Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 26.05): Jestem przy tobie. Nieważne, co jeszcze przyjdzie ci do głowy, jestem przy tobie. Klucze: sądzić, nachalny, patyzant, wygodnie

Namierz cel:

niedziela, 11 grudnia 2022

[136] PICK YOUR POISON: I'm a wreck ~ Wilczy

 

Sala Obrony Przed Czarną Magią,  rok 1971

 

Natychmiast odwracam się i wychodzę. Muszę walczyć z sobą, by nie rzucić się pędem przed siebie. W mojej głowie rozprzestrzenia się pożar. Ile jeszcze muszę tego znieść. Tych spojrzeń w przeszłość na znane twarzy, których nie mogę oglądać.

 

OH, I'M A WRECK WITHOUT YOU HERE

Kroki za mną przyspieszają proporcjonalnie do moich.

— Nie! — krzyczę, wyciągając za siebie ostrzegawczo palec. — Nie zbliżaj się!

— Daj spokój, Mads. — Głos jest niski i spokojny, w kontraście do mojego. — Porozmawiajmy.

Nie zamierzam z nim rozmawiać. Nie powinnam z nim rozmawiać, bo on nie powinien żyć. Ale tu jest. Zerkam na niego przez ramię i widzę go wyraźnie. Długi krok, ciemne włosy, wysoki, dobrze odżywiony, całkiem żywy. Jak to możliwe?

Zatrzymuję się tak nagle, że Lex na mnie wpada. Odskakuje, gdy dźgam go różdżką. Mój oddech przyspiesza, zaciskam dłoń na różdżce tak mocno, że bieleją mi palce. Przez głowę jak burza przetaczają się różne zaklęcia, jedno mocniejsze od drugiego. Ogarnia mnie nieprzyjemne ciepło, rytm serca przyspiesza, zimny pot spływa po karku. Patrzę w złociste, orzechowe oczy, czujnie wyglądające zza palców dłoni, które unosi w obronnym geście i nie jestem w stanie wymówić zaklęcia. To znaczy… Mogłabym. Mogłabym przełamać tę lepką barierę, najpierw potrzebuję odpowiedzi.

Czuję w głowie coraz większy ścisk, który rozchodzi się, gdy udaje mi się opanować panikę.

— Powinieneś być martwy. — Ręka wciąż mi drży. Celuję różdżką w podłogę, wpatrując się w Lexa. Nie zmienił się prawie wcale, może jest jeszcze wyższy, niż gdy widziałam go ostatnio. Nad ciałem mojego brata.

— Ciebie też miło widzieć. — Lex wykrzywia usta w gorzkim uśmiechu. — To samo powtarzam sobie od sześciu lat. Ale — rozkłada ramiona — wciąż tu jestem. Myślę, że wiesz, co to znaczy — dodaje ciszej, patrząc na mnie spod ciemnobrązowej grzywki.

— To niemożliwe. — Ściągam usta, brwi zbliżają się do siebie. — Pamiętam to. Byłeś… — Biorę kilka głębszych oddechów. — To byłeś ty…

Lex powoli kręci głową.

— Sama widzisz, że zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby do tego nie doszło. — Orzechowe oczy zaglądają w moje bez mrugnięcia. — Tak jak obiecałem.

 

 

Dziedziniec, 1961 rok

 

Właśnie opowiadam Arturowi kawał o garbatej wiedźmie, kiedy tuż obok nas rozlega się szyderczy wybuch śmiechu i to bynajmniej z powodu żartu. Oboje zerkamy w tamtą stronę i widzimy grupę Ślizgonów. Ktoś wykłóca się, głośno rzucając oskarżeniami, a reszta stoi w półokręgu, chichocząc.

— Co się tam dzieje — mruczę, przystając; zapominam o dowcipie.

— Slytherin. — Artur wykrzywia usta w grymasie. — Dzień bez awantury, to dla nich dzień stracony. — Rusza dalej naprzód, ale ponieważ ja tkwię w miejscu, zatrzymuje się, oglądając na mnie. — Chodź, Lex. Nie ma sensu się wtrącać.

