Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

niedziela, 26 marca 2023

[143] PICK YOUR POISON: Ministry's lapdog ~ Wilczy

 

Skrzydło szpitalne, 1971rok

 

 

Budzę się wypoczęta. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio się wyspałam. Przeciągam się z rozkoszą, czując zdrowy ból w zastanych mięśniach. Powoli otwieram oczy, zrelaksowana i spokojna jak nigdy.

Jest ciemno, salę wypełnia przyjemnie ciepłe światło świec i kaganków, a na skraju mojego łóżka ktoś siedzi, przygarbiony, chowając głowę w ramionach.

— Lex? — pytam, powoli siadając, ale kiedy mężczyzna podnosi głowę, orientuję się, że to nie on. — Och. — unoszę brwi. — Co tutaj robisz?

— Cześć — wita się nieśmiało Eddie, nie patrząc wprost na mnie, tylko gdzieś ponad moją głową. — P-przyniosłem pokazać pani Wayne żmijoptaka, doznał rozległych obrażeń i nie byłem pewny, jaki rodzaj magii leczniczej będzie najskuteczniejszy. Na szczęście udało się go uratować. — Uśmiecha się z prawdziwą ulgą.

— A co to ma wspólnego ze mną? — Wykonuję gest, który podkreśla, że nauczyciel opieki nad magicznymi stworzeniami siedzi na moim łóżku. — Chyba nie położyliście tego żmijo-coś-tam razem ze mną?

W przypływie niepokoju odsłaniam pospiesznie kołdrę, sprawdzając, czy aby na pewno nie wije się tu gdzieś jakaś żmija. Eddie patrzy na mnie wyraźnie zdegustowany.

— Żmijoptaki stronią od czarodziei. Nigdy nie spoufaliłyby się na tyle z kimś obcym, by zasnąć tuż obok  — wyjaśnia to tonem, który sugeruje, że jako inteligentna czarownica, za którą mnie ma albo miał, powinna to wiedzieć.

— Ok… — Jestem zbita z tropu. Skoro już odrzuciłam pościel, postanawiam wstać. W kącie pomieszczenia, w pobliżu łóżka, dostrzegam kamienną umywalkę, nad nią lustro, w którym wyglądam naprawdę korzystnie, jakby w jedną noc ubyło mi kilka lat. Muszę zapytać pielęgniarki, czy w tym naparze nie było aby domieszki eliksiru odmłodzającego. Odkręcam kurek z zimą wodą, z przyjemnością nabieram jej w dłonie i zanurzuam usta. Piję kilka chłodnych łyków, a potem obymywam twarz. Rześkość dodaje mi witalności.

 

SHE JUST WANTS TO BE FREE

TAKE IT OR LEAVE IT

 

Korzystam z pozostawionego obok czystego ręcznika. Kiedy się odwracam, Eddie wciąż stoi przy łóżku, które zajmowałam. Niecierpliwie szura podeszwą buta o kamienną posadzkę,  wpatrując się w nią, zupełnie jakby się spodziewał, że odkryje jakiś skarb albo przyzwie podłogowo-szpitalnego dżina.

— No dobra — wzdycham, przewracając oczami. — Najwyraźniej nie jesteś tutaj, bo obchodzi cię stan mojego zdrowia czy coś. — Patrzę na niego bystro, ale on jest zbyt szczery i prostolinijny, by zaprzeczyć choćby z grzeczności. — Potrzebujesz czegoś ode mnie, Eddie?

Pierwszy raz podnosi wzrok na moją twarz i patrzy w oczy, nieruchomiejąc, przez co i ja  zamieram. Przez chwilę czuję się, jakbym stała oko w oko z jednym z tych magicznych stworzeń, o które tak się troszczy.

— Jest jedna rzecz — zdradza całkiem szybko, nie czekając, aż zacznę go nakłaniać, by wyznał mi prawdę. — Jesteś aurorem, prawda? — upewnia się, badając mnie podejrzliwym spojrzeniem.

— A co, nie wyglądam na aurora? — pytam, czując, że powraca mój zwykły ponury nastrój.

