Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 26.05): Jestem przy tobie. Nieważne, co jeszcze przyjdzie ci do głowy, jestem przy tobie. Klucze: sądzić, nachalny, patyzant, wygodnie

Namierz cel:

niedziela, 19 czerwca 2022

[126] PICK YOUR POISON: Some frightening ~Wilczy

 

Woda jest zimna, lecz płytka, próbuję podnieść się na nogi, podpierając na rękach, ale to, co mnie pochwyciło, wciąga mnie w głębie. Drę palcami po kamienistym dnie, powietrze uchodzi z płuc. Robi się coraz ciemniej, przesuwam się z duża prędkością, aż dno pode mną znika, tak jak ucisk na kostkę. Odwracam się swobodnie, trwając w wodnej próżni, w zawieszeniu, nie czując żadnego ciężaru.

Żadnego.

Wokół wirują kłęby powietrza. Zamknięty w pęcherzach tlen unosi się w górę. Zadzieram głowę, podążając wzrokiem jego śladem. Woda rozmywa obraz, ale otoczona głębinową ciemnością jasność zdradza powierzchnię. Nie może być zbyt daleko. Może trzy, może cztery metry. Nigdy nie byłam mistrzem pływania, ale wystarczy zacząć młócić kończynami wodę. Tylko że…

Żadnego ciężaru.

Tylko że tego nie robię.

 

 

Hogwart, Błonia, 1959 rok

 

Tafla jeziora jest ciemna i gładka. Lśni, odbijając niebieskie niebo z pojedynczymi, bufiastymi obłokami, sunącymi leniwie w dal i ostra linię lasu. Lustrzany świat rozdziera mknący jak strzała ślad. Płaski kamyk odbija się od powierzchni pięć razy, zanim przebija ją i tonie.

— Pamiętasz, jak mama nas tego uczyła? — Chłopak o jasnych włosach w szacie z niebieskimi ornamentami schyla się i palcami przebiera kilka kamieni leżących przy brzegu, szukając odpowiedniego. Wybiera najbardziej płaski z nich, pochyla się w bok, robi zamach i rzuca. Tym razem kamień odbija się tylko trzy razy od tafli wody.

— Masz, teraz ty spróbuj. — Rzuca kolejnym kamykiem w stronę dziewczyny w czarno-zielonej szacie, a ona łapie go zręcznie jedną ręką i uśmiecha się, rozwierając pięść.

OUR MEMORIES

THEY CAN BE INVITING

 

— Mama była mistrzem. — Dziewczyna wstaje, przybiera identyczną pozę jak jej brat przed chwilą. — Kiedyś zrobiła dziewięć kaczek! I to bez żadnych czarów! — Wykonuje rzut i uzyskuje sześć odbić. — Ha! Pięć punktów dla Slyther… — milknie, a jej dobry humor momentalnie się ulatnia.

— Mads, daj spokój. — Chłopak wznosi oczy w górę. — Dalej to tak przeżywasz?

— A ty nie? — odburkuje dziewczyna.

— Przecież… Wciąż jesteśmy tacy sami.

— Jak to nie! — bulwersuje się Mads. — Spójrz na siebie, Garrett! — Doskakuje do brata i energicznie pociąga za fragment jego szaty. — Niebieski! — podnosi głos, zaraz potem szarpie częścią swojego mundurka. — Zielony! — wykrzykuje jeszcze głośniej.

— Ale przecież to niczego nie zmienia! — Garrett łapie ją za ramiona i lekko potrząsa, zachowując przy tym pogodny uśmiech. — Jesteśmy tu razem, razem uczymy się magii!

— Ale…

— Tak, jesteśmy w innych domach. I co z tego? Niektóre lekcje i tak mamy wspólnie, posiłki też często jemy razem, a cały czas po lekcjach możemy spędzać gdzie chcemy i z kim chcemy. Poza tym, nawet w jednym domu bylibyśmy w innych dormitoriach, bo jest podział na damskie i męskie. — Unosi rękę, widząc, że Mads chce mu przerwać. — Tak, nie możemy przebywać razem w pokoju wspólnym, bo uczniowie różnych domów nie mogą się odwiedzać. Trudno. Przeżyjemy. Nie takie rzeczy przetrwaliśmy. Nie, Maddy?

W jasnych, utkwionych w bracie oczach pojawia się równocześnie wiele emocji. Strach, ulga, gniew. Ale to, co w tym momencie bije z twarzy dziewczyny z największym zacięciem, to siła. To chęć walki i brak woli poddania. Znać ją po zmarszczce między ściąganymi brwiami, w kącikach zaciśniętych ust, w rozchylonych płatkach nozdrzy. Zaciętość.