— Ale…

— Mogliście go zabić! Całkiem was pogięło?! — Głos brzmi znajomo; z  zaciekawieniem zbliżam się do Ślizgonów.

— Uważaj, do kogo mówisz, gówniaro — warczy wysoki chłopak o szarawych, półdługich włosach się, a kiedy się przesuwa, widzę, że się nie mylę. 

— A co, to twoja sprawka, Greyback? — Dziewczyna, którą poznałem podczas meczu, Mads, zadziera głowę, żeby patrzeć w oczy najwyższego Ślizgona. — Bo wyglądasz na psychola, który jest do tego zdolny.

— Ty mała, wstrętna… — Ślizgon wyciąga rękę w kierunku szyi dziewczyny, a ja nie mogę dłużej biernie się temu przyglądać.

— Zostaw ją! — Wbiegam między nich. — Może znajdź kogoś swoich rozmiarów, co? — Mierzę go wzrokiem, jesteśmy niemal równi, choć on jest kilka lat starszy.

— Że niby ciebie? — prycha i śmieje się ze mnie rechotliwie. — To twój chłopak? — Wygląda zza mnie, by spojrzeć na Mads. — Pieprzony Gryfon?

— To żaden mój…

— Chodźcie. — Artur zjawia się u mojego boku, ignorując Ślizgonów, łapie mnie za ramię, wyciągając z zamieszania. Niewiele myśląc, sięgam w tył, chwytam Mads za rękę i ciągnę za sobą w akompaniamencie gwizdów i śmiechów.

— Po co to zrobiłeś! — Mads wyrywa rękę i zatrzymuje się po kilku krokach. Niebieskie oczy lśnią ze złości, zaciśnięte usta drżą. — Nie potrzebowałam, żeby ktoś mnie bronił!

Patrzę na nią oceniająco. Pokazała ducha walki na boisku i nie wątpię, że gdybym nie interweniował, rzuciłaby się na trzy razy większego od siebie kolesia, ale w tym momencie, stojąc obok mnie, wygląda, jakby resztkami sił powstrzymywała łzy.

— Co się stało? — pytam, niezrażony jej postawą. Jeśli tylko się na mnie wyżyje, spoko. Może przynajmniej poczuje się lepiej.

Ale ona pozwala sobie na szczerość, nie maskuje jej dłużej agresją.

— Myślę że ktoś chce zrobić krzywdę mojemu bratu — wyznaje cicho ze łzami w oczach.

— Dlaczego tak sądzisz? — To, co mówi, mnie martwi. Czy możliwe, żeby w Hogwarcie ktoś nie był bezpieczny?

— Ktoś porozstawiał to wokół jego łóżka. — Podaje mi coś, czego wcześniej nie dostrzegłem, że trzyma.

— Wnyki? — Badam przedmiot w dłoniach. — Samorozstawialne — spostrzegam. — Mój ojciec używał takich podczas polowań… — Podnoszę wzrok na Mads. — I ktoś to zostawił w dormitorium twojego brata? Nic mu się nie stało?

— Na szczęście w porę się zorientował, ale… — Głos jej się załamuje, choć próbuje nad sobą zapanować. — To nie było pierwszy raz, kiedy dzieje się coś takiego i… — Po jej twarzy toczy się łza. — Ktoś chyba chce go zabić — jej głos przechodzi do szeptu. — A ja nie wiem, co wtedy zrobię. — Niebieskie oczy zdają się puste, pełne obłędu, jakby zaglądały w mroczną przyszłość.

 

YEAH, I'M A WRECK SINCE YOU'VE BEEN GONE

 

— Przestań — mówię, starając się, żeby mój głos zabrzmiał pewnie. Waham się, lecz wreszcie otaczam ją ramieniem. — Jesteśmy w szkole. Niemożliwe, żeby  komuś stała się tu krzywda.

Mads nie wygląda na przekonaną. Jej usta wciąż drżą, tak jak zaciśnięte pięści.

— Posluchaj, ja... — Co mogę jej zaoferować w tej sytuacji, co sprawi, że naprawdę poczuje się lepiej? Jak mogę pomóc? — Zrobię wszystko, żeby nikt go nie skrzywdził. Przysięgam.