— No oni zwykle nie są tacy… — zaczyna Eddie, ale chyba płoszy go moje ciskające gromy spojrzenie.

— Jacy? — warczę, czując, że płatki mojego nosa falują.

— …ładni — kończy Eddie, przyglądając się kolekcji bandaży, która wypełnia przeszkloną gablotę przy ścianie.

— Och. — Nie takiego uzupełnienia się spodziewałam. Przez chwilę żadne z nas nie wie, co powiedzieć, w końcu otrząsam się z zaskoczenia. — No dobra, czyli potrzebujesz aurora? — dopytuję rzeczowo. — Po co?

Eddie poważnieje, tak mi się zdaje, bo po jego zagadkowej mimice ciężko cokolwiek wywnioskować na pewno.

— Wiem, że w pobliżu  ukrywają się kłusownicy, i wiem, że polują na gryfy. Prawdopodobnie schwytali kilka okazów i więżą je w swoim obozowisku.

Krzywię usta, przygryzając od wewnątrz policzek i patrzę na Eddie’ego, a on patrzy na mnie. Jego oczy są naprawdę hipnotyzujące. Dwa blade krążki otoczone modrym pierścieniem. Po dłuższej chwili wpatrywania się w nie, nie istnieje nic innego.

 

EYES, LIKE THE SUNRISE, COLORFUL RAINBOW

 

— Czyli to oferta biznesowa? — wnioskuję, otrząsając z tego Skamanderowskiego czaru, którym pewno od pokoleń usidlają te wszystkie swoje dzikie bestie. — Zdaję się, że po prostu potrzebujesz aurora, który złapie kilku czarnoksiężników?

Eddie po chwili wahania przytakuje.

— Wiesz, że jeśli się zgodzę, to nie pracuję za darmo — ostrzegam, zastanawiając się, ile mogą tu zarabiać nauczyciele. — Myślisz, że stać cię na mnie?

— Jeśli tylko dasz mi przyjacielską zniżkę… — Eddie kręci młynka palcami, skubiąc zębami dolną wargę. — No i możemy umówić się na premię w postaci piór, które uronią gryfy. Są bardzo cenne. Afrykańscy wytwórcy różdżek używają ich do produkcji rdzeni, z powodu ich właściwości, dzięki którym…

— Ta. Super. Pióra. — Nie ukrywam, że temat magicznych zwierzaków nie jest dla mnie szczególnie fascynujący. — Nie ma to jak narażać życie, żeby potem w nagrodę pierdolnąć sobie na ścianie łapacz snów.

— O-Ok, jeśli się nie zgadasz, to ja już sobie…

— Poczekaj — wzdycham, nie mogąc znieść tego spojrzenia zbitego psa. — No dobra. Niech będzie — zgadzam się i ku swojemu zaskoczeniu, prócz brzemienia zadania, czuję też ekscytację i pewnego rodzaju zadowolenie, gdy czarodziej przede mną uśmiecha się naprawdę szczerze i promiennie.

 

DON'T YOU KNOW

WHAT YOU DON'T EVER SAY?

 

 — Tylko pozwól mi się najpierw przygotować. I nie myśl, że ci odpuszczę z kasą. Będziesz mnie spłacał, choćbyś miał wyskubać te ptaki do cna.

 

Jeszcze tego samego dnia docieram do Hogsamde, żeby uzupełnić zapas eliksirów, ziołowych i zwierzęcych ekstraktów, które przydadzą się do samodzielnego uwarzenia mikstur (produkcja eliksirów na własną rękę narażała na zdecydowanie mniejsze koszty) oraz zwojów wyczarowań, mających mi posłużyć do wplecenia w pelerynę kilku ciekawych cech. Odwiedzam też „Derwisza i Bagnesa”, choć czynię to z mieszanymi uczuciami, trochę wbrew samej sobie, ale są sprawunki, które można pozyskać tylko z mniej legalnych źródeł.