Maddison jednym, krótkim skinieniem głowy zgadza się z bratem.

— Masz rację. — Z całą mocą postanawia więcej się nad sobą z tego powodu nie użalać. Garrett ma rację. Dopóki są razem, nie ma powodu do łez.

 

 

Hogwart, błonia, 1971 rok

 

Woda ma dziwnie słony smak, gdy przedostaje się do moich ust, kiedy trafia we mnie jedno z rzucanych znad powierzchni zaklęć i zostaję wyrwana z jej objęć. Przebijam głową taflę, a głęboki wdech, który biorę, jest tak bolesny, że czuję jakbym dostała cios w żebra. Zaczynam gwałtownie kaszleć, co tylko potęguje ból, a ktoś wciąga mnie na brzeg i trzymając za poły mokrej szaty i wciąż wywleka na trawę.

Oddycham ciężko, siedząc, pochyloną głowę trzymam między kolanami. Kiedy podnoszę wzrok, widzę przed sobą ładną, zakłopotaną twarz młodego czarodzieja.

— Przepraszam za to — mówi, nie patrząc mi w oczy. — Zwykle tak się nie zachowują. Dały się sprowokować.

— Te bestie — mówienie sprawia mi trudność, charczę i wciąż pokasłuję — próbowały mnie zabić!

— Wcale nie — nie zgadza się czarodziej. — Tylko się droczyły.

Słucham i nie wierzę. Przyglądam się mężczyźnie z uchylonymi ustami, marszcząc brwi; woda spływa z grzywki, kapiąc na nos. Dla tego człowieka fakt, że prawie się utopiłam, najwyraźniej nie stanowi żadnego argumentu. Na dodatek dopiero teraz dostrzegam za jego plecami olbrzymie akwarium, a w nim kilka wiotkich istot pokrytych gładką, ultramarynową łuską o ciekawskich pyszczkach i przytkniętych do szyby błoniastych dłoniach. Wygląda na to, że najpierw je złapał, a dopiero potem zaczął mnie ratować.

— Pieprzę to — ogłaszam, kręcąc z niedowierzaniem głową i wznosząc oczy do niebios w poszukiwaniu siły. Podpieram się ręką o mokrą trawę i dźwigam na nogi, nie korzystając z wyciągniętej w moją stronę pomocnej dłoni.

— Tego jest dla mnie za wiele — dodaję, wciąż potrząsając głową. — Żeby jakieś cholerstwo miało pierwszeństwo przed ludzkim… — Nagle zdaję sobie sprawę, że to nie pierwszy spotkany w moim życiu czarodziej, który traktował priorytetowo magiczne istoty. Nachylam się do niego, mrużąc oczy, a on – choć wyraźnie zlękniony – nie odsuwa się, dzięki czemu przyglądam mu się z bardzo bliska. — No pewnie. Skamander, co?

— Eddie — przedstawia się czarodziej. — Jestem synem Newta. — Niezrażony moją wrogą postawą, znów wyciąga do mnie rękę, a ja znów ją ignoruję.

— Oczywiście. — Kiwam ze zrozumieniem głową, wydymając usta. — To wiele wyjaśnia.

— A ty jesteś… — zawiesza głos, licząc na to, że dokończę, ale nie mam takiego zamiaru. Jednak jego oczy się rozszerzają, gdy sam znajduje odpowiedź. — Pamiętam cię! — Wyciągnięta dłoń teraz wskazuje na mnie palcem. — Twój brat dołączył do mojego domu, gdy byłem na szóstym roku. Garret, prawda? — Na dźwięk imienia brata sztywnieję. — Co u niego?

— Nie będziemy rozmawiać o moim bracie — odpowiadam automatycznie, głucho.

— Dlaczego? — dziwi się Eddie.

— Bo on nie żyje.

Odwracam się i odchodzę szybkim krokiem w stronę lasu.

Demony przeszłości depczą mi po piętach.

 

BUT SOME ARE ALTOGETHER MIGHTY FRIGHTENING

 

 

Zakazany Las, 1965 rok

 

Jest gęsto. Parno. Ciemno. Smugi babiego lata są lepkie i smoliste. Wpadam w nie w pełnym biegu. Zdają się mnie powstrzymywać. Spowalniać. Dyszę, biegnę ile sił. Nade mną grzmi, nade mną toczą się ciemne burzowe chmury. Gdzieś błyska. Nie ma czym oddychać. Za mną, daleko, słychać odległe wycie. Może to wilki, a może

#####################################################################################################################################################################################

Biegnę. Już sama nie wiem przed czym uciekam. Czy uciekam. Czy

##########################################kogoś#####################################################################ścigam##########################################################################################

Nie oglądam się za siebie. W pędzie mijam drzewa, dziko powyginane, uginające gałęzie, jakby chcące pochwycić intruzów. Jedna z nich harata twarz, inna łydkę. Nie zatrzymuję się. Cienie tańczą dookoła mnie. Ale liczy się tylko to, co gna naprzód.