Spojrzenie Mads traci matowość, która się w nie wkradła, lecz wtedy za naszymi plecami rozlega się chichot, przypominający serię szczeknięć.

— Przysięgasz? — pada kpiące pytanie, a kiedy odwracamy się ze wzdrygnięciem, tuż przed nami błyskają żółte ślepia. — Przysięgasz WIECZYŚCIE?

— Dobra, dosyć tego. — Artur po raz kolejny interweniuje. Jako starszy kolega pewno nie chce zostawić takiego szczeniaka jak ja w opałach. — Lex, zabierz koleżankę i chodźmy do…

— Chwila, chwila. — Żółte oczy wiszą nad nami, odbijając drapieżny blask. — Żadna to wasza koleżanka — prycha gniewnie. — Pieprzeni Gryfoni. Najpierw wpierdalacie nos w nie swoje sprawy, ale kiedy przychodzi co do czego, nie macie jaj, żeby…

— Daj spokój, Fenrir — przerywa mu Artur. — Chyba nie mówisz poważnie.

— Ale czemu? — wtrącam się, zdenerwowany, że ktoś podważa moją autentyczność. — Mówiłem serio. Mogę złożyć jakąś durną przysięgę.

— To nie jest jakaś przysięga! — naskakuje na mnie Artur, sycząc przez zęby. — Jeśli nie wywiążesz się z przysięgi wieczystej zginiesz!

Zapada krótka cisza, podczas której decyduję, że moje życie warte jest tego, by zetrzeć ten obrzydliwy uśmiech z twarzy Fenrira Greybacka.

— Jak to się robi? — pytam, patrząc wprost w jego oczy, które przestają się uśmiechać. — Wystraczy, że już to powiedziałem, czy mam powtórzyć głośniej, żeby wszyscy dobrze słyszeli? — Patrzę na Ślizgonów. Żaden z nich już się nie śmieje. — Nie, Arturze — zwracam się do kolegi, który wciąż trzyma mnie za ramię, próbując powstrzymać. — Chcę to zrobić. Mówiłem serio i nie zamierzam się wycofać.

Artur puszcza moje ramię, ale jeszcze nie daje za wygraną.

— Odpowiesz za to, Fenrir. To na pewno jest sprzeczne z regulaminem szkoły, wiesz o tym. Wywalą cię.

— Jakby do czegoś jeszcze miała mi być potrzebna ta pożal się Boże szkoła… — warczy, kłapiąc zębami jakoś mało po ludzku. — Dobra. Ja będę gwarantem. — Chwyta Mads za nadgarstek i unosi jej rękę, a ja ściskam jej dłoń. — Mów — poleca, dźgając dziewczynę w plecy końcem różdżki, ale ona nie jest zdecydowana.

— Spokojnie. — Uśmiecham się do niej. — Wiem, co robię. I chcę to zrobić. Możesz mówić.

Jeszcze przez chwilę Mads jedynie patrzy na mnie badawczo, ale w końcu strach o brata zwycięża.

— Przysięgasz, że zrobisz wszystko, żeby nikt Garretta nie skrzywdził?

— Przysięgam.

Koniec różdżki, którą trzyma Fenrir rozjarza się i spływa z niej jasna smuga, która splata dłoń moją i Mads. Więzy jaśnieją jeszcze mocniej, czuję ciepło czaru, a potem zanikają, jakby wtapiały się w naszą skórę. Już ich nie widać, lecz ja wciąż je czuję.

— Coś ty zrobił… — szepcze cicho Artur, lecz ja uśmiecham się wesoło.

— Zdaję się, że właśnie zyskałem przyjaciółkę.

Mads pierwszy raz odwzajemnia mój uśmiech.

 

 

Hogwart, korytarz,  rok 1971

 

— Ale… ale… — Wpatruję się w Lexa, próbując poskładać rzeczywistość. Jakiś wewnętrzny bunt każe mi przestać. Wywraca mój żołądek, próbując mdłościami odwrócić uwagę od prawdy, którą wyparłam. — Tam byliśmy tylko my. Prawda?

 

I'VE TRIED TO PUT THIS ALL BEHIND ME

 

 Mam cichą nadzieję, że Lex zaprzeczy, że podsunie mi inne, nie obciążające mojego wątłego już i tak zdrowia psychicznego rozwiązanie, ale on tego nie robi. Taki już właśnie jest, zawsze taki był. Teraz już wiem. Naprawdę nigdy mnie nie okłamał i nie zamierza zrobić tego także w tym momencie.

— Skoro to nie ty… — Przełykam ślinę, czując jak grunt zapada mi się pod nogami, a czarne mroczki wypełniają pole widzenia.

 

Azkaban, 1958 rok

 

— Co my tu, do diabła, robimy? — pyta mnie siostra, a jej przerażone spojrzenie błądzi dookoła. Trzęsie się i ja też czuję jakieś porażające zimno, które ma niedużo wspólnego z faktycznym stanem pogody.

— Ojca spytaj — staram się mówić hardo, żeby dodać jej otuchy, ale prawda jest taka, że dobrze wiem, jak się czuje. — Jak matka dowie się, gdzie nas wywiózł, więcej nie pozwoli mu się do nas zbliżyć.

— Co tam marudzicie? — Aertis zerka za siebie i mierzy nas przeciągłym spojrzeniem, prowadząc w głąb więzienia. — Chyba nie boicie się kilku starych dementorów, co? — Odwraca się, a światło z różdżki, którą niesie pionowo, rzuca migotliwe kształty na ścianę.

— Cz-czy tu w ogóle w-wolno przyprowadzać dz-dzieci? — Mads szczęka zębami, nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu.

— Nie marudź, mała Mads. — Aertis zatrzymuje się przed celą na końcu szerokiego korytarza. — Ojcze — odzywa się do postaci siedzącej w rogu na wąskiej pryczy. — Czas, żebyś poznał swoje wnuki.

Oboje z Mads zatrzymujemy się w pewnej odległości od celi. Przerażeni, ale tez zaciekawienie, wpatrujemy się w człowieka, który jest zbrodniarzem i naszym dziadkiem.

— Bliźnięta — stwierdza, podnosząc się z pryczy i obrzucając nas łakomym spojrzeniem. Nie ma w nim zagubienia ani strachu, za to głód i ten niezdrowy blask, który lśni w oczach ludzi przedawkowujących to, od czego są uzależnieni. — Całkiem przewidywalne. — Długie wychudłe palce zaciskają się na kratach. — Które z was jest dominantem?

Zerkamy na siebie z Mads, skonsternowani. Gellert Grindelwald gestem przywołuje nas bliżej, ale my ani drgniemy.

— Przecież jestem niegroźny. — Rozkłada ręce i rzeczywiście w tej chwili, w potarganych ubraniach, postarzały i wychudły nie sprawia wrażenia kogoś, kto mógłby wyrządzić nam krzywdę. — Aertis, zostawisz mnie na chwilę sam na sam z wnuczętami?

Ojciec bez słowa odchodzi, a my zbliżamy się do Grindelwalda, jakby zahipnotyzowani.

— Niech no wam się przyjrzę. — Głos Gellerta jest ochrypły i zimny, ale oboje słuchamy z najwyższym zaangażowaniem tego, co zamierza powiedzieć. — Ja też miałem bliźniaka. Dawno temu. Niestety już nie żyje… Ale, czy wiedzieliście, że gdy w rodzinie czarodziejów umiera jedno z bliźniąt, drugie przejmuje jego moc? — Gellert uważnie się nam przygląda. Jego oczy są jak dwa magnesy. Nie mogę oderwać od nich wzroku. — No? To które z was chciałoby być potężniejsze? — W mojej głowie narasta szum, nieprzyjemny ścisk, jakby mój umysł opasała żelazna obręcz. Zaciskam zęby na wardze, usta wypełnia metaliczny smak krwi. Oczy przede mną żarzą się, opalizują. Wilgotny język sunie po starczych ustach. Napawa mnie obrzydzenie.

