare czasy, w końcu zawsze byłeś gotów nieść pomoc uczniom
pragnącym łamać szkolny regulamin, niech będzie — z hukiem kładę atlas klątw na
blat — skasuj mi to! I… chętnie wezmę coś jeszcze. No wiesz, żebyś nie był
stratny. — Poważną i wkurzoną twarz Starego Jacka zaczyna rozjaśniać uśmiech,
więc pytam o pozycję, za którą węszyłam i staram się to uczynić od niechcenia:
— Masz może, hm, nie wiem, egzemplarz „Najsilniejszych eliksirów”?
Jack gorliwie przytakuje głową i już się
odwraca, żeby przynieść mi, czego szukam, kiedy jednak wątpliwości biorą górę i
rzuca mi podejrzliwe spojrzenie, z powrotem opierając ręce o kontuar.
— Ale wiesz, że są tam naprawdę paskudne
przepisy? — upewnia się, zastanawiając zapewne, czy nie zamierzam jednak
narobić mu dymu, gdyby okazało się, że jednak ma książkę, która powinna być
zakazana.
— Wiem, Jack, wiem. My, aurorzy, musimy
czasem stosować paskudne posunięcia, żeby dostosować się do paskudnych zagrań
przeciwników.
— No ale eliksir to nie coś, czym możesz
rzucić we wroga, żeby go obezwładnić.
— Zdziwiłbyś się. — Uśmiecham się kątem
ust. — Nie każdy z eliksirów wymaga zażycia. — Widzę, że jest nieprzekonany,
więc wzdycham i decyduję się na szczerość. — Napar z meluzyny — zdradzam, o co
naprawdę mi chodzi. — Przyznasz, że ma fantastyczne działanie, a nie musi wypić
go wróg, żeby i tak ucierpieć.
— Aha. — Jack, zdaję się, wreszcie łapie,
o co chodzi. — A co powiesz, na coś lepszego niż książka?
Sięga pod kontuar i po chwili pełnej
brzdęków kładzie na nim flaszkę wypełnioną jadowicie zielonym płynem. Etykietę
zdobią głowy węży.
Uśmiecham się do Jacka i wykładam na blat
pieniądze.
Hej :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam tę serię, bo przenosi do świata HP, dorzucając jednak do tego oryginalną, sarkastyczną postać, której kłopoty chyba lubią się trzymać.
Parsknęłam śmiechem na części z Eddie'm, bo była dość komiczna - czy on tylko z ofertą biznesową, czy jednak przybył także, by nieco zarzucić na Mads swój urok osobisty? Niemniej kolejny raz powtórzę, że wielbię dialogi, ostry język Mads, realistyczne opisy i pewnego rodzaju dynamizm. Jestem ciekawa, jak potoczy się sprawa ze złodziejami gryfów i czy MAds sobie nie narobi kolejnych wrogów poza gościem ze sklepu Jacka.
Pozdrawiam!
~Miachar