W pełnym pędzie wybiegam na błonia, dopiero teraz zwalniam. Dwa, trzy, cztery susy, każdy kolejny skromniejszy, by wyhamować. Opieram dłonie o kolana, pochylam się, dyszę. Podnoszę głowę. Przede mną wąski, zabudowany drewniany most, długi, łączący skraj lasu i błoni z zamkiem. Na nim dwie postacie. Coś krzyczą.

Zrywam się ponownie do biegu, by jak najszybciej do nich dołączyć.

Wbiegam na most.

— Hej! ######!

Stoi do mnie tyłem. Ciemne włosy sięgają karku. Plecy w szkolnej szacie wydają się szersze niż zwykle, jakby starał się zasłonić widok przed sobą. Zerka na mnie pobieżnie, w złotych oczach miga zniecierpliwienie. Wyciąga dłoń, powstrzymując mnie tym gestem przed zbliżeniem. A potem wyciąga różdżkę.

Imperio.

Wiem, że tam jesteś. Stoisz przed nim. Wiem, choć cię nie widzę. A potem słyszę

#########################################################################################################################################################################################

Drewniana barierka pęka. Chrzęst łamanego drewna, zapach lasu. Patrzę. Nie mogę patrzeć. Patrzę.

##########################################p###########################r########################z#################e###############p#############################a################ś########ć##############

KRZYK

#############################################################################################################################na moich rękach. Drżę, obejmując cię, krzyczę, dotykam, nie wierzę,, dlaczego, jak to się stało, Garrett, kurwa, oddychaj, nie oddychasz, twoja głowa, kurwa, strzaskana skroń,  odchylona bezwładnie, piaskowe włosy, całe we krwi, krew wszędzie, gęsta, spływa ze skroni, ścieram ją rękawem, naprawię to, naprawię, ocieram cieknący nos, teraz mam twoją krew na twarzy, mam twoją krew...

Na rękach.

 

AS WE DIE

BOTH

YOU AND I

 

 

Hogsmeade, 1971 rok

 

Mijam ciemną ścianę drzew, czując jak jeżą mi się włoski na karku. Nie muszę patrzeć między nie, nie muszę wytężać wzroku, po prostu wiem, że z lasu coś mnie obserwuje. Obserwuje zawsze, każdego. Cień Zakazanego Lasu pada na wszystkich, którzy zapuszczą się w jego okolicę. A jest to cień ciężki i duszny.

Mimo, że ostatni raz szłam nią z sześć lat temu, od razu znajduję drogę wiodącą do Hogsmeade. Na szczęście nie wiedzie przez las. Już nie pamiętam, że jeszcze pół godziny temu było za zimno na spacery. Teraz ogrzewa mnie wściekłość. Jestem zła sama na siebie, że zgodziłam się tu przyjechać. Jeszcze dobrze nie dotarłam do tej przeklętej szkoły, a już tego żałuję. Powinnam była poprosić o przeniesienie, nieważne gdzie. Może to był dobry moment, żeby odpocząć od tego całego bycia aurorem. Kiedyś wydawało mi się to jedyną słuszną drogą, teraz… Dzisiaj… Sama już nie wiem.

Odpowiedzi postanawiam szukać Pod Trzema Miotłami. Przy kremowym piwie nigdy nic nie wydaje się absolutnie beznadziejne. A jednak, gdy już siedzę przy długiej ławie, maczając usta w pachnącej karmelem pianie, okazuje się to być najbardziej przygnębiającym piwem, jakie piłam.

 

WITH MY HEAD IN MY HANDS

 I SIT AND CRY

 

Odrywam nieruchome spojrzenie od przeszłości, gdy w barze przewraca się krzesło. Niechętnie podążam wzrokiem za źródłem hałasu i widzę jasnowłosego chłopaka, który przeprasza pospiesznie, podnosi krzesło i prędko wychodzi.

Naprawdę jasne te włosy.

Już je dzisiaj widziałam.

Pojmuję, że to ten sam osobnik, który upierdliwie próbował postawić na swoim w pociągu. Hm. Uczeń Hogwartu, wyraźnie czymś przejęty, siedzi sobie w Hogsmeade na piwie, zamiast objadać się na uczcie powitalnej. No i co mi do tego.