Nagle odzyskuję ostrość widzenia. Krótkie szarpnięcie odrzuca mnie w tył, zupełnie jakby ktoś mnie odepchnął. Potrząsam głową, żeby pozbyć się bólu. Skupiam wzrok, dostrzegając Mads, wciąż wpatrzoną w Grindelwalda.

 

I THINK I WAS WRECKED ALL ALONG

 

— Mads! — Zrywam się do niej, zdjęty jeszcze silniejszym niepokojem. Jej szeroko otwarte niebieskie oczy są puste. Drży, a jakaś niewidzialna więź zdaje się łączyć ją z Grindelwaldem. — Przestań! Co z nią robisz?! — zwracam się do niego, a kiedy tracą kontakt wzrokowy, Mads osuwa się na posadzkę. — Co zrobiłeś?! — krzyczę, klęcząc przy niej, unoszę jej głowę…

A wtedy widzę, słyszę i czuję co ona. Krzyk, śmiechy, oskarżenia. Przysięgi, napaści, ucieczki. Blada skóra, pot, krew. Pęd, krzyk, ból. Moc, gorąca, wzburzona. Mrok, obłęd, powrót. Śmierć.

Po raz kolejny wyrywam się z matni czaru, jasnowidzenia, czy czegokolwiek, czym to było. Słyszę zimny śmiech Gellerta.

— To będziesz ty! — wywrzaskuje, uradowany, jak człowiek pierwszy raz od lat zaznający rozrywki. Bo pewno tym dla niego jesteśmy. — To będzie ona! Nie ocalisz jej! Ona nie ocali ciebie! — Śmiech wypełnia całą przestrzeń. — To wszystko nadejdzie. Nie powstrzymacie tego! Ona tego chce! Jest złakniona mocy, jak ja! Moja krew! Moja krew!

Nie słucham tego dłużej. Wsuwam ręce pod zgięcia kolan Mads, pod jej głowę, podnoszę ją, chcąc jak najszybciej się stąd wydostać. Okrzyki Grindelwalda wciąż wybrzmiewają, kiedy uciekam, czując ciężar świata na ramionach i ciężar siostry na rękach. Strzępki wizji zapętlają się w mojej głowie i nawiedzają do końca życia.

 

I'M A WRECK

2 komentarze:

  1. Tajemniczy powrót tego Lexa, czuć we wstępie i zdziwieni i niedowierzanie, ale też lekki atak paniki bohaterki.
    Ciekawa interwencja w obronie Mads, też uważam, że by sobie poradziła, ale miło z jego strony, że zareagował, choć ona zdecydowanie nie lubi stawiać siebie w roli ofiary, a interwencja pewnie sprawiła, że tak się poczuła.
    Woli ratować innych z opresji w tym przypadku swojego brata. Niepokojąca sytuacja z tymi wnykami, ale czy naprawdę ktoś chce jego śmierci? Wiadomo, w Hogwarcie nie zawsze było bezpiecznie, wiec jest prawdopodobieństwo, że ktoś/coś na niego czycha.
    "moje życie warte jest tego, by zetrzeć ten obrzydliwy uśmiech z twarzy Fenrira Greybacka." - co? co tu sie dzieje.
    Nie wierzę, że złożyła przysięgę. Jezusienku. To sie skończy źle, juz to czuje w kościach.
    Grindenwald jest dziadkiem Mads? Ale dziwna akcja, strasznie niepokojąca.
    Tekst dobry, zostawił mi w głowie dużo oytań i niepokoju o los i Mads i jej brata

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej :)
    Dobrze wiesz, że bardzo lubię tę serię, po tej części moja sympatia wzrosła. Zrobiło się tu znacznie bardziej mrocznie, a dodanie tu retrospekcji z perspektywy innych daje szerszy obraz tej historii. Skoro była wieczysta przysięga, brat Mads obecnie jest martwy, to jakim cudem Lex też żyje? Coś nie zadziałało? Jestem ciekawa
    A Grindelwald stale mnie przeraża. No i świetnie pasujące wersy. Dzięki!
    Wesołych świąt!

    OdpowiedzUsuń