Dzwoneczek oznajmia moje przybycie i łapię kilkusekundowy kontakt wzrokowy z właścicielem. Wyczuwam, że na mój widok się spina i ma na baczności, wie kim jestem i że jako urzędnik ministerstwa zwalczający przejawy czarnej magii nie powinnam wspierać żadnych z nią powiązań, nawet subtelnych, takich, na których po prostu można zarobić kilka galeonów więcej. Ja zaś bardzo staram się sprawiać wrażenie incognito. Splatając ręce z tyłu przechadzam się beztrosko – przynajmniej mam wrażenie, że tak to wygląda – między wystawą, przykucając, by obejrzeć bardziej ciekawe eksponaty, a jednak kątem oka poszukuję tego, po co tak naprawdę przyszłam.

— To prawdziwe srebro? — pytam od niechcenia, unosząc mały kociołek denkiem do góry i oglądając go pod światło.

— Tak — odpowiada Stary Jack, nie przestając krytycznie mnie obserwować.

— A to? Co to? — Odstawiam kociołek i podnoszę leżącą obok w małej gablocie czaszkę. — Prawdziwa?

— Tak — warczy Jack. — Należała do Feliksa. Tego Feliksa, więc radzę uważać – jest warta pięćset galeonów.

— Co?! Dlaczego aż tyle? Jak wciągniesz jego prochy to będziesz farciarzem do śmierci? — Pospiesznie odstawiam gablotkę. Robię to w pośpiechu i nieudolnie, szklane naczynie przez moment balansuje na krawędzi wystawy, ale na szczęście refleks mnie nie zawodzi i udaje mi się powstrzymać katastrofę. Po wszystkim wzdrygam się, jakby śmierć mnie powąchała i pod czujnym, niezadowolonym i zdegustowanym spojrzeniem Jacka wycofuję się z uniesionymi rękoma do kąta zawalonego książkami. I jestem w miejscu, w którym chciałam, ale po prędkim przestudiowaniu tytułów nie znajduję pozycji, którą jestem zainteresowana. Chociaż wyłożony na stoliku atlas „Klątw na każdą okazję” też przykuwa moją uwagę. Sięgam po niego ręką w tej samej chwili co czarodziej, który również przegląda zbiór ksiąg Derwisza.

Wymieniamy znad książki długie spojrzenie. Nieznajomy ma siwe, półdługie włosy i tak samo srebrne, zadbane i lśniące wąsy, które opadają wzdłuż bruzd przynosowych i łączą się zgrabnie z kozią bródką.

— Wybaczy pani — odzywa się, gdy nie puszczam książki; ma głęboki, melodyjny głos — ale nie wygląda pani na kogoś, kto naprawdę by tego potrzebował. — Uśmiecha się kącikiem ust, przeszywając mnie przenikliwym, lodowatym spojrzeniem.

— Czyżby? — odpowiadam, ściągając brwi. Jestem pewna, że się nie znamy, a mimo to mam wrażenie, jakbym już gdzieś widziała tę twarz. — Niby po czym pan wnioskuje?

— Wyglądasz na kogoś, kto świetnie radzi sobie bez uciekania się do tak tchórzliwych metod jak klątwy.

— Yhym. Musi panu zależeć na tej książce, skoro łechta pan moje ego, samemu stawiając się w roli owego tchórza, na którego – pozwoli pan, że się odwdzięczę – pan mi nie wygląda.

Usta czarodzieja rozciągają się nieco szerzej, uśmiech sięga jego oczu, ale jest w tym coś złośliwego.

— Jesteś całkiem bystra, jak na pieska Ministerstwa.

 

AND THE SCARLET "A" ON YOUR NECK

 

Nagłe uczucie w sercu każe mi mieć się na baczności.

— Owszem. Jesteśmy dobrze przeszkoleni. Wie pan, jak to pieski. Zastanawia mnie, czy tchórzom też udzielano informacji, jaki wyrok grozi za stosowanie klątw.

Czarodziej nic więcej już nie mówi. Wypuszcza atlas, patrząc na mnie z tym brzydkim półuśmiechem, od którego jego oczy zaczęły przypominać wywrócone półksiężyce. Naciąga głębiej na oczy kapelusz i przed wyjściem rzuca jeszcze spojrzenie Jackowi. Mówi ono samo za siebie. „Pozwalaj się tu kręcić takim jak ona, a stracisz stałą klientelę.”

— Co ty wyczyniasz, Mads?! — syczy na mnie Jack, gdy z lekkim poczuciem winy staję przed nim, ściskając pod pachą „Klątwy”, których wcale nie zamierzam kupować. — Najpierw młody Malfoy, a teraz to?! Chcesz mnie puścić z torbami?!

— A może wystarczyłoby, żebyś po prostu handlował legalnym towarem, a nie jakimś podejrzanym, śmierdzącym na kilometr… — mówię coraz ciszej, uświadamiając sobie, że w kontekście tego, po co tu przyszłam, nie jest zbyt na miejscu wymądrzać się w tym stylu. — Słuchaj. — Próbuję znów zacząć rozdawać karty. Może jeszcze uda mi się obrócić to wszystko na swoją korzyść. — To nie moja wina, że stoimy trochę po innych stronach mocy. Ale ze względu na stare czasy, w końcu zawsze byłeś gotów nieść pomoc uczniom pragnącym łamać szkolny regulamin, niech będzie — z hukiem kładę atlas klątw na blat — skasuj mi to! I… chętnie wezmę coś jeszcze. No wiesz, żebyś nie był stratny. — Poważną i wkurzoną twarz Starego Jacka zaczyna rozjaśniać uśmiech, więc pytam o pozycję, za którą węszyłam i staram się to uczynić od niechcenia: — Masz może, hm, nie wiem, egzemplarz „Najsilniejszych eliksirów”?

Jack gorliwie przytakuje głową i już się odwraca, żeby przynieść mi, czego szukam, kiedy jednak wątpliwości biorą górę i rzuca mi podejrzliwe spojrzenie, z powrotem opierając ręce o kontuar.

— Ale wiesz, że są tam naprawdę paskudne przepisy? — upewnia się, zastanawiając zapewne, czy nie zamierzam jednak narobić mu dymu, gdyby okazało się, że jednak ma książkę, która powinna być zakazana.

— Wiem, Jack, wiem. My, aurorzy, musimy czasem stosować paskudne posunięcia, żeby dostosować się do paskudnych zagrań przeciwników.

— No ale eliksir to nie coś, czym możesz rzucić we wroga, żeby go obezwładnić.

— Zdziwiłbyś się. — Uśmiecham się kątem ust. — Nie każdy z eliksirów wymaga zażycia. — Widzę, że jest nieprzekonany, więc wzdycham i decyduję się na szczerość. — Napar z meluzyny — zdradzam, o co naprawdę mi chodzi. — Przyznasz, że ma fantastyczne działanie, a nie musi wypić go wróg, żeby i tak ucierpieć.

— Aha. — Jack, zdaję się, wreszcie łapie, o co chodzi. — A co powiesz, na coś lepszego niż książka?

Sięga pod kontuar i po chwili pełnej brzdęków kładzie na nim flaszkę wypełnioną jadowicie zielonym płynem. Etykietę zdobią głowy węży.

Uśmiecham się do Jacka i wykładam na blat pieniądze.

 

 

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Uwielbiam tę serię, bo przenosi do świata HP, dorzucając jednak do tego oryginalną, sarkastyczną postać, której kłopoty chyba lubią się trzymać.
    Parsknęłam śmiechem na części z Eddie'm, bo była dość komiczna - czy on tylko z ofertą biznesową, czy jednak przybył także, by nieco zarzucić na Mads swój urok osobisty? Niemniej kolejny raz powtórzę, że wielbię dialogi, ostry język Mads, realistyczne opisy i pewnego rodzaju dynamizm. Jestem ciekawa, jak potoczy się sprawa ze złodziejami gryfów i czy MAds sobie nie narobi kolejnych wrogów poza gościem ze sklepu Jacka.
    Pozdrawiam!

    ~Miachar

    OdpowiedzUsuń