— No, bardzo proszę…! — krzyczy barman, gdy ja również przewracam krzesło, podrywając się gwałtownie. Wybiegam z pubu, zatrzymując się zaraz za drzwiami. Rozglądam się niby od niechcenia w obie strony i spośród nielicznych przechodniów podążam za tym, którego tleniony łeb odcina się wyraźnie od ciemnego nieba i czarnego kołnierza, który właśnie stawia.

Podążam za nim w pewnej odległości, od czasu do czasu zatrzymując się, by przyjrzeć mijanym witrynom, aż zauważam, że znika u „Derwisza i Bangesa”, więc ja również tam wchodzę, zachowując niewielki odstęp czasowy. Wciąż dyskretnie go obserwuję, przeglądając etykiety wystawionych w obniżonej cenie flakonów z remedium na każdą dolegliwość.

Chłopak niby od niechcenia przygląda się towarom, ale jego kroki zmierzają w najbardziej podejrzaną stronę sklepu, gdzie właściciel wystawia przedmioty graniczące z kategorią czarnoksięstwa. Interesował go regał z książkami. Żadna z nich nie jesr odpowiednia dla chłopca z dobrego domu.

Ale on najwyraźniej z niego nie pochodzi, bo wybiera jeden z tytułów i rusza z nim do lady.

— Hm — mruczy Stary Jack (który nie wygląda wcale staro, nie licząc biegnących od skroni siwych pasm w długich włosach Indianina) za ladą, obrzucając chłopaka uważnym spojrzeniem. — Przepraszam, to nie jest na sprzedaż — oznajmia wreszcie, najwyraźniej dochodząc do podobnych co ja wniosków.

Przesuwam się, by widzieć profil chłopaka i podrywający kąciki ust w górę drwiący uśmiech.

— Wszystko jest na sprzedaż — mówi, sięgając do kieszeni.

— Być może, ale nie kiedy jest się uczniem Hogwartu — odpowiada Jack, jednak jego oczy z ciekawością obserwując ręce chłopaka, które przeliczając pieniądze, odkładając na ladę trzy złote galeony.

— No cóż — ton głosu Starego Jacka, który zawsze był łasy na łatwą kasę, się zmienia. — W takim wypadku, panie Malfoy…

— W takim wypadku, panie Malfoy, wróci pan ze mną do szkoły i wytłumaczy wychowawcy, dlaczego woli wałęsać się po zmroku po wiosce, dokonując podejrzanych transakcji, zamiast uczestniczyć w uczcie — wchodzę mu w słowo, odrzucając kaptur, który częściowo zasłaniał mi twarz.

— Oczywiście — prycha Malfoy. — Chętnie to uczynię w obecności wypitej nauczycielki, która robi dokładnie to samo.

— Nie jestem wypita — prostuję.

— Wciąż ma pani wąs z kremowej piany pod nosem.

Zimne, szare oczy drwią ze mnie, gdy ocieram twarz rękawem.

— I nie jestem nauczycielką — dodaję.

— W takim razie nie ma pani prawa…

— Nie będziesz mi mówił, jakie mam prawa, gówniarzu — ucinam, rzucając na blat odznakę. — Ja tu stanowię prawo. — Wymieniamy się – ja biorę do rąk książkę i krzywię się na jej tytuł, a Jack ogląda odznakę, pogwizdując.

— Mała Mads została aurorem — mówi z uznaniem. — No ładnie. Ale chyba mnie nie aresztujesz?

Prycham.

— Nie. Ale nie sprzedasz tej książki dzieciakowi.

Żadne z nich nie protestuje. Jestem pewna, że wymieniają porozumiewawcze spojrzenie nad moją głową, gdy ja przyglądam się okładce. Po prostu przeprowadzą transakcję w innym terminie. Bez nadzoru aurora.

— Ile za ten szajs? — pytam, a mina Starego Jacka rzednie.

„U Derwisza i Bangesa” opuszczam lżejsza o jedenaście sykli, za to wzbogacona o ucznia, którego zamierzam odeskortować do samych lochów.

 

 

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Wciąż jestem pod wrażeniem połączenia No Doubt i Hogwartu, wciąż niezmiernie podoba mi się ta seria. Lubię Mads za jej cięty język, brak oporów przed mówieniem tego, co myśli, jednocześnie trochę bawi mnie to, jak szybko znajdują ją problemy. Nie ma dziewczyna łatwej przeszłości - jestem ciekawa, co lub jak zginął Garret - a teraźniejszość też nie jest wybitnie piękna. Eddie ma charakter po ojcu, młody Malfoy wpasowuje się w rodzinę, ja chcę tylko więcej.